Powroty do przeszłości

Truman Capote (1959r.)

Właśnie zaczynał się wrzesień, kiedy stanęłam przed bardzo trudnym wyborem – co przeczytać przez ostatni miesiąc studenckich wakacji. Podjęcie decyzji opóźniał przede wszystkim wrodzony brak zdecydowania, który doprowadził mnie wcześniej do kilkunastu zawodów miłosnych i niezliczonych upokorzeń podczas egzaminów ustnych. Zastanawiałam się, czy lepiej być pilną studentką i zacząć czytać pozycje z listy lektur, czy przeczytać coś dla siebie oraz, co najbardziej problematyczne, czy przeczytać coś dobrze znanego i sprawdzonego, czy coś nowego i trochę ryzykownego.

Gdyby nie pytanie mojego kolegi  (któremu w tym miejscu pragnę serdecznie podziękować), czy mogłoby mu się spodobać Śniadanie u Tiffany’ego Trumana Capote’a , wahałabym się co najmniej kilka dni. Jednak to zaufanie do mojego gustu literackiego sprawiło, że szybko podjęłam decyzję.

Ze Śniadaniem u Tiffany’ego ostatni raz miałam do czynienia w gimnazjum, kiedy przeżywałam fascynację amerykańskimi pisarzami mniej więcej z pokolenia Capote’a. Ponad trzy miesiące przetrzymywałam Buszującego w zbożu, wypożyczonego w bibliotece szkolnej,  bo czytałam go ciągle na nowo, od początku i nie mogłam przestać. Książkę Zabić drozda kładłam pod poduszką, żeby w każdej chwili, nawet w nocy, móc po nią sięgnąć i przejrzeć ulubione fragmenty. Ze znalezionej w Internecie historii dotyczącej powstania powieści Harper Lee dowiedziałam się, że pierwowzorem jednej z moich ulubionych postaci –  Dilla, był Truman Capote.

Zainteresowana tym autobiograficznym wątkiem postanowiłam przeczytać jedyną jego powieść, o której wtedy słyszałam, czyli właśnie Śniadanie u Tiffany’ego. Zachwyciło mnie niemal każde zdanie tej krótkiej książki, więc obejrzałam także film. Mimo że obie realizacje bardzo się od siebie różnią, stałam się bezkrytyczną wielbicielką jednej i drugiej.

Czytanie tej powieści po wielu latach było tak wzruszającym przeżyciem, że przesłoniło mi pewną nasuwającą się myśl. W końcu dotarło do mnie, że chociaż tytuł i treść są takie same jak sześć lat temu, to jednak trzymam w rękach zupełnie inną książkę.

Nie żebym uznała tę myśl za szczególnie odkrywczą – wręcz odwrotnie. Nic dziwnego w tym, że piętnastolatka odbiera świat inaczej niż dziewczyna dwudziestoletnia. Mimo to ujęła mnie świadomość, że do niektórych rzeczy trzeba dojrzeć.

Nie chodzi jednak o to, że wcześniej nie umiałam tej książki docenić, bo byłam zbyt młoda i zbyt głupia. Doceniałam w niej wszystko – każde słowo, zgrabnie prowadzoną narrację, świetne dialogi, na wpół tragiczną i na wpół komiczną postać Holly, a także po mistrzowsku, subtelnie, między wierszami opisane uczucie. Tyle tylko, że wtedy uznałam Śniadanie u Tiffany’ego za opowieść przede wszystkim o niespełnionej miłości. Było mi żal narratora, na którego uczuciu Holly się nie poznała, na koniec ze smutkiem przyjęłam wiadomość o jej wyjeździe. W duchu myślałam sobie, że pod tym względem film jest lepszy od książki, bo w nim Holly i „Fred” całują się, więc można mieć nadzieję, że potem żyją długo i szczęśliwie.

Potrzebowałam kilku lat własnych przeżyć i doświadczeń, przeczytania paru innych lektur, uspokojenia hormonów i nieuświadomionej zachęty ze strony kolegi, żeby ta książka przestała być dla mnie historią o niespełnionej miłości, a stała się historią o trudnym i bolesnym poszukiwaniu w świecie miejsca dla siebie.

Chociaż wątek miłosny niezmiennie jest tam obecny, wpleciony tak subtelnie, jak to tylko Capote potrafił, to teraz widzę w tej opowieści przede wszystkim wyraz zagubienia oraz ból wynikający z poczucia odmienności. Radosna, szalona Holly jest w gruncie rzeczy bardzo samotną i nieszczęśliwą dziewczyną. Jednak nie tylko ona. W tej nieco niezdrowej  fascynacji, jaką obdarza ją narrator, dostrzec można zarówno zachwyt nad urodą i oryginalnością kobiety, jak i chęć życia życiem kogoś innego. Już pierwsze słowa powieści, które informują czytelnika o tym, że narratora zawsze ciągnie do miejsc, w których kiedyś mieszkał, odebrałam jako sygnał, że „Fred” nie mógł znaleźć dla siebie domu – miał ich wiele, bo żaden z nich tak naprawdę domem nie był.

Kiedy Holly wyrzuca z samochodu kota, któremu nigdy nie nadała imienia, podkreśla, że nie jest związana z nikim ani z niczym. Twierdzi, że w każdej chwili może opuścić nawet ludzi, z którymi przebywa i których kocha. Bo jej celem nie jest znalezienie miłości, ale miejsca, do którego należy. Mimo że nie wie, gdzie to będzie – wie, jak tam będzie. Jak u Tiffany’ego.

Po namyśle uznałam więc, że jedna z najbardziej romantycznych książek, jakie czytałam, niezupełnie mówi o miłości. Nie jest to jednak stwierdzenie ostateczne. Być może za parę lat przeczytam ją znowu i zdecyduję, że mówi o czymś zupełnie innym.

Zawsze uważałam, że moja skłonność do czytania książek po kilka razy jest niezdrowa, ale dzięki mojemu drogiemu, zadającemu trafne pytania koledze, znalazłam w tej przypadłości dobre strony. Spędziłam więc cały wrzesień na czytaniu książek, które wydawało mi się, że znałam, i doszłam do jednego, nie do końca odkrywczego wniosku – książki może się nie zmieniają, ale ja, czytając je, za każdym razem jestem innym człowiekiem.

Asia Dobosiewicz


foto: wikipedia.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *