Niewinni Czarodzieje. Magazyn

Bob Dylan – Tempest

Zadziwiające jest to, jak fani Boba Dylana spieszą się z uśmiercaniem swojego ulubionego artysty. Chwilę po tym, gdy na jego oficjalnej stronie ujawniono tytuł najnowszego albumu, Internet zawrzał – Tempest wywołuje natychmiastowe skojarzenia ze słynną, „pożegnalną” sztuką Williama Shakespeare’a, The Tempest (czyli Burzą). Przed oczami fanów, siedemdziesięciojednoletni Dylan nagle zmienił się w schodzącego ze sceny Prospera-Shakespeare’a, który zrzuca (w tym przypadku) kapelusz i ciemne okulary, łamie harmonijkę ustną i szykuje się do końca kariery, tożsamego pewnie z końcem życia. Artysta, w wywiadzie dla Rolling Stone, zareagował na plotki z charakterystyczną dla siebie lapidarnością:

Shakespeare’s last play was called The Tempest. It wasn’t called just plain „Tempest”. The name of my record is just plain Tempest. It’s two different titles.

Bo faktycznie, po przesłuchaniu albumu trudno zgodzić się z tezą, iż Bob Dylan zamierza zakończyć swoją karierę – Tempest nie nagrał mężczyzna zmęczony graniem, dziesięć nowych kompozycji brzmi świeżo i mocno. Co nie znaczy oczywiście, że jest to album radosny, wręcz przeciwnie. Krwistoczerwona okładka pasuje idealnie do zawartości płyty.

Wiadomo – klasyczny blues i folk, z których garściami czerpie Dylan, zawsze lubiły smutne, krwawe historie, przepisywane częstokroć przez artystów wprost z ich doświadczeń. Son House odsiedział dwa lata za zabójstwo, przez długie lata z więzieniem borykał się Lead Belly, a legendy o zaprzedaniu duszy diabłu przez Roberta Johnsona krążą do dzisiaj. O krwawym nurcie bluesa pamiętają współcześni artyści, jak chociażby Nick Cave, Tom Waits i – właśnie – Bob Dylan. Otwierająca kompozycja, świetne Duquesne Whistle, nie wskazuje jednak na nic niepokojącego. Temat miłości, namiętności, korespondujący z lekkim brzmieniem kompozycji rodem z lat 40-tych XX wieku, przeplata się tu z powracającym wersem dotyczącym tytułowego „gwizdka Duquesne”. Właśnie – cóż to takiego? Największy piec hutniczy na świecie „Dorothy Six”, stojący właśnie w miejscowości Duquesne. Dlaczego dźwięk wypuszczanej przez komin hutniczy pary towarzyszy bohaterowi tekstu z taką natarczywością? Interpretacji jest tyle, ile słuchaczy Dylana, a część z nich brzmi dość groteskowo (że o tematycznym związku z hitem Flo Ridy nie wspomnę). Zamieszanie powiększa teledysk – smutna historia chłopaka, który stara się poderwać/prześladuje dziewczynę…

W następnym utworze, Soon After Midnight, mamy do czynienia z (pozornie) niewinną historią miłosną. Trochę opisu stanu uczuć kochającego mężczyzny, trochę zabawy z imionami kobiet… aż do przełamania w jednej z końcowych zwrotek:

They chirp and they chatter/What does it matter?/They lie and dine in their blood/Two-timing slim/Who’s every heard of him?/I’ll drag his corpse through the mud

To jasne –  historię opowiada nam psychopatyczny morderca, szykujący się na łowy („It’s soon after midnight/And my day has just begun”). Historia miłosna nagle zmienia się w opowieść o krwawej obsesji psychopaty, balladowa rytmika utworu świetnie kontrastuje z dość mrocznym przekazem. Z podobnych klimatem poetyckim utworów, warto wymienić jeszcze Scarlet Town (słodko-gorzka opowieść o tytułowym mieście) i Tin Angel. Ostatniemu z wymienionych utworów warto poświęcić więcej uwagi: to długa, trwająca dziewięć minut historia tragicznego trójkąta miłosnego, których to Dylan napisał wiele, że wspomnę tylko genialne Lily, Rosemary And The Jack of HeartsBlood On The Tracks. Kunszt Dylana w tworzeniu trzymających w napięciu, poetycko pięknych opowieści widać w każdej zwrotce Tin Angel. Jeśli dodać do tego hipnotyzującą, minorową muzykę, mamy kandydata na jeden z najlepszych utworów na Tempest.

Jednak to Tempest, prawie czternastominutowe nagranie tytułowe, jest tym momentem płyty, dla którego warto po nią sięgnąć. W tej delikatnej, opartej na smyczkach kompozycji, Dylan opowiada historię zatopienia „Titanica” – jego oko skupia się przede wszystkim na pojedynczych pasażerach statku i ich zachowaniach w obliczu zbliżającej się śmierci. Tworzy się z tego seria obrazów: bogacz Astor żegna się z żoną, matki i córki giną w lodowatej wodzie, alfons Davey (określony zgrabną grą słów jako „the brothel-keeper”) patrzy z przerażeniem w głębiny morza… Wyraziście zarysowane postacie służą artyście do przedstawienia jednego z odwiecznych problemów ludzkiej egzystencji – zagadnienia losu. Tempest to zdecydowanie najlepsza muzycznie i tekstowo kompozycja na całej płycie, stojąca w jednym rzędzie z długimi, klasycznymi utworami Dylana, takimi jak Desolation Row, czy Brownsville Girl.

Pokręconej tematyce utworów, towarzyszy bardziej waitsowskie brzmienie głosu Dylana. Chrypę rodem z Blood Money czuć szczególnie wyraźnie w Pay In Blood, refrenie Narrow Way i w Tempest, gdzie artysta dobitnie podkreśla grozę ostatnich chwil na „Titanicu” odpowiednią zmianą głosu. Krytycy zwracają uwagę również na to, iż najnowszy album należy do jednych z bardziej zróżnicowanych brzmieniowo dzieł piosenkarza – nie pozostaje nic, tylko się z tym zgodzić. Nie uświadczymy tu oczywiście eksperymentów brzmieniowych, z którymi Dylan męczył się w latach osiemdziesiątych. Jest za to miejsce m.in. na blues rocka z odrobiną soulu (Early Roman Kings), hipnotyczny folk (Tin Angel), czy country (Roll On, John – epitafium dla Johna Lennona). Wszystko jednak naznaczone jest osobowością samego autora utworów, nie ma więc mowy o wtórności, sztampowości kompozycji.

Chociaż sam artysta odrzuca łączenie jego najnowszego albumu z Burzą Shakespeare’a, to w tekście tytułowego utworu nietrudno znaleźć nawiązanie do sztuki:

 In the long and dreadful hours/The wizard’s curse played on.

Magiem nie jest jednak tutaj Prospero, który u angielskiego dramaturga sprowadza na okręt burzę niewyrządzającą nikomu szkody. W tekście utworu wyrok na „Titanica” zapadł z woli nieodgadnionego Boga, a sam statek stał się alegorią kruchości ludzkich dążeń, zderzonych z nieprzewidywalnością losu. Na całej płycie, także w tytułowym nagraniu, Dylan na różne sposoby opisuje ludzkie zbrodnie, grzechy i namiętności – w tym sensie jest bardzo Shakespearowski. Tempest nie jest więc efektownym pożegnaniem artysty ze sceną, raczej kolejnym bardzo dobrym dziełem Dylana, w którym świetna warstwa muzyczna spleciona jest nierozerwalnie z poetyckimi, otwartymi na różnorakie interpretacje tekstami. Dopóki jest w stanie wciąż koncertować i nagrywać, usłyszymy pewnie od niego jeszcze niejedną poruszającą historię o miłości z dość krwawym finałem.

Łukasz Żurek

pierwodruk: cgm.pl 

Exit mobile version