Niewinni Czarodzieje. Magazyn

Moja mała żydowska schizofrenia

Pod koniec trzeciego tygodnia października dopadła mnie mała żydowska schizofrenia. I to wcale nie po lekturze Fryderyka Nietzschego, której nie odmówiłem sobie jako niebywale pilny student filozofii. 

W sobotę, tuż przed zakończeniem 28. Warszawskiego Festiwalu Filmowego, wybrałem się na Pokłosie Władysława Pasikowskiego. Rzecz o Żydach i Polakach. Kontrowersyjna, bo przybliżająca niechlubną kartę naszej historii. Po wieloletniej emigracji Franek Kalina (Ireneusz Czop) wraca ze Stanów do rodzinnej wsi. W domu zastaje jedynie swojego brata Józka (Maciej Stuhr). Pogrzeby rodziców nie były dla niego na tyle istotne, by wrócić wcześniej. Usiłuje się dowiedzieć, dlaczego bratowa porzuciła męża i przyjechała z dziećmi do niego – do USA. Franek szybko odkrywa niechęć, jaką darzą Józka niegdyś przyjaźni mieszkańcy wsi. Im więcej dowiaduje się o jej przyczynach, tym bardziej angażuje się najpierw w próby pogodzenia zwaśnionych stron, a następnie we wspólne z bratem odkrywanie haniebnej tajemnicy, którą kryje ich rodzinna wieś.

Kto słyszał o Jedwabnem, nie będzie zaskoczony odkryciem braci. Kto słyszał o Jedwabnem, ten może się domyślać, dlaczego twórcy mieli problem ze zrealizowaniem filmu, którego scenariusz był gotowy już w 2005 roku. Nikt nie chciał wyłożyć na niego pieniędzy. Nawet PISF. W końcu, dzięki koproducentom z Rosji, Słowacji i Holandii, po siedmiu latach widzowie mieli okazję zobaczyć pierwszą od 11 lat fabułę Pasikowskiego, która na ekrany polskich kin trafi 9 listopada. Poza głównymi bohaterami warto wymienić obsadzonych w drugoplanowych rolach Jerzego Radziwiłowicza, Zbigniewa Zamachowskiego i Danutę Szaflarską oraz zaangażