Jesienią 2010. roku na „Niewinnych Czarodziejach” ukazał się tekst Magdy Pawłowskiej Chodzenie po dnie morza. W tym czasie Magda zaczynała trzeci rok polonistyki. Za plecami miała gramatykę opisową, a w perspektywie – gramatykę historyczną (najtrudniejszy egzamin na polonistyce, jak słyszała od starszych kolegów), a także dialektologię, stylistykę i inne bardzo poważne przedmioty, nie wspominając o kobylastych egzaminach z historii literatury drugiej połowy XIX wieku i całego wieku XX.

Jej tekst powstał naprędce, jak to bywa z osobistymi wyznaniami. Magda pisała w nim, że „każdego dnia na Wydziale Polonistyki zanurza się w setkach tysięcy słów, które doskonale oddają to, co chciała powiedzieć”. „Rozwiązywanie problemów codzienności poprzez motyw, symbol i ideę”, co przypisywała polonistom, było wprawdzie niepraktyczne, ale nobilitujące, ponieważ tworzyło zgrabną opozycję: my, poloniści, versus bezbarwna reszta świata. Ja też rozpoczynałem wtedy trzeci rok i o jej spostrzeżeniach: „kształtujemy samych siebie, dyskutując o dziełach”, „identyfikujemy się ze sobą dzięki wspólnocie zainteresowań, a nie charakterów” czytałem z radością, ciesząc się, że nie tylko ja patrzę na świat w tak zakrzywiony sposób.

Czas zleciał niepostrzeżenie i nagle znalazłem się na ostatnim roku studiów. Jeszcze niedawno na pierwszoroczne ćwiczenia z Kultury Języka Polskiego chodziły ze mną dwie dziewczyny z czwartego roku i myślałem, jakie one są stare. Kiedy dwa lata temu przychodziłem rano na wydział, nie byłem w stanie zdążyć punktualnie na zajęcia, bo na papierosie przed wejściem stało kilkanaście, nierzadko i kilkadziesiąt osób, które znałem i z którymi chciałem zamienić chociaż słowo. Dzisiaj, owszem, przed wydziałem wciąż stoją tłumy, ale większości z nich nie kojarzę nawet z widzenia.

Być na piątym roku jest trochę tak, jak być na wylocie. Szczególnie, gdy po pięciu latach studiowania wciąż brakuje pomysłu na życie. Wielu znajomych rozważa studia doktoranckie, trudno jednak ukrywać, że to tylko sposób na przedłużenie młodości. W związku z niżem demograficznym etatów na uczelni nie ma, a planowana reforma Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego tylko tę sytuację pogorszy. Pozostaje pójść do pracy. Kto jednak w trakcie studiów odbywał jakiekolwiek praktyki czy staże, ten wie, że studia polonistyczne nie przygotowują do żadnego zawodu poza zawodem nauczyciela. Oczywiście, „humanistyczny background”, jak określał to jeden z naszych filologów medialnych, jest bardzo ceniony przez wielu pracodawców, pod warunkiem jednak, że poza posiadaniem „backgroundu” polonista jeszcze na czymś się zna.

Takie wątpliwości stawiają studenta piątego roku w sytuacji, którą najlepiej określa tytuł jednego z polonistycznych konwersatoriów: „Pomiędzy nudą a nihilizmem”. Zajęć już za bardzo nie ma, promotor nie dręczy tak, jak obiecywał na czwartym roku, a motywacji do kończenia magisterki brakuje, bo co ze sobą zrobić po obronie. Wiele osób, szczególnie tych po specjalizacji medialnej, decyduje się na rozpaczliwy krok odbycia specjalizacji nauczycielskiej (tym razem już płatnej), skoro brakuje innych perspektyw. Praca nauczyciela to dla nich przyznanie się do życiowej porażki (wszyscy przecież widzieli Dzień świra), ale jakoś trzeba zapełnić te pustki na koncie bankowym. Mieli być dziennikarzami, pisarzami, poetami, medioznawcami, uczonymi, a skończą w pokojach nauczycielskich z kawą i papierosem. Przychodzi na myśl wątpliwość, która do tej pory była skutecznie wypierana: czy wybór studiów polonistycznych nie był przypadkiem błędem?

Do pewnego czasu byłem gotów bronić swojego idealistycznego wyboru przed każdym, kto naśmiewał się ze „szkoły poetów”, polonistyki. Uczycie się rzeczy, które was nie obchodzą – wyliczałem – na wykłady chodzicie tylko z konieczności, prace roczne piszecie, aby je zaliczyć, studiujecie tylko po to, żeby mieć pieniądze. A my, poloniści, sami z siebie czytamy lektury nadobowiązkowe, przesiadujemy na wydziale, chociaż nikt nam nie każe, zakładamy koła naukowe, organizujemy panele i konferencje. I co z tego – słyszałem odpowiedź – pomęczymy się tych parę lat, a potem to za nas będą robić.

Te prognozy traktowałem oczywiście z bezgraniczną pogardą, jednak na piątym roku zacząłem mieć wątpliwości, czy istotnie tłum nie ma trochę racji. Bo kiedy dyskutowałem ze znajomymi kończącymi prawo czy medycynę, gołym okiem widziałem, jak wiele konkretnych i praktycznych informacji wpojono im do głów. A ja, co ja właściwie potrafię? Już zapomniałem, w którym roku wydano tomik Sępa, fraszki Kochanowskiego mylą mi się z pieśniami, W poszukiwaniu straconego czasu wciąż nie przeczytałem. W „1 z 10” na pytanie z zakresu literatury odpowiem, ale co z tego, skoro polegnę na fizyce czy chemii. W codziennym życiu najczęściej przydaje się wiedza językoznawcza, tej jednak nigdy nie posiadałem w nadmiarze. Wiem, że „Warszawa” nie pochodzi od „Warsa” i „Sawy”, ale dlaczego tak jest, nie potrafiłbym wyjaśnić. „Istnieją różne interpretacje” albo „Trzeba to sprawdzić w słowniku” to ostatnio moje najczęstsze riposty.

Nie wszystkie zajęcia na polonistyce były fascynujące. Gwoli ścisłości, interesujące były tylko niektóre spośród nich. Głównie dlatego, że studia polonistyczne mają bardzo szerokie spektrum i trudno znaleźć wspólny mianownik pomiędzy językoznawstwem ogólnym a historią literatury. Nie znam nikogo, kto w równym stopniu lubiłby przedmioty językoznawcze i literaturoznawcze. Poza tym nie wszystkie zajęcia są prowadzone z zaangażowaniem, wiele z nich traci urok z powodu braku dydaktycznego talentu wykładowców. To zresztą wielki problem nie tylko polonistyki, ale w ogóle polskich uczelni państwowych – nie premiuje się wybitnych dydaktyków, wykładowców, którzy potrafią przyciągnąć tłumy. Ale przecież na ocenę wydziału nie wpływa jedynie ogólny poziom wszystkich prowadzonych zajęć. Równie istotny jest aspekt, który nie posiada swojej nazwy i nie jest brany pod uwagę podczas tworzenia jakichkolwiek statystyk. Pomijanie go wynika z popularnego dziś przeświadczenia, że to, czego nie sposób przedstawić za pomocą tabel i wykresów, nie jest godne uwagi.

Najłatwiej opisać go odwołując się do wspomnień. O czym rozmawiają dwaj szwagrowie, gdy dowiadują się, że obydwaj studiowali kiedyś ten sam kierunek? Na pewno o wspólnych znajomych, o najtrudniejszych i najzabawniejszych egzaminach… Tematów może być nieskończenie wiele, w zależności od tego, jak kto studiował. Jedno z moich pierwszych studenckich wspomnień wiąże się z pierwszorocznymi ćwiczeniami z „Tradycji antycznych i biblijnych”. Na jedno z zajęć pan doktor kazał nam obejrzeć film Siedem (niezły hollywoodzki thriller, jak wówczas myślałem). Sposób, w jaki wykładowca rozłożył dzieło Finchera na części, jego zaskakujące i absolutnie logiczne konkluzje, wreszcie odnalezienie w strukturze filmu trzech szóstek sprawiły, że w sali przez półtorej godziny panowała grobowa cisza. Zupełnie odwrotna sytuacja miała miejsce podczas zajęć poświęconych Abrahamowi i Izaakowi. Ktoś z nas zauważył, że narodziny Izaaka były cudem choćby dlatego, że spłodzenie dziecka powyżej dziewięćdziesiątego roku życia jest niemożliwe z technicznego punktu widzenia. Pan doktor poddał ten sąd w wątpliwość, twierdząc (ku naszej uciesze), że być może znalazłby się jakiś „zażywny Gruzin”, który by podołał. Chociaż ćwiczenia z „Tradycji antycznych i biblijnych” kończyły się późnym, zimowym popołudniem, za każdym razem opuszczałem je nabuzowany dziwną energią, chcąc jak najszybciej rzucić się na wszystkie książki świata i je pochłonąć.

Na drugim roku po raz pierwszy zdarzyło mi się pokłócić o literaturę. Przedtem myślałem, że kłótnia o literaturę jest możliwa tylko w ramach literatury, a jeśli nawet istnieje, to w zbanalizowanej formie, jaką nierzadko przybierają spory o biografie pisarzy (bo przecież nie można kłótnią o literaturę nazwać przekrzykiwań, czy Słowacki był wybitnym pisarzem, czy nie). O tym, czym jest prawdziwa kłótnia o literaturę i że taka kłótnia jest możliwa nie tylko podczas konferencji naukowej, ale również (czy wręcz szczególnie) podczas spożywania piwa, dowiedziałem się dzięki jednej z wykładowczyń. To właśnie z nią do późnych godzin zażarcie dyskutowałem, dokąd zmierzała „ironija” Horsztyńskiego. Okazało się, że kłótnia o literaturę jest rzeczą bardzo intymną, ściśle powiązaną z jednostkową postawą egzystencjalną, lecz przede wszystkim możliwa jest tylko przy udziale ludzi, którzy traktują literaturę poważnie. A na polonistyce takich ludzi na szczęście nie brakuje. Po zakończeniu trzygodzinnego (!) panelu dyskusyjnego „Niepokolenie” wszyscy razem – studenci i wykładowcy – udali się do pobliskiego pubu, aby kontynuować zażartą dyskusję. Był to jeden z moich piękniejszych studenckich wieczorów: wraz z upływem piw naukowe dyskusje na temat zmian generacji płynnie przechodziły w wymianę prywatnych mitologii, spośród których naczelne miejsce zajmowała opowieść o psie jednego z wykładowców, który z uwagi na pewne zbieżności z „Księcia” został przemianowany na „Drążka”.

Zacieranie dystansu pomiędzy wykładowcami i studentami było na polonistyce tym, czemu chyba najbardziej dziwili się studenci innych wydziałów. Koledzy z prawa często robili wielkie oczy, gdy przedstawiałem im swoich znajomych, doktorów czy doktorantów polonistyki. Nie wierzyli, gdy mówiłem, że profesor, z którym miałem właśnie zajęcia, tydzień temu tańczył w klubie do muzyki elektronicznej. Pukali się w czoło, kiedy dodawałem, że robił to w peruce afro, będąc zupełnie trzeźwym. A przecież nie zmyślałem. Wielu z nich zazdrościło familiarnego kontaktu z wykładowcami, co uwidaczniało się choćby podczas wspólnych imprez (tych legendarnych, polonistycznych imprez). Byli zaskoczeni poziomem integracji, jak również fantazją, z jaką organizowaliśmy kolejne spotkania. Nierzadko przyznawali, że imprezy polonistyczne były najlepszymi imprezami w ich życiu. I wcale nie było tak, jak zauważyliby pewnie złośliwi, że stopień polonistycznej integracji był równie proporcjonalny do ilości ilości spożywanego przez polonistów alkoholu. Najlepszym tego przykładem było konwersatorium o Czesławie Miłoszu. Kiedy nasza konwersatoryjna grupa spotkała się po raz pierwszy, aby interpretować Dolinę Issy, byliśmy zlepkiem ludzi o różnych poglądach, różnych zainteresowaniach i w różnym wieku. Semestr później mieliśmy już wykupione bilety do Wilna na wspólny wyjazd śladami poety. W nadchodzący weekend majowy jedziemy do Pragi, w planach mamy kolejne wyjazdy. Można wierzyć lub nie, ale poznaliśmy się dzięki dyskusjom o życiu i twórczości poety, a nie opróżnionym flaszkom.

Na polonistyce wciąż obecny jest relikt po czasach dawnych uniwersytetów, które przez pojęcie żaka rozumiały przede wszystkim młodego człowieka, a nie klienta instytucji. Wykładowczyni, która dwa lata wcześniej prowadziła ze mną zajęcia, nie tylko w wyczerpujący sposób odpowiedziała na moje emailowe pytanie, ale również w post scriptum zapytała, co u mnie słychać i jak sobie radzę. Profesor językoznawstwa, przewodniczący wszystkich istniejących w Polsce komisji językowych, podczas zajęć poprosił studentkę o przeczytanie słownikowej definicji wyrazu „kochać”. Gdy studentka wykonała jego zalecenie, referując, że „kochać” to znaczy: „darzyć sympatią, uwielbieniem etc.”, profesor teatralnie się oburzył: „To są bzdury! Darzyć sympatią mogę bardzo wielu ludzi, ale to jeszcze nie znaczy, że ich wszystkich kocham. Najlepszą definicję słowa >>kochać<< stworzyła językoznawczyni, Anna Wierzbicka. >>Kochać, to chcieć być czyimś dobrem<<. Zapamiętajcie to: >>chcieć być czyimś dobrem<<!”.

To prawda, studia to kawał życia, w dodatku przypadają na okres młodości, trudno mówić o nich z dystansem. Na pewno znajdą się krytycy, którzy powiedzą, że polonistyka niczym nie różni się od innych kierunków – wszędzie są lepsi i gorsi wykładowcy, lepsze i gorsze roczniki. Być może będą mieli rację. Nie mam na celu udowadniania komukolwiek, że Wydział Polonistyki jest najlepszy na świecie. Prędzej usiłowałbym udowodnić, że polonistyka nie jest najgorszym z możliwych wyborów (co solidarnie podkreślają kolejne poświęcone rynkowi pracy statystyki).

Chodzeniu po dnie morza Magda cytuje fragment z Murakamiego:

Przez następne trzy dni byłem w dziwnym stanie, jakbym chodził po dnie morza. Ludzie coś do mnie mówili, lecz prawie ich nie słyszałem, moje słowa też do nich nie docierały. Czułem się zupełnie, jakby otoczyła mnie ciasno jakaś powłoka i przez to nie mogłem dotknąć zewnętrznego świata. Lecz o n i też nie mogli mnie dotknąć. Byłem bezsilny, ale tak długo, jak pozostawałem w tym stanie, oni także byli w stosunku do mnie bezsilni.

Kiedy dzisiaj czytam jej tekst, dochodzę do wniosku, że nie mam już zbyt wiele wspólnego ze studentem trzeciego roku, którego od świata zewnętrznego chroni „jakaś powłoka”. Przeciwnie, świat zewnętrzny staje się aż nadto obecny, szczególnie gdy zaglądam do portfela. Fascynująca przygoda, jaką było studiowanie polonistyki, dobiega końca i, być może, będzie już tylko gorzej. Znów powracają męczące wątpliwości, co by było, gdybym pięć lat temu nie wybrał polonistyki.  Cóż, jeśli nie sposób odpowiedzieć na jakieś pytanie, być może należy je odwrócić. W trakcie studiów parę razy opowiadałem o Wydziale Polonistyki na targach dla maturzystów. Moim głównym zadaniem było udzielanie odpowiedzi na pytania młodych ludzi, którzy stali przed ważnym życiowym wyborem. Ich najczęstszym pytaniem było oczywiście: „Co można robić po polonistyce?”. Za każdym razem, gdy mnie o to pytano, odpowiadałem, że po polonistyce można robić absolutnie wszystko, choćby pracować w szeroko pojętych mediach etc. W duchu życzyłem im, żeby sobie darowali, bo polonistyka to nie miejsce dla nich. Tylko raz usłyszałem inaczej postawione pytanie: „Czy warto?”. Pamiętam, że bardzo się wtedy ucieszyłem. Było dla mnie jasne, że wreszcie pojawił się ktoś, kto się tutaj odnajdzie.

