Ratując dzieciństwo

Ratujac-Pana-Banksa_span16image16

W filmie Ratując pana Banksa chodzi o coś więcej niż ratowanie pana Banksa, nawet jeżeli miałoby to być ratowanie wyłącznie metaforyczne. Tytułowa postać jest nie tylko artystycznym wyobrażeniem ukochanego ojca pani P. L. Travers, lecz także symbolem pewnego kulturowego zjawiska, które nazywamy dzieciństwem. Nic dziwnego, że pana Banksa ratuje w filmie sam Walt Disney.

W centralnej części filmu jest scena, w której bracia Sherman, kompozytorzy muzyki do planowanej ekranizacji Mary Poppins, prezentują nieugiętej pani Travers pomysł na piosenkę do musicalu. „Wystarczy łyżeczka cukru i lekarstwo wchodzi gładko” („Just a spoonful of sugar helps the medicine go down”) – brzmią radosne słowa refrenu towarzyszące jeszcze weselszej muzyce, a zadowolony Walt Disney natychmiast wróży piosence karierę. Pomysł był prosty – jeden z braci przypomniał sobie, że jego synkowi aplikowano szczepionkę właśnie w łyżeczce cukru, dzięki czemu nie musiał się on bać bolesnego ukłucia. Jednak co na to pani Travers?

Mnie się to wydaje wyjątkowo protekcjonalne. Irytująca melodyjka, jak ulał pasująca do pańskich parków rozrywki [wypowiedź skierowana jest oczywiście pod adresem Disneya]. Swawolna i zachęcająca dzieci, by wchodziły w prawdziwe życie totalnie nieprzygotowane i nieuzbrojone. Wystarczy «łyżeczka cukru», sieczka w głowie i już mają świat u stóp. Cudownie! (…) W przeciwieństwie do pana, Mary Poppins jest przeciwniczką sentymentów, Jest szczera. Nie osładza ponurej rzeczywistości, z którą dzieci będą musiały się w końcu zmierzyć. Przygotowuje je na to.

Lubię myśleć o filmie Johna Lee Hancocka jako studium konfliktu pomiędzy dwiema wizjami dzieciństwa. A dokładniej – pomiędzy koncepcją dzieciństwa jako czasu radości, beztroski i marzeń, a koncepcją dzieciństwa jako krótkiego wstępu do trudów „prawdziwego” życia (o jej źródłach pisał francuski historyk Philippe Ariès w książce Historia dzieciństwa). Pierwszej wizji patronuje w filmie Walt Disney, drugiej – pani Travers sprzed swojej końcowej przemiany. Za streszczenie istoty tego konfliktu uważam przywołany przed chwilą cytat.

Jest rzeczą oczywistą, że nikt nie lubi takiego dzieciństwa, które stanowi wyłącznie naukę dorosłości i dzieciństwem właściwie nie jest. Dzieciństwo powinno kojarzyć się z zabawą, błogim fantazjowaniem i podsycaniem coraz to nowych marzeń. Powinno wyglądać tak, jak wyglądało ukazane w retrospekcjach życie małej Ginty (czyli małej P. L. Travers) u boku jej ojca, natomiast nie powinno wyglądać tak, jak życzyła sobie tego ciotka Ellie (pierwowzór Mary Poppins) oraz pani Travers tłumacząca Disneyowi, dlaczego nie należy podawać dziecku lekarstwa z cukrem.

Dla Pameli Travers dzieciństwo odeszło wraz ze śmiercią ojca i przyjazdem niesympatycznej ciotki, która natychmiast wprowadziła – dosłownie – nowe porządki. Można się zastanawiać, dlaczego na dorosłe życie Helen Goff (prawdziwe nazwisko pani Travers) większy wpływ miała ostatecznie ta druga postać. Być może pisarka długo nie potrafiła wybaczyć ojcu tego, że zapił się na śmierć i zostawił ją, zabierając ze sobą prawdziwie dziecięcy świat.

Aby zrozumieć film Hancocka, nie musimy znać książek o Mary Poppins ani wiedzieć, jaką postacią literacką był tytułowy pan Banks. Nie ulega bowiem wątpliwości, że ratując owego pana Banksa, bohaterowie filmu ratują w gruncie rzeczy pana Traversa Goffa, a ratując jego – ratują uosabianą przez niego wizję dzieciństwa, która nad bolesną prawdę przedkłada beztroski świat imaginacji.

Wniosek taki potwierdzają obecne pomiędzy dwiema warstwami filmu – czyli właściwą fabułą a retrospekcjami – analogie. Główna dotyczy oczywiście dwóch „tytanów wyobraźni” – Traversa Goffa i Walta Disneya (nie lekceważyłbym przy tym nawet pozornie nieistotnego faktu, że obaj byli uzależnieni od używek). Są jednak w filmie i subtelniejsze paralele. Przykładowo, cytowane już słowa oburzenia na protekcjonalność disneyowskiego świata pisarka wypowiada w nawiązaniu do piosenki o lekarstwie podawanym na łyżeczce cukru. Tymczasem w jednej z późniejszych scen dowiadujemy się, w jaki sposób zabijany przez alkohol ojciec małej Ginty prosił naiwną córeczkę o butelkę whisky: „Pomożesz cierpiącemu tatusiowi? W mojej garderobie jest butelka lekarstwa…”.

Równie znaczący wydaje się moment, w którym zirytowany brakiem alkoholu pan Goff czyta wierszyk przyniesiony mu przez dumną córkę. „Yates to to nie jest” – słyszy zasmucona dziewczynka w jedynej scenie, w której ojciec jest dla niej oschły i… do bólu szczery. Czyżby cała dotychczasowa „magia” dzieciństwa i zachęty do fantazjowania były wyłącznie owocem pijaństwa? I czyż nie w taki właśnie – do bólu szczery – sposób dorosła pani Travers traktuje co i rusz biednych braci Sherman, którzy wychodzą ze skóry, aby zaimponować jej błyskotliwym tekstem piosenki?

Powiedzieć o Ratując pana Banksa, że jest filmem disneyowskim, to trochę za mało. Należałoby go nazwać filmem metadisneyowskim, ponieważ Disney – zarówno jako osoba, jak i wytwórnia – opowiada w nim sam o sobie. Produkcja faktycznie stanowi, jak często piszą recenzenci, swoistą apologię Walta Disneya. Ale nie dlatego, że ukazuje go jako „dobrodusznego wujaszka” (Paweł Mossakowski, „Gazeta Wyborcza”), tylko dlatego, że to właśnie Walt Disney ostatecznie ratuje dzieciństwo przed ponurą koncepcją pani Travers, a przy okazji pomaga i jej samej uwolnić się od zabijających radość dzieciństwa bolesnych wspomnień.

Kazimierz Roztocki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *