Paryż mierzony zmysłami

lamourSłuch  (10 listopada 2013)

Czym jest cisza? – odpowiedź na to pytanie po kilkunastu tygodniach w Paryżu wydaje mi się już zupełnie inna, niż ta sprzed kilku miesięcy.

Tu dzień rozpoczyna się dwoma dźwiękami: klaksonu ciągle tej samej ciężarówki, która między 8 a 8.30 próbuje przecisnąć się przez kiszkę rue de Clignancourt, oraz odgłosu kłótni moich sąsiadów z lewej strony pokoju. Przy krzykach jadam więc zazwyczaj śniadanie (trzeba jednak przyznać tej parze, że gdy milczą, słuchają świetnej muzyki: od Nicka Cave’a do Emiliany Torrini), próbując skupić się raczej na rześkim paryskim powietrzu (gdyby miało ono jakąś barwę, pewnie byłaby chłodna i świetlista jak materiał tutejszych kamienic).

I chociaż – jak już wspominałam – można żyć w Paryżu, nie zdając sobie sprawy z tego, co to właściwie za miasto, to oferuje ono bogatą ofertę koncertów w metrze: na liniach zahaczających o największe atrakcje turystyczne pojawiają się ciągle te same osoby, a repertuar jest doprawdy rozmaity. Na tej playliście Libertango i Piazzolla już od dawna są passé – ja codziennie stykam się z portugalskim popowym hitem ubiegłego lata, piosenką Heal the world Michaela Jacksona z solówką na saksofonie, a nawet Careless whisper George’a Michaela (na dobry początek tygodnia). Z co bardziej ambitnych rzeczy: melorecytacja (?) podobna teatrowi kabuki oraz regularna orkiestra symfoniczna grająca Beethovena na stacji Châtelet.

Czego słuchać w Paryżu? – nad odpowiedzią na to właśnie pytanie męczyłam się długo. Jazz? Zupełnie nie synchronizuje się z tym miastem, przynajmniej na etapie wdrażania się i wgryzania w nie. Klasyka z kolei to zbyt naturalne środowisko dla Paryża, który „nic nie musi”; który zdążył przeżyć już lata swojej świetności, a teraz może usiąść w wygodnym fotelu, wyciągnąć nogi i słuchać całego dziedzictwa świata, jakiemu wydatnie się przysłużył. Klasyka w Paryżu to jednak onanizm intelektualno-wizerunkowy, prowadzący w krótkiej perspektywie do mdłości. Coś orzeźwiającego, nowego, niehipsterskiego (jak na przykład hip-hop z Marsylii, miasta-będącego-chyba-Hassliebe-dla-Paryżan)? W moim przypadku takim nowym językiem jest opera – nigdy w żadnej nie byłam (wstyd i hańba) i nigdy nie słuchałam. Posiada ona oczywiście największe snobistyczne zaplecze (czy nie o tym pisał Bourdieu?), ale dla mnie jest całkowicie świeża, bo nigdy nie miałam z nią do czynienia. Błogosławieństwo żółtodzioba!

Ale słuch to nie tylko muzyka, słuch to także języki. Na Montmartrze można usłyszeć ich wiele – to dzielnica emigrantów, przede wszystkim z Bliskiego Wschodu oraz Afryki. Charcząco-gardłowe głoski mieszają się więc z bełkotliwą francuszczyzną (czy raczej zbitkami spółgłosek), zaskakująco często można tu też usłyszeć język polski – szkoda jednak, że najczęściej w postaci przekleństw. Chociaż zazwyczaj podróżuję ze słuchawkami w uszach (ryzykując tym samym życie na ulicach, na których zielone i czerwone światło to raczej rodzaj umownego oznakowania), to coraz częściej orientuję się, że staję się tym samym niewdzięczna miastu, które samo oferuje mi konwersacje z języka napawającego mnie przerażeniem (dopiero zorientowałam się, jak cholernie trudna jest gramatyka francuska. Było uczyć się włoskiego!).

W Paryżu wieczorna cisza jest ciszą samochodowych powrotów do domów, jest ciszą miejską, ewentualnie nadsekwańską. I chyba szumu drzew – liściastych lub już bezlistnych – najbardziej brakuje w tym mieście; brakuje w nim przyrody, choćby za cenę kilku z tych pięknych, cholernych kamieniczek.

 

Smak  (26 listopada 2013)

Rozmawiałam dziś z A., która odbywa właśnie ze swoim mężczyzną podróż po Azji, od Chin poczynając, a na Indonezji kończąc. Narzekała na brak wina – a raczej jego występowanie po horrendalnych cenach. Uśmiechnęłam się do siebie z mojej paryskiej kanapy, napisałam: „no tak, tu jest wszystko”, po czym zaczęłam zastanawiać się nad tą ripostą. Okazało się – ku mojemu przerażeniu – że to prawda. Dla miłośników kuchni wszelakiej, którzy z różnych powodów nie chcą lub nie mogą wyjechać do Azji lub na Bliski Wschód, Paryż jest idealnym celem wycieczki kulinarnej.

Tylko w okolicy mojego miejsca zamieszkania znajdują się: prawdziwa hinduska kantyna (nazywa się właśnie cantine), serwująca jedzenie „od swoich dla swoich”; sklep z produktami sprowadzanymi z Afryki (Senegal, Kamerun, RPA); sklep z produktami z Ameryki Południowej (800 rodzajów yerba mate, kawa oraz sprzedawcy mówiący po hiszpańsku z prędkością światła) oraz kilka tureckich, marokańskich czy też algierskich boucheries.

Od mięsa warto rozpocząć opisywanie smaków Paryża (wegetarianie niech przejdą do następnego akapitu): tutejsze czerwone mięso jest doskonałej jakości. Ono po prostu pachnie – zarówno w stanie surowym, jak i po ugotowaniu/ usmażeniu/ upieczeniu. Można to chyba porównać do wrażeń zapachowych, jakie robią na nosie świeże i już-nie-tak-świeże ryby (choć oczywiście odcień tego zapachu jest zgoła inny). Prócz czerwonego mięsa nie sposób zapomnieć o niejakich merguezach  – stanowią idealny posiłek przed suto zakrapianą imprezą. To może nieco zbyt ciężkostrawne, ale o wyrazistym smaku, niezmiernie sycące kiełbaski, które powinno się przyrządzać już bez użycia tłuszczu. Są jeszcze chipolitas, coś w stylu polskiej białej kiełbasy; już ich zapach przyprawia mnie jednak o dreszcze i mdłości.

Paryż to jednak również – i może przede wszystkim – prawdziwe zagłębie warzyw i owoców. Nazw wszystkich nie znam nawet po polsku,. Prócz tego figi, jakie mamy okazję jadać w Polsce wyłącznie w okolicach września, tu królują na każdym straganie, a rodzajów winogron jest bez liku. Tak samo zresztą jak gruszek – co zdziwiło mnie nieco, bo jabłka i gruszki w hurtowych ilościach funkcjonowały dotąd w moim umyśle jedynie jako składniki złotej polskiej jesieni.

Smak paryski w największej mierze mogę jednak opisać poprzez relację kulinarną z dwóch wizyt, jakie złożyłam w miniony weekend. Pierwsza – kolacja u mojego szefostwa wraz z rodziną mojej szefowej (taki rodzaj zaproszenia nie jest standardowy we Francji). Ilość quiches ze wszystkimi możliwymi wsadami: cebulą oraz serem, kozim serem oraz pomidorami (po okresie nienawiści do koziego sera zaczynam się do niego przyzwyczajać, ponieważ jest wszechobecny), orzechami i serem, bagietki i dobierane do nich dodatki (bardzo popularne są tu wszelkie mięsne mazidła oraz pasztety: kacze, gęsie, królicze, bażancie, ale oczywiście występuje również i nieśmiertelny hummus), a na deser… oczywiście, sery. Sery, które zmieniają się również w miarę upływu pór roku (o czym zaraz).

Drugą biesiadą – bo tylko tak to mogę nazwać – był obiad z pewnym Człowiekiem Kultury, który mieszka w Paryżu od 30 lat. Wraz z żoną (jest ona fizykiem; odżyło moje pragnienie rzucenia wszystkiego w cholerę i wybrania się do Heidelbergu, by studiować fizykę cząstek kwantowych; dlaczego nie poszłam na fizykę?) urządzili wielką fetę. Szampan o 13 naprawdę nie jest najlepszym pomysłem, szczególnie jeśli potem doprawia się go kilkoma kieliszkami porto. A te szlachetne alkohole miały za towarzystwo nie mniej szlachetne pożywienie: krewetki, cielęcinę oraz… sery. No właśnie, sery…. Od później jesieni do końca zimy istnieje pewien specjalny rodzaj sera, którego nie kroi się, a raczej nakłada na talerz za pomocą łyżki; dostałam również wskazówkę przydatną dla „bywających” – gdy na stół wchodzą sery, można nabrać ich tyle, ile się chce, ale nie dobiera się ich później. Twoja strata!