Artur Hellich

17 Comments

  1. Przepiękny tekst, który odzwierciedla dokładnie to, co sam myślę na ten temat. Warto było.

  2. Arturze, chciałabym Cię poprawić – znasz kogoś, kto w równym stopniu lubił przedmioty językoznawcze i literaturoznawcze – mnie. :)

  3. Bohater powraca w ostatniej części, ale głównie po to, żeby zaprezentować się jako własne widmo. Nie mogę się pozbyć wrażenia, iż taka operacja ma specyficzne literacki sznyt(„Bernardo: What, is Horatio there?, Horatio: A piece of him.”). Zaczyna od momentu, w którym można by podejrzewać go o chęć Derridiańskiej dekonstrukcji, ale przechodzi do sentymentalnej rekapitulacji wydarzeń. Takie wyjście jest chyba najbardziej sprawiedliwe.
    Duch na seansie.
    „Wielcyśmy byli i śmieszniśmy byli, / Bośmy się duchem bożym tak popili, / Że nam pogórza, ojczyste grobowce / Przy dźwięku fletni skakały jak owce”, „…wspomnienie jakiegoś obrazu jest jedynie żalem za pewną chwilą; i domy, drogi, aleje są ulotne, niestety, jak lata.”, „I need a gun to keep myself from harm / The poor people are burning in the sun / But they ain’t got a chance, they ain’t got a chance / I need a gun 'cos all I do is dance / 'Cos all I do is dance”, „Running Monday Tuesday / Wednesday Thursday Friday / Saturday Sunday / What have I done? / What have I done?”, “He who fucks nuns will later join the church”, „Straszliwy, żałobny Beethovena marsz, podsłuchany w zaułkach przepaści piekieł…”, „Tatarskie ziele ma dwa zapachy. Jeżeli się potrze w palcach zieloną jego wstążkę, miejscami przymarszczoną, poczuje się zapach, łagodną woń „wierzbami ocienionej wody”, jak mówi Słowacki, trochę tylko zatrącającą wschodnim nardem. Ale kiedy się takie pasmo tataraku rozetrze, kiedy się włoży nos w bruzdę, wyłożoną jak gdyby watą, czuje się obok kadzidlanej woni zapach błotnistego iłu, gnijących rybich łusek, po prostu błota.”, „To może twoje gwiazdy na niebie rozbłysły / I twoje jutro słońce nareszcie zadnieje, / Jeżeli wosk, co teraz na wodę się leje, / Na niwecz nie obróci twe wszystkie zamysły.”
    Cytaty, cytaty, cytaty, to pozostanie na pewno.
    Nie chciałbym mówić tutaj o przyszłości, bo zdarzało mi się, że rzeczy, które o niej pisałem, z biegiem czasu wyglądały jak przepowiednie pana Rzeckiego. W najgorszym razie kilka następnych roczników będzie się musiało zapoznać z moją wizją literatury współczesnej, czego nie traktuję na razie jako przedłużenia sobie młodości, chociaż skupiam się na aspekcie „How cool is that?” takiego rozwiązania. Co, oczywiście, może się okazać kolejną złudą.
    Dobrze, że zacząłeś od przypomnienia tego akurat tekstu, bo sygnalizuje on, także dla mnie, minięcie pewnych rozpoznań i sporów. (Chociaż jak przypominam sobie komentarz sugerujący, iż studenci polonistyki wydają pieniądze na książki, a reszta na wódkę, to nadal mną trzęsie. Może nie wszystko umarło.)
    W tej wspólnotę doświadczeń, jaka się wytworzyła na uniwersytecie i jaką można odczuć po reakcjach na Twój artykuł pojawia się pewna szczelina indywidualnej perspektywy. Podczas jednego z końcowych dni nauki licealnej po raz ostatni spotkałem się z moim bliskim przyjacielem. Rozmawialiśmy wtedy o „Paragrafie 22”, książce, mogę to bez poczucia żenady napisać, kultowej i o tym, jak ciarki na plecach przechodziły nam podczas czytania rozdziału „Wieczne Miasto”. Ja również bardzo osobiście odebrałem tamten ostatni dialog, który teraz urasta do rangi metafizycznej niemalże. Przeżycie samokształtowania osobowości przez lekturę miało charakter zasadniczy, to ono sprawiło, że znalazłem się w murach tej konkretnej uczelni i na tym konkretnym kierunku. Sprawiło to, iż w pewnym momencie zacząłem odkrywać, że niektóre idee krążące w tym środowisku brzmią dla mnie nieco dziwnie. Tłumaczę sobie teraz (nie wiem, na ile słusznie), że kogo od dzieciństwa kołysały „światła wielkiego miasta”, ten być może dopiero na studiach miał okazję się wyciszyć.
    Z Tobą była jeszcze sprawa pierwiastków idealistycznych i pragmatycznych; obaj je stosujemy w naszej myśli, ale jak na ironię, w zupełnie przeciwnych kwestiach. W każdym razie, dziękuję za ten tekst, bo przypomina mi, iż niektóre rzeczy mogę przeżywać intensywniej. Z racji tego, że reprezentuję ludzi, dla których „wylot” oznacza zapalenie się stołecznej ziemi pod stopami i przypomnienie sobie o domu, od którego oddaliło się nie tylko fizycznie.

  4. Jakie to smutne, że dla wielu polonistów praca w szkole to porażka! Takie myślenie powoduje właśnie „produkowanie” ludzi, dla których nauczycielstwo jest drugą (czyt. gorszą) specjalizacją zawodową po upragnionej specjalizacji medialnej, którą wybierają tak naprawdę z przymusu, a nie z własnej woli. To z kolei powoduje, że do szkół trafiają właśnie tacy sfrustrowani poloniści, którzy – cytuję – „mieli być dziennikarzami, pisarzami, poetami, medioznawcami, uczonymi, a skończą w pokojach nauczycielskich z kawą i papierosem”. Praca w szkole to przecież odpowiedzialne i zarazem twórcze zadanie na miarę co najmniej etatu czy zlecenia w „mediach”. Celowo piszę „co najmniej”, ponieważ do pracy w szkole należy mieć coś jeszcze – jakiś rodzaj daru, powołania. W zasadzie powinni do tej pracy trafiać najlepsi poloniści. Nie mogę zrozumieć takiego stawiania sprawy, że nauczycielstwo to jakaś porażka. Z moich obserwacji i doświadczenia poszukiwania pracy z dyplomem polonistyki wynika, że praca w szkole to raczej praca dla wybranych, praca prawie nieosiągalna…

  5. Nauczyciel – najtrudniejsza, najbardziej odpowiedzialna i najważniejsza praca, jaką można dziś wykonywać. Warto przy tym pamiętać, że najlepsi nauczyciele lubią swoją pracę.
    Bracia Poloniści, Siostry Polonistki! Nie bierzcie się za nauczycielstwo, jeśli to nie jest praca Waszych marzeń. Inaczej naprawdę szybko się zmęczycie.

  6. Szkoda, że młodsi już nie będą mogli opowiadać: „a po zajęciach chodziliśmy z prowadzącymi na piwo”. Pewnie będą za to mówili: „a po zajęciach biegaliśmy do biblioteki”…

    Czasem się zastanawiam, dlaczego co drugi zaczepiony student studiów magisterskich krzyczy do mnie: nie idź na magisterkę, nie idź, nie popełnij tego błędu, uciekaj póki możesz! Ja właśnie chcę – może dlatego, że jeszcze „nie zaliczyłam piwa z wykładowcą”. ;)

  7. Pingback: pogmatwaniec
  8. Polonistyka to moje niespełnione marzenie… Właśnie zaczęłam studia prawnicze (zgodnie z wolą rodziców) i wiem po pierwszych zajęciach, że nie tu jest moje miejsce. Matka wciąż szukała argumentów, żeby wybić mi polonistykę z głowy-że na nauczyciela się nie nadaję, szansa w znalezieniu pracy jest zerowa i itp. Poszłam na prawo dla świętego spokoju. Nie wiem jak wytrzymam nawet ten rok, ale wiem jedno-lepiej walczyć o swoje i robić to co się kocha niż męczyć się na niechcianym kierunku. O wiele bardziej wolałabym pracować w szkole i uczyć dzieci niż bez aplikacji po prawie pracować jako urzędnik. Mi niestety brak odwagi na spełnienie marzeń…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *