Zawsze uważałam, że „Buddenbrookowie” Manna to miód z orzeszkami, cukiereczki, czekoladki nadziewane i bita śmietanka z truskawkami. Sądzę, że to jest napisane po prostu przepysznie – tę książkę trzeba natychmiast zjeść, pochłonąć jak ulubiony deser, tęsknym wzrokiem spytać o dokładkę i wylizać talerzyk. Zawarta w tekście ponura refleksja ukazująca tryumf dorobkiewiczów nad uczciwymi przedsiębiorcami nie obchodzi mnie jakoś przesadnie, a jeśli mam być szczera – nie obchodzi mnie wcale. Świat kupców to nie moje sprawy. „Dzieje upadku rodziny” to dla mnie dzieje upadku rodziny, a nie firmy. „Buddenbrookowie” to dla mnie studium ludzkich charakterów, a nie kapitalizmu.
Z podobnego, zdaje się, założenia, wychodzi reżyser najnowszej ekranizacji powieści. Heinrich Breloer marginalizuje sprawy toczące się w kantorze domu, o ile nie są one związane z jakimś rodzinnym wydarzeniem. Czy film na tym traci? Trudno powiedzieć. Moim zdaniem pesymizmu Manna nie dałoby się dobrze zekranizować – w drodze do kina spodziewałam się takiej właśnie próby i nie ukrywam, że już ostrzyłam pazurki na recenzję. Sądziłam, że czeka mnie dwugodzinny seans z uproszczoną fabułą, ładnymi obrazkami i nieudolnym staraniem „o przekaz dla widza”. Z uproszczoną fabułą i ładnymi (ślicznymi!) obrazkami się nie myliłam, ale nieudolnych starań na szczęście zabrakło. Do kantoru kamera zagląda więc rzadko, a zamiast tego zagląda na… bal, o którym w powieści nie ma przecież ani słowa. Sceny balu są jednak zrealizowane przepiękne. Nie jestem zresztą pewna, czy znalazłabym w filmie scenę, która nie stanowi doskonałego i cieszącego oko obrazu.
Cóż więc – Thomas Mann w wersji „light”? Thomas Mann dla mas? Nie zgodzę się. Kto ma potrzebę studiowania odwołań do Wagnera, Nietzschego i Schopenhauera, tego zapraszam do książki. Film Breloera to przegląd ludzkich osobowości uwikłanych w konflikt osobistych dążeń między sztuką a pieniędzmi. Towarzyszymy bohaterom w chwilach szczęścia i słabości, a obserwując stopniowy upadek nie potrafimy oddzielić go od emocji wymalowanych na ich twarzach. Przecież „źródło szczęścia i sukcesu jest w nas samych”. Patrzymy więc na tych, którzy poświęcają się dla ogólnego dobra i na tych, którzy nie potrafią bądź nie chcą tego zrobić. Patrzymy, jak smutnieją. To dlatego problem kapitalizmu jest tu tak zmarginalizowany. Widz ma możliwość prowadzenia równie gorzkiej, co przy lekturze książki, refleksji: obserwowania ludzi, którzy się wypalają i stopniowo gasną w walce z życiem i marzeniami. Piękne obrazy chwilami potęgują wzruszenie, innym zaś razem działają kojąco. Gdyby nie ostatnia, żenująca i absolutnie zbędna scena, która mnie całego wzruszenia (a były już chusteczki!) pozbawiła, prosiłabym o dokładkę. Ale wyliżę talerzyk i starczy.
Magdalena Pawłowska