Wiesław Saniewski każe czekać na swoje produkcje dłużej niż inni. Niewiele ponad dziesięć filmów nakręconych przez trzydzieści lat to skromny dorobek. Jednak część z nich (przede wszystkim: Nadzór, Rozdarcie, czyli Gombro w Berlinie i Bezmiar sprawiedliwości) trudno zapomnieć. To sprawia, że pomimo stosunkowo niewielkiej aktywności artystycznej twórcy jego nazwisko pozostaje rozpoznawalne. Reżyser (a zarazem scenarzysta) przemawia do widzów rzadko, ale zawsze kiedy to robi, mówi dużo. Co chce powiedzieć tym razem?
Wygrany to film, na którego plakacie reklamowym powinno znaleźć się ostrzeżenie: Uwaga: dla widzów cierpliwych. Niewiele można poradzić na wyraźną słabość Saniewskiego do kumulowania wątków w leniwie rozwijających się fabułach. Na ekranie ważniejsze od czynu jest słowo. Miłośnicy kina akcji mogą szybko się zniechęcić. Saniewski stawia na dialog.
Początkowo obcy ludzie zbliżają się do siebie. Utalentowany młody pianista Oliver Linovsky (poprawny Paweł Szajda) zrywa europejskie tournée, przez co jego kariera z dnia na dzień staje pod znakiem zapytania. Opuszczony przez wszystkich, sam w nieznanym mu Wrocławiu, przypadkowo poznaje profesora matematyki i zapalonego miłośnika wyścigów konnych Franka Goretzky’ego (momentami wręcz genialny Janusz Gajos). Obaj, zagadkowi dla otoczenia, funkcjonują nieco na uboczu bieżących spraw. Trudno ich rozgryźć. Nie należy wszystkiego tłumaczyć sztuką, ale niewątpliwie i w jednym, i w drugim drzemie silny pierwiastek artyzmu. Pierwszy z nich jest wirtuozem instrumentu, drugi – wirtuozem wyobraźni. Ich silne osobowości się ścierają. A oni sami szybko pojmują, że są sobie potrzebni. Nie tylko ze względów finansowych. Ten magnetyzm niełatwo wytłumaczyć racjonalnie. Tę relację Saniewski albo celowo pozostawił niedookreśloną, albo nie wiedział do końca, w jaki sposób przekonać odbiorców do tego, że jej rozwój stanowi naturalną kolej rzeczy. Prędzej to drugie. Stwierdzenie, że rozumieją się dobrze dlatego, że „obaj są jak jeden z koni wyścigowych: posiadają polską krew, ale amerykański papier” byłoby zbyt dużym uproszczeniem. Chyba trzeba im po prostu uwierzyć.
Niby Oliver jest głównym bohaterem filmu, ale czasem Frank przejmuje tę pozycję. Na ekranie nie rywalizują, w głowach widzów – na pewno. Nadrabiający wyglądem Szajda wypada jednak bardzo blado przy Gajosie, ale to wielu zapewne zupełnie nie dziwi.
Saniewski bada kondycję współczesnego człowieka. Nie tylko artysty, lecz także każdego z nas. Charakter, siłę woli, prawdziwość. Zastanawia się, w jakim stopniu człowiek jest wolny i stwarza siebie, a w jakim stopniu jest zniewolony i nieustannie preparowany przez bardziej wpływowych innych. Oliver i Frank nie poradziliby sobie w pojedynkę. Pierwszy, od małego ukrywany przez matkę (Grażyna Barszczewska) przed światem i wychowywany na artystę, pewnie uległby presji środowiska muzycznego i wróciłby na estradę na ich warunkach. Drugi, przez swoje złe nawyki konsekwentnie zbliżający się do zawału, nie zdążyłby odważyć się na spotkanie z własnym synem. Oni więc nie tylko się wspierają, lecz także pilnują. Kibicuje im Kornelia (mało wyrazista Marta Żmuda Trzebiatowska), dla której i jeden, i drugi mężczyzna znaczą bardzo dużo. Bez siebie nawzajem i bez niej przegraliby. Razem są wygranymi (mimo że Frank prawie przypłacił to życiem). Tylko co to znaczy być wygranym? Według Saniewskiego – pozostać sobą, nie mieć złudzeń i być konsekwentnym. Brzmi znajomo? Pewnie tak.
Wygrany jest nieco naiwny i trochę magiczny. To, że historia przedstawiona w filmie skończy się dobrze, jest oczywiste od samego początku. Gorzej tylko, że kształt zakończenia można dość wcześnie przewidzieć, nawet pomimo stosunkowo rozbudowanej fabuły, która wystarczyłaby spokojnie na dwa, jeśli nie trzy, filmy (jeden o Olivierze, drugi o Franku, trzeci być może o Kornelii). Reżyser-scenarzysta chce powiedzieć zbyt dużo w zbyt krótkim czasie. Tu chybił.
Jednak z drugiej strony Wygrany jest filmem z pomysłem. Kreacje aktorskie mogą przekonać do siebie widzów (jest i na kim zawiesić oko, i od kogo się uczyć), a pierwszorzędny dobór muzyki klasycznej raczej ciekawi niż odpycha (mimo że Szajdę przy fortepianie ogląda się dużo gorzej niż chociażby Adamczyka). Przy odrobinie dobrej woli można się wciągnąć, zwłaszcza że Saniewski ma coś do powiedzenia i mówi sensownie. Tu trafił.
Bohaterowie szmat czasu spędzili w salonie bukmacherskim. Czy można by postawić na Wygranego jakiekolwiek pieniądze? Chyba tak. Na pewno na Gajosa.
Mocna czwórka.
Sebastian Kalinowski