Gdy do wspomnień minionego weekendu dodam jeszcze relację z ulubionych pod względem kulinarnym miejsc w Paryżu (tarta tatin, którą uwielbiam, w typowo paryskiej Cafe de Pont Neuf; croque monsieur, czyli zwyczajowe danie lunchowe składające się z chleba, szynki i sera w Sévigné, po zjedzeniu którego masz dosyć sera przez najbliższy tydzień; no i bagietki, tarty cytrynowe, słodkie aż do bólu zębów macarrones, gofry, naleśniki i dżemy (niesamowite dżemy!, zbieram zamówienia na święta), przyprawione lampką dobrego wina, które można tu kupić już za 4–5€… Tak, Paryż to pod względem kulinarnym idealne miejsce do życia.

 

Wzrok (13 grudnia 2013)

Wzrok zostawiłam na koniec, bo najtrudniej opisać najoczywistsze; tę haussmanowską precyzję ulic i kamienic, do której niezmiernie szybko można się przyzwyczaić. Niekiedy jedynie odzywa się we mnie polska mentalność, narzekająca w wewnętrznym monologu: „tak tu pięknie, tak estetycznie, że aż prosi się, aby coś rozpieprzyć”. Na szczęście (?), w Paryżu istnieje również wiele miejsc szpetnych – chodzi jednak nie tyle o budownictwo, ile o przerażające zaniedbanie. Brud i śmieci obecne są tu prawie na każdym kroku (a po doświadczeniu przesiadki z jednej linii metra w drugą na Châtelet, pijaczków w warszawskich środkach komunikacji traktować można jako przyjemnie pachnących i dobrze wychowanych panów).

Kolejnym aspektem wzrokowego Paryża jest konieczność konfrontacji z mitem tego miasta jako miasta mody. Hm, nie. Francuzki – czym jestem bardzo zawiedziona – nie są niedbałe w swojej elegancji, są (generalizując, oczywiście) tylko niedbałe. Zdecydowanie stawiają na wygodę i o tej porze roku częściej widuję kobiety w Nike’ach, aniżeli w butach na obcasie. Dużo prościej można napotkać doskonale ubranego, bardzo przystojnego mężczyznę w przedziale wiekowym 25–45. Polacy mogliby się wiele nauczyć od Francuzów, natomiast Polki są i ładniejsze, i przykładające większą uwagę do stylu – mimo braku sklepów takich, jak ACP, Zadig & Voltaire, The Kooples, nie wspominając o Comptoir de cotonniers oraz zawartości galerii La Fayette czy butików przy rue Saint-Honoré…

Co jednak stanowi bardzo miłą odmianę – praktycznie nie istnieje tu zjawisko dresiarstwa, a hipsterzy, jeśli już funkcjonują, to w obrębie kilku tylko ulic 2ème arrondissement. A i tak hipsterstwo wygląda tu inaczej, skontaminowało się ze świetnymi, niewielkimi i przytulnymi restauracjami, które sąsiadują z rzemieślnikami (papeteria, fotograf kolodionowy (!), stolarz robiący zabawki, którego można podglądać przez szybę w pasażu w pobliżu Étienne Marcel).

Przechodząc przez centralne dzielnice Paryża, jest co oglądać; nie sposób jednak odpędzić się od myśli, że już nie jest to nawet konsumpcjonizm, ale dziwny, bliżej nieokreślony stan „po”. Kto kupuje te wszystkie piękne rzeczy w równie pięknych sklepach? Czy nie stały się one bardziej wysublimowaną częścią turystyki? A może odpowiedzi nie są ważne, skoro tylu osobom odpowiada ten styl życia – od wystawy do wystawy, od metki do metki. Boję się tym zarazić, a w Paryżu to dość proste.

 Olga Byrska

One Reply to “Paryż mierzony zmysłami”

  1. hipsterów nie ma, ale są bobo, dużo bardziej… hipsterscy. dresiarstwo też jest, ale w dzielnicach północno-wschodnich, tych, gdzie panie noszą egzotyczne suknie, a panowie bez pardonu handlują haszyszem na ulicy. i jak można powiedzieć, że w paryżu brak przyrody? nie po to haussmann nabudował się takiej ilości parków i skwerów (na każdym rogu!), by teraz w grobie się przewracać przez tak absurdalny zarzut. o ile nie przybywa się do paryża z serca borów tucholskich, zieloności powinno każdemu wystarczyć.

    jedyne, czego brak, to latem czerwonych porzeczek.

    a tekst bardzo przyjemny i… realny. zmysłowo-percepcyjny, taki chyba miał być.

    p.s. „macarons”, nie „macarrones”!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *