Niewinni Czarodzieje. Magazyn

Czym się różnią krajobrazy Van Gogha od krajobrazów ze Skyrim?

Na początek miła wiadomość dla wielbicieli gier komputerowych: Paola Antonelli, kuratorka w Departamencie Designu i Architektury w Museum of Modern Art w Nowym Jorku, nabyła pod koniec ubiegłego roku 14 gier komputerowych do kolekcji muzeum. Uważa, że to interesujący przykład designu wchodzącego w interakcję z użytkownikiem.

Gry, które będzie teraz można podziwiać w najsłynniejszym muzeum sztuki nowoczesnej na świecie, to same klasyki, m. in. Pac-Man,  Tetris, a z nieco nowszych pozycji – SimCity 2000, The SimsPortal. Dobór jest oczywiście nieprzypadkowy. Antonelli brała pod uwagę takie kryteria, jak estetyka, ciekawe rozwiązania architektoniczne i, przede wszystkim, poziom angażowania gracza.

Decyzja muzeum spotkała się oczywiście z falą krytyki. Sądzę, że taka instytucja, jak MOMA, która od 83 lat niezmiennie ustala trendy w sztuce, nie zamierza się tym przejmować i będzie kontynuować kupowanie gier komputerowych (jak zapowiadają, na tych 14 ma się nie skończyć), a za parę lat z pewnością znajdą się one w każdej szanującej się kolekcji designu. Jednak mądre głowy plują z oburzeniem, że gry komputerowe żadną miarą nie są sztuką i nie powinny wisieć obok Picassa. Antonelli odpowiada, że po pierwsze wiszą dwa piętra niżej, a po drugie – ona nie nazywa ich sztuką, tylko designem, a zatem traktuje je na równi z samochodami, widelcami i bankomatami. Wszystkie te rzeczy można równie dobrze zrobić byle jak, co pięknie i kunsztownie. A jedną z ról muzeum jest przechowywanie ku pamięci społeczeństwa efektów tego drugiego podejścia.

Mnie w tym wszystkim zastanowiło, czy traktowanie gier komputerowych właśnie na równi z samochodami, widelcami i bankomatami oddaje im sprawiedliwość.

Nie ma jedynej słusznej definicji sztuki ustalającej jednoznacznie zbiór przedmiotów pod to pojęcie podchodzących, żeby można było sprawdzić, czy gry się w owym zbiorze znajdują. Ale istnieje kilka całkiem ciekawych objaśnień, które próbowały dogonić pomysły szalejących XX-wiecznych artystów. Najważniejsze (chyba) z nich, autorstwa Arthura Danto, mówi, że cokolwiek artysta zdoła umieścić w instytucji sztuki, takiej jak galeria czy muzeum, jest sztuką. Zwolennikiem tej teorii był np. Andy Warhol, który twierdził: „Art is anything you can get away with”. Jako pierwszy nasuwa się oczywisty wniosek, że gdyby za zrobienie gry komputerowej wziął się ktoś z dyplomem ASP i dopisał do tego parę linijek teorii, bez problemu mogłaby się ona znaleźć koło Picassa. Zresztą, ostatnio w Zachęcie była wystawa tkanin i na jednym z dywaników dało się zagrać w bardzo uproszczoną wersję Space Invaders. Niestety, nie udało mi się skorzystać, bo przez cały czas, jak się tam kręciłam, gierkę okupował gruby dzieciak.

Pytanie, czy ta definicja może dopuścić do sytuacji, w której klasyczna, wydana z myślą o stereotypowych, tłustowłosych nerdach gra MMORPG, zostaje mianowana „sztuką”. Nie wiem. Można powiedzieć: nie, bo intencją jest sprzedaż. Kiepski argument, niejeden malarz odwalał portreciki, żeby mieć co jeść. Nie, bo nie ma jednego autora, bo gra nie jest ekspresją uczuć, bo jej świat jest też współkreowany przez tysiące graczy – to tylko niektóre argumenty, jakie pojawiają się wśród krytyków sztuki, zarówno u tych samozwańczych, internetowych, jak i u profesjonalnych. A zatem prawdopodobnie w dzisiejszych instytucjach gry komputerowe nie mogłyby zaistnieć jako forma sztuki, ponieważ świat sztuki, czyli ogólnie pojęty zbiór ludzi, miejsc i teorii związanych z tematem, nie zaakceptowałby tego. Ale to może się w każdej chwili zmienić, ponieważ obecnie gry mają swoich adwokatów nawet w oksfordzkiej katedrze filozofii.

Pod koniec lat 80. instytucjonalna teoria przestała być zadowalająca i Jerrold Levinson zaproponował definicję historyczną. Choć może wydawać się podobna do tej pierwszej, ponieważ tak samo opiera się na zbadaniu relacji dzieła sztuki ze światem, kładzie ciężar w innym punkcie tej relacji. Levinson proponuje badać przede wszystkim „intencję niezależnego indywiduum” i nawiązanie przez niego do historii sztuki, czyli zachowanie pewnego rodzaju ciągłości z tym, co już było. Uważa on, że dzieło sztuki musi mieć w sobie taką ciągłość, nawet jeżeli jego autor tego nie chce lub nie zauważa. W tej sytuacji problem jest być może mniejszy – jeśli grupa grafików i programistów nazwie swoje dzieło sztuką, to właśnie nią się ono stanie. To, że w przeszłości tak nie było, nie znaczy, że ich wytwór nie miałby z nią łączności, tak samo jak Fontanna Duchampa miała na swój sposób łączność ze sztuką sprzed I wojny światowej.

Istnieją również definicje bardziej tradycyjne, nawiązujące jedynie do wartości estetycznych dzieła, a tutaj jestem w stanie powiedzieć tylko: niektóre screeny są tak doskonale dopracowane, że nie powstydziłby się ich niejeden XIX-wieczny realista. Wiele gier obecnie kręci się wokół podobnych fabuł, powtarzają się rasy i klasy postaci, ale nie można im zarzucić, że nie są coraz piękniejsze. Każda zachwyca designem postaci, animacją twarzy, głębią tła, architekturą i krajobrazami. Kreacja świata, w którym nie ma nawet jednego niedopracowanego pod względem estetycznym kącika, staje się powoli standardem.

Cóż, dla wielu ludzi granie w gry komputerowe wciąż kojarzy się z czymś dziecinnym, głupawym i w ogóle ze stratą czasu. Moim zdaniem tacy ludzie powinni przynajmniej zauważyć, że jest to rozrywka równa oglądaniu seriali czy czytaniu książek – po pierwsze, każdy z nas lubi zająć się którąś z tych rzeczy po pracy; po drugie, można zaczytywać się w Heideggerze lub w 50 twarzach Greya i proszę mi wierzyć, sytuacja z grami jest analogiczna. Jednak czy można postawić je o poziom wyżej od zwykłej rozrywki? Czy mogą być ekstensją tak wielkiego słowa, jak „sztuka”? Nie wiem. Intuicyjnie odpowiedziałabym, że nie. A jednak nie znalazłam jeszcze żadnego naprawdę dobrego argumentu, który by za taką odpowiedzią przemawiał.

Paola Antonelli, kiedy przedstawiała słowa krytyków, przywołała między innymi artykuł Liel Leibovitz z „The New Republic”. Jest w nim napisane, że gry komputerowe nie są sztuką, ponieważ są czymś zupełnie innym – czyli kodem. Kuratorka MOMY odpowiedziała z uśmiechem: „Tak, a obrazy Picassa to tylko farba olejna”.

Natalia Komarow

 

Exit mobile version