„Szkoła Żon” w Teatrze Polskim

Jacques Lasalle, francuski reżyser, znany polskim widzom z realizacji Tartuffe’a, Lorenzaccia Umowy, czyli łajdaka ukaranego w Teatrze Narodowym, powraca do klasyki francuskiego dramatu na scenie Teatru Polskiego. Premiera  Szkoły Żon Moliera odbyła się 15 października 2011, jednak  zdobycie biletów na spektakle do końca bieżącego roku graniczy z cudem. Oprócz miłośników klasyki do wysokiej frekwencji wśród publiczności przyczyniają się, w ramach szkolnego obowiązku, tłumy młodzieży szkolnej. Nie tylko licealistom, którym w przypływie nagłego i niepowstrzymanego odruchu buntu przyszłoby jednak do głowy zlekceważyć ten obowiązek, służę krótkim streszczeniem. Główny bohater Arnolf (Andrzej Seweryn) to bogaty, lecz niemłody już mieszczanin, który pragnie się ożenić. Odczuwa jednak lęk związany z (nie)wiernością kobiet. Wymyśla więc idealny (według siebie/a przynajmniej on jest o tym przekonany) sposób uniknięcia zdrady. W tym celu bierze na wychowanie dziewczynę z ubogiego domu – Agnieszkę (Anna Cieślak). Izoluje ją  od świata, zamykając w prowincjonalnym majątku pod opieką służby. Kiedy po latach Arnolf powraca, aby się ożenić z obiektem swoich marzeń, sytuacja odbiega od scenariusza, który sobie stworzył. Agnieszka dojrzała wprawdzie do miłości, jednak nie do niego… Spektakle Lasalle’a, które polscy widzowie mieli okazję zobaczyć w Teatrze Narodowym, słynęły z bogatej, dopracowanej w każdym szczególe i barwnej oprawy scenograficznej. Na deskach Teatru Polskiego ta zasada nie ulega przełamaniu. Mamy więc konwencjonalną scenografię, na którą składają się piętrowy budynek, znajdujący się na małej wyspie, otoczonej przez wody jeziora, dwie łódki i wędkę; wszystko to jest od czasu do czasu przysłaniane płótnem z imitującym ulice tłem. W połączeniu z kostiumami z epoki (kapelusze z piórami i szerokimi rondami, ciężkie płaszcze i buty z charakterystycznymi klamerkami) stanowi to stylistyczne dopełnienie dla rymowanych, pełnych archaizmów kwestii aktorów. Otoczeniu, w którym rozgrywa się akcja Szkoły żon, trudno przypisać jakąś konkretną rolę: nie uczestniczy ono w rozwoju fabuły, nie stanowi ani ograniczenia, ani wsparcia dla bohaterów. Mówiąc wprost, pozostaje niewykorzystane i wydaje się niepotrzebne. Szkoda, tym bardziej że niekonwencjonalny wystrój sceny często jest jednym z kluczowych elementów, pozwalających tchnąć nowe życie w strukturę wiekowej sztuki. Na pierwszym planie widzimy więc  aktorów. I to dosłownie. Spychani co jakiś czas przez opuszczane płótno dekoracyjne wychodzą z grą, chcąc nie chcąc, na sam skraj sceny. Są na wyciągnięcie ręki wobec widzów, siedzących w pierwszych rzędach. To może zachwycić, ale i wprawić w konsternację – bo różna to gra. Anna Cieślak ma niewdzięczną rolę – być na scenie, mało mówić, ładnie wyglądać. Wywiązuje się z niej bez zarzutu. Szkoda, ze nie dano tak zdolnej aktorce szansy pogłębienia postaci Agnieszki, choćby o kwestie dojrzewania i poszukiwania swojej tożsamości jako kobiety – motywy obecne przecież w tekście Moliera. Wci

elający się w rolę Horacego Piotr Bajtlik próbuje dystansować się wobec Molierowskiej postaci młodzieńca szczerego i bardzo zakochanego – w efekcie jednak jego gra staje się sztampowa, jednowymiarowa i bezładna, szczególnie jeśli skontrastować ją z mistrzostwem Andrzeja Seweryna. Na Szkołę żon warto się bowiem wybrać właśnie po to, żeby zobaczyć mistrzowski popis gry w wydaniu aktora, który jest klasą sam dla siebie. Rolę Arnolda gra lekko, tak jakby na co dzień posługiwał się molierowska frazą. Potrafi także wydobyć ze swojej postaci dramat człowieka, którego utopijny zamysł (nieprzypadkowo budynek zlokalizowany jest na wyspie) zwraca się przeciwko niemu samemu. Widz z uwagą obserwuje napięcie, które wytwarza się przy przemianie sprytnego manipulanta w zgorzkniałego starca – szaleńca, chorego z miłości do młodej i jak się wkrótce okaże bezwzględnej panny. Dramat Arnolfa jest osią i motorem napędowym spektaklu. To historia idealisty, który chce zaprzeczyć bezwzględnym prawom życia i czasu, dramat człowieka chorobliwie wierzącego we własne wyobrażenie miłości. Pogłębiające się szaleństwo i rozpacz bohatera zapewniają widzowi potężną dawkę emocji, które niestety trudno w sobie wzbudzić w odniesieniu do całości przedstawienia. Treść wielu kwestii jest bowiem nużąca i pretensjonalna. Piętnastominutowa scena, w której Anna Cieślak odczytuje obowiązki żony, upływa w nieznośnej ciszy – bez najmniejszej reakcji spontanicznej dotąd publiczności. Także mizoginistyczne żarty Arnolfa po pewnym czasie przestają śmieszyć, tym bardziej że widz traci orientację co w nich jest na serio, a co nie. Dialogi są prowadzone w sposób schematyczny i przewidywalny, eksponowanie słownych gier i zbyt częste puszczanie oka do widza nie jest współcześnie dobrym sposobem na poruszenie emocji. Nawet aktorskie popisy Andrzeja Seweryna i duża dawka siedemnastowiecznego humoru nie są w stanie przebić twardej skorupy męczącej konwencji. Jednak największym grzechem twórców tego przedstawienia jest brak dyscypliny czasowej – trwające trzy godziny widowisko staje się z czasem trudne do zniesienia. Jacques Lasalle zdecydował się na całkowicie klasyczną inscenizację sztuki Moliere’a, nie poddając jej nowoczesnej interpretacji. Należałoby więc zadać sobie pytanie, czy współczesny widz Szkoły żon dowie się z niej czegoś o otaczającym go świecie i o sobie samym. Odpowiedź brzmi twierdząco tylko w odniesieniu do postaci Arnolda, który – mimo historycznego kostiumu – jest człowiekiem nowoczesnym, zanurzonym w płynnej, nieuchwytnej rzeczywistości. Na początku sprawia wrażenie pyszałkowatego mądrali patrzącego na innych z pogardą, przekonanego, że zna odpowiedź na każde pytanie i nic nie może go zaskoczyć. Ta maska jednak spada, gdy odkrywa w sobie miłość do Agnieszki – wtedy następuje stopniowa dekonstrukcja postaci. Najpierw przeżywa dramat odtrąconego mężczyzny, potem – walcząc o uczucie wybranki – gotów jest na największe nawet upokorzenia. Z nieudanego Don Juana przekształca się w człowieka zranionego, pełnego kompleksów – w gracza, który ma świadomość, że stracił wszelkie atuty i pozostał mu tylko blef. W ostatniej scenie, gdy zgorzkniały i zrezygnowany siada na schodkach i z goryczą patrzy w stronę widowni, można przez chwilę doznać uczucia, że skądś to wszystko znamy.

Jan Barański

zp8497586rq