Site icon Niewinni Czarodzieje. Magazyn

Bless Code – Ostróda Reggae Festival 2010

Ostróda Reggae Festival

Któregoś dnia rano, obudzony – jak to w wakacje – dopiero czwartym pianiem budzika, zrozumiałem, że chwytam w powieki warszawski krajobraz wyłącznie przez zasiedzenie. Taki stan rzeczy trzeba było szybko zmienić, a właśnie pojawiła się ku temu doskonała okazja. Trwał Ostróda Reggae Festival, najważniejsze w Polsce wydarzenie kulturalne zrzeszające fanów „muzyki korzeni”. Fanów, do których także i ja się zaliczam. Uznałem więc, że tak potężnej dawki reggaenereacji nie mogę  ominąć.

W dół ulicy prowadzącej na teren imprezy podążali radosnym krokiem uczestnicy wspólnej celebracji muzycznego wyzwolenia. Jedni nosili rastafariańskie czapy i kolorowe chusty, by chronić głowy przed żarem lejącym się z nieba, drudzy prezentowali różnej długości misternie filcowane dreadloki. Mijałem także wielu innych, w różnym wieku. Beztrosko rozłożeni na trawie pili piwo i śpiewali piosenki o „końcu duchowej prohibicji”. Gdzieś dalej ktoś krzesał jamajskie rytmy przy pomocy djembe, a przypadkowi słuchacze, rozkoszując się piękną pogodą i ogólnym porozumieniem, kołysali biodrami w takt uderzeń bębenka. Coś jakby rodzaj okolicznych obrzędów, będących zaproszeniem do wspólnego świętowania beztroskich chwil.

Kiedy przekroczyłem bramki (zawsze bawiły mnie miny stojących przy nich ochroniarzy, mówiące jak bardzo inny jest ich świat od tego, który przyszło im ochraniać) ujrzałem coś, co w pierwszej chwili dobitnie skojarzyło mi się z jednym: komuną hippisowską. Znalazłem się na dużym placu, otoczonym z trzech stron dawnymi koszarami pruskimi, którego koniec wieńczyła tak zwana Scena Czerwona – to ona wkrótce miała stać się głównym punktem muzycznego kultu. Nieco po lewej, przed sceną, rozstawiono kilkadziesiąt prowizorycznych łóżek z baldachimami w słonecznych kolorach, na których przybysze, w pełni wyluzowani, mogli wygodnie się wyciągnąć, opalać ciała i delektować się muzyką w bezpiecznej odległości od tych tańczących i skaczących pod samą sceną. Z kolei dalej, za sceną czerwoną, widoczna była Scena Zielona, będąca w istocie dużym, białym namiotem. Tam odbywały się równolegle osobne imprezy przy udziale artystów soundsytemowych z całego świata. Dziesiątki osób oddawały się szaleństwu przy wykręconych mieszankach dancehallowych rytmów i ragga z muzyką dub. Przed namiotem zawsze stała jakaś kilkuosobowa grupa puszczająca bańki mydlane o ponadprzeciętnej wielkości, scenę czerwoną i zieloną przedzielała zaś maszyna do wytwarzania sporych ilości piany, w której chętnie kąpały się całe rodziny.

Na przeciwległym końcu placu, za ogrodzeniem, znajdowały się bary szybkiej obsługi (na takiej imprezie nie mogło zabraknąć prężnie działającego stanowiska z kuchnią wegetariańską) i budki z festiwalowymi souvenirami. Było tam wszystko – począwszy od koszulek z logiem festiwalu, rastafariańskich flag i ręcznie zdobionych bransoletek, a na instrumentach, egzotycznych strojach i yerba mate kończąc. Zaciągając się co jakiś czas zapachem kadzideł unoszącym się między alejkami przechadzałem się od stoiska do stoiska, a mój wzrok błądził po kolorowych wystawach winyli Boba Marleya i plakatach przekonujących mnie o przyjemności czerpanej z „poszanowania zieleni”. Wszystko to skąpane było w gwarze i brzmieniach dobiegających ze Sceny Żółtej, czyli stanowiska DJ’a puszczającego takie przeboje jak  Get up, stand up na przemian z własnymi dubowymi kombinacjami. Przy jednym stoisku w cieniu siedział Afrykańczyk czarny jak smoła i tylko z jego jasnych oczu udało mi się odczytać, że pozytywna atmosfera tego właśnie powstałego raju, plantacji miłości i pokoju jak najbardziej mu się udziela. Ja również szybko jej uległem.

Program całego przedsięwzięcia zakładał wiele rozmaitych atrakcji. Festiwal otwierał Konkurs Młodych Polskich Zespołów Reggae, zorganizowany przy molo. Spośród dobrze rokujących, dających próbkę swoich możliwości grup muzycznych publiczność miała wyłonić zwycięzcę. Zawody kończyły się wykładami interesujących postaci z reggae-środowiska. Jednak prawdziwa inauguracja miała miejsce drugiego dnia festiwalu, kiedy na scenie zagościli starzy wyjadacze muzyki korzeni: Paprika Korps, EastWest RockersVavamuffin. Chłopaki z Saskiej Kępy, oprócz świetnie znanych hitów zagrali parę kawałków promujących krążek Mo’ better roots. Atrakcją turystyczną tego dnia byli również brytyjscy mistrzowie muzyki dub z Zion Train. Crispy Horns, działający w sekcji dętej, był jednym z gości zaproszonych do współpracy przy najnowszym albumie wspomnianego zespołu Vavamuffin.

Rozpalony żelaznym słońcem trzeci dzień festiwalu rozpocząłem od zetknięcia się z formacją Paraliż Band, wyznającą w swoich brzmieniach trzy razy „r”: roots, rock, reggae. Jak sami zapowiedzieli, ich pojawieniu się towarzyszyła niespodzianka, gdyż tym razem zabrakło w ich składzie sekcji dętej. Ich utwory charakteryzowały się czystym, mocnym, stylizowanym na jamajski rytmem (czyli tym, na czym mi najbardziej zależy) oraz zachowaniem odpowiednich proporcji w partiach poszczególnych instrumentów. Interesujące teksty piosenek sprawiły, że chętnie sięgnąłem do ich twórczości.

Po nich wystąpili Lion Vibrations, również z Polski, którzy przykuli moją uwagę szczególnie urodziwą basistką i wokalistką jednocześnie. Zespół zaczął zdobywać popularność już w 2000 roku, kiedy na łamach istotniejszych gazet muzycznych zebrał pozytywne opinie. I choć saksofonista grający gościnnie na ich koncercie w Ostródzie wydawał się burzyć harmonię instrumentów dętych, lwie wibracje zaprezentowanych numerów podsycane sporą dawką pozytywnej energii front mana porażały publiczność przez cały czas trwania występu.

Zespół, na który szczególnie oczekiwałem z racji własnych upodobań, to bydgoski skład o nazwie Dubska. Jak sama nazwa wskazuje, źródło ich niebanalnych kompozycji to koncentracja dwóch nurtów muzycznych: psychodelicznego, wykorzystującego „efekt echa”, podkreślającego precyzyjny aspekt rytmiczny dub’ u i oryginalnej linii melodycznej sekcji dętej z gatunku ska. Całość jednak utrzymana jest zdecydowanie w klimatach reggae. W tym roku, podobnie jak na innych koncertach, pokazali klasę. Zawiedli mnie jedynie tym, że – poza może dwoma kawałkami z nowej płyty Loko Loko – ich repertuar pozostaje w zasadzie niezmienny, choć mają już na koncie cztery albumy (wraz z najnowszym), nie licząc demówki i kilku innych nagrań. Nie wiem też, jak jest z coverami i „koncertową wymianą twórczości” pomiędzy artystami, ale szczególnie przypadło mi do gustu ich wykonanie piosenki Izraela (wiekowego, polskiego zespołu reggae) pt. Ile mil – i wciąż mam nadzieję, że uda mi się usłyszeć je na żywo. Jednak występ w Ostródzie po raz kolejny okazał się doskonałą ucztą „o smaku chleba razowego z pastą avokado”, a o ich sukcesie świadczył fakt, że brawa i prośby o bis nie cichły jeszcze długo po koncercie. Niestety – zgodnie ze słowami prowadzącego: prawa festiwalu są twarde.

Szczególną atrakcją tego dnia był zespół Cornerstone Roots, który przyjechał do słonecznej Ostródy aż z Nowej Zelandii, by promować swój nowy album Future Is Now. Zgodnie z nazwą grupy muzycy szczególnie upodobali sobie rdzenne brzmienia, wzbogacając je soulowym wokalem oraz nowocześniejszymi akcentami. Zespół zainteresował mnie już samym składem: ja po raz kolejny przekonałem się, że kobiety grające na basie w reggae-formacjach nie są żadną egzotyką,  sporą sympatię tłumów zyskał natomiast młody chłopiec, syn lidera i jednocześnie drugi wokalista. Tańczący w czerwonych spodniach, z burzą dreadów na głowie, śpiewający głębokim, czystym jak na swój młody wiek głosem porwał niemal wszystkich zebranych do muzycznego szaleństwa przy szybszych, progresywnych partiach. W ten sposób zespół także w Polsce przypieczętował swój wysoki poziom artystyczny i umiejętność nawiązywania kontaktu z publicznością. Koncert ten bez wahania zaliczyłem do udanych.

Jednym z ostatnich, ale równie wyjątkowych wydarzeń tego dnia był występ polskiego zespołu, którego popularność dociera nawet do osób o odmiennych preferencjach muzycznych. Chodzi oczywiście o Habakuk. Przez wywodzącą się z Częstochowy formację przewijało się wielu szczególnych muzyków reprezentujących różne nurty, co zaowocowało nie tylko dorobkiem utrzymanym w typowych klimatach reggae, lecz także eksperymentalnymi zapożyczeniami z takich gatunków, jak rock czy rap, oraz świetnymi aranżacjami, np. poezji Jacka Kaczmarskiego. Mimo różnorodności składają się one na rozpoznawalny, niegasnący w odbiorze styl, który gości na reggae scenach już szmat czasu. Właśnie podczas koncertu w Ostródzie zespół Habakuk świętował dwadzieścia lat grania.

Następny dzień, również upalny, zacząłem od wylegiwania się na jednym z opisanych wcześniej, relaksujących łóżek i wsłuchiwania się w pierwsze tony niedzielnych występów. Należały one do dość licznej, składającej się głównie z sekcji dętej grupy Skankan. Muszę przyznać, że moje uczucia były mieszane. Nie skonsternowało mnie to, że według znawców tematu ten istniejący od 1993 roku big band uznawany jest za polską legendę ska – podobnie jak liczba i rodzaj festiwali, które zaszczycił swoją gościnnością. Pomimo, że grali czysto w ustalonych przez siebie rytmach ska-reggae-rock’n’roll, odniosłem wrażenie, po pierwsze, że tego trzeciego i to w wersji soft było najwięcej (co moim zdaniem trochę się gryzło z ogólnym klimatem imprezy), po drugie zaś, że ich koncert, począwszy od zaprezentowanych utworów, a kończąc na kontakcie z publicznością, wydał mi się zwyczajnie nudny. Może dlatego, że był to dopiero początek dnia (zespoły lubią grać później, publiczność – później się bawić), może było to wynikiem ulewnego deszczu, który sprawiał, że ciało odmawiało posłuszeństwa i najlepszym rozwiązaniem okazywało się powolne sączenie melodii przy jednoczesnym schronieniu się gdzieś w cieniu drzew. Albo rozłożeniu na łóżku, oczywiście. W każdym razie ich występ na pewno nie znalazł się wśród moich „top ten festiwalu”.

I chociaż był to czas, kiedy słońce operowało najintensywniej, pojawienie się na scenie Całej Góry Barwinków skłoniło mnie do pójścia w gęstszy tym razem tłum. Na temat tej grupy dochodziły mnie zwykle dobre słuchy i muszę przyznać, że nie zawiodłem się. Owszem, po raz kolejny poczułem, że głównie bawię się w rytmach ska czy rocksteady (z charakterystycznymi u nich wpływami punk rocka), a słowa: „ich znakiem rozpoznawczym jest rozbudowana sekcja dęta” przestały na mnie robić jakiekolwiek wrażenie. Niemniej moc pozytywnej energii kipiąca z wesołych, sympatycznych dla ucha kawałków, jakimi raczyła nas CGB, zwyciężyła skwar i połączyła dziesiątki osób w radosnym tańcu.

Po nich przyszedł czas na kolejny jubileusz – tym razem dwadzieścia lat na scenie obchodził polski zespół punk rockowy Alians. Grupa ta może poszczycić się nieprzerwaną aktywnością artystyczną przez cały czas istnienia oraz pozyskaniem sobie fanów również w innych krajach Europy, m. in. Czechach, Niemczech, Szwajcarii, Holandii, Belgii, Norwegii, Anglii. Alians niezaprzeczalnie zajmuje wysoką pozycję na arenie polskiej muzyki niezależnej, czego dowodem jest obecność na najistotniejszych festiwalach (Jarocin, Open’er, Przystanek Woodstock) i to nie tylko w Polsce. Zresztą osiągnięcia te znalazły swoje potwierdzenie na jubileuszowym koncercie, który dowiódł po raz kolejny, że zespół Alians zasłużył na miano żywej legendy w swoim fachu. Kiedy chłopaki przygotowywali sprzęt, na placu oprócz plecionych dreadloków zaczęło przybywać punkowych fryzur. Charyzmatyczny wokalista szybko dorzucił do pieca i za moment pośród szalejących tłumów liczna grupa ludzi uskuteczniała pod sceną taniec pogo. Ciekawostką, zarówno dla brzmienia formacji, jak i samego widowiska okazał się jeden z muzyków – ubrany w kilt, z gołym torsem zaczarował fanów zagrywkami na akordeonie. Podczas jednego z numerów odłożył instrument i zeskoczył ze sceny, by dać się porwać falom uniesionych rąk. Wybuchowa mieszanka „punk reggae”, okraszana motywami folku i ska sprawiła, że poziom energii nie spadł ani na chwilę. Lecz aliansowa „egzystencjalna rzeźnia” to nie tylko muzyka i sceniczne wybryki, ale również błyskotliwe teksty, pełne gorzkiej ironii, anarchistycznych pobudek i jasnej oceny rzeczywistości. Pomimo sporych różnic między stylem Aliansu i charakterem imprezy, ich ostródzki koncert – w przeciwieństwie do Skankanu – uważam za jeden z najciekawszych i najintensywniejszych na całym festiwalu. I to im się chwali.

Grupa Soldiers of Jah Army była następną, która tego dnia wstąpiła na Czerwoną Scenę. Muzycy z SOJA przyjechali do Ostródy z USA i mieli stanowić jedną ze szczególnych atrakcji tego dnia, zaraz pewnie po gościach z Jamajki i Nowej Zelandii. Dla wielu osób probierzem artystycznego poziomu zespołu był fakt, że występował on kiedyś na scenie razem z Gentelmanem i prezentacja ich możliwości spotkała się z dużą aprobatą widowni. Być może. Mnie niczym wyjątkowym nie zaskoczyli. W tym wypadku dobitnym wręcz było wrażenie, że „to już wiele razy słyszałem”. Panowie z SOJA dobrali bardzo spokojny repertuar, który po tak dynamicznych występach, jak koncert Aliansu chwilę wcześniej czy nawet Cornerstone Roots dnia poprzedniego (by nie porównywać do wolnych rytmów jamajskich tylko punk rocka – no bo gdzie Rzym, a gdzie Krym) – zwyczajnie usypiał. Tłum w zasadzie kołysał się w takt delikatnych melodii prowadzonych przez niezbyt ekspansywny głos lidera grupy. Chwilami wydawało mi się, że kolejne łagodne przejście stanie się przygotowaniem do uderzenia w szybsze, głębsze tempo – szybko się jednak rozczarowałem i doszedłem do wniosku, że oni zwyczajnie poza pewien rytm nie mają zamiaru wyjść. Mimo całej poprawności brzmienia zespołu stwierdziłem, że na poprawności tej się kończy, a marka SOJA jest przereklamowana. Gdy ich występ dobiegał końca, a słońce zachodziło nad Ostródą, zaczął zrywać się potężny wiatr. Ostatni dzień imprezy żegnałem, wracając powoli wzdłuż placu przy klasycznych tonach reggae prosto z Jamajki, serwowanych przez Bushmana, rastafariańskiego wokalistę z krwi i kości. Utwory stanowiące fuzję świadomej muzyki korzeni i conscious dancehall sprawiały, że opuszczając teren festiwalu, udawałem się jeszcze raz w pierwotny region tej kultury, widząc rzeczywistość w potrójnych barwach.

Uważam Ostróda Reggae Festival za jedno z ciekawszych wydarzeń tego roku, w jakich mogłem brać udział. Począwszy od prężnej organizacji, przez format zaproszonych artystów, jakość występów i różnych dodatkowych atrakcji, a na aspektach niezależnych od realizatorów (jak np. pogoda, którą chyba ukradli Jamajce na te parę dni) kończąc – z mojego punktu widzenia wszystko wypadło świetnie. Ludzie, których można było spotkać między koncertami, atmosfera, jaka między nimi panowała, to wszystko sprawiało, że problemy zostawialiśmy w depozycie u panów ochroniarzy. Później rzeczywistość organizowały trzy idee: wolność, braterstwo i muzyka.

Ale ten festiwal to nie tylko zwolnione tempo, celebracja radości, świetna zabawa – to także spora dawka wiedzy i doświadczenia na temat jamajskich brzmień, ścieżek rozwoju rastafariańskiej kultury, a także kształtu tego typu imprez. Przyznaję, że z mojej perspektywy styl wielu zespołów, które miały okazje wystąpić w Ostródzie, był dosyć podobny do siebie i, z wyjątkiem paru istotnych punktów programu, różnice między nimi potrafiły być kosmetyczne, ledwo dostrzegalne. Chociaż charakter festiwalu był spójny, a grupy muzyczne dobrze dobrane, zdecydowanie czułem przewagę kompozycji ska i pochodnych nad rytmami stricte reggae. Może taki był zamysł organizatorów, by w tej estetyce wyszczególnić zagraniczne gwiazdy (Bushman, Everton Blender, Jah Mason), utożsamiające się ze standardowym, rdzennym spojrzeniem na muzykę Mistrza Marleya – może. Zabrakło jednak czegoś „pomiędzy”. Jeśli zaś chodzi o polskie propozycje, to nie rozumiem, dlaczego na scenie nie pojawił się tak rozpoznawalny, również sędziwego wieku zespół Izrael, mający do zaoferowania niebanalne kombinacje w stylu roots i dab. Mam nadzieję, że następnym razem ich nie zabraknie.

W każdym razie zaprezentowano różne style, różne koncepcje muzyki reggae, niektóre ciekawsze, inne bardziej powtarzalne, wszystkie jednak niczym poszczególne dorzecza prowadziły do niewyczerpanego źródła, źródła, przy którym spotkali się w luźnej atmosferze wszyscy spragnieni pozytywnych wibracji. Liczę, że w równie pogodne dni, w równie pogodnym nastroju zaczerpnę z niego za rok.

Jakub Sawicki

Bless Code – Ostróda Reggae Festival 2010
Ostróda, 12-15. 08.

Exit mobile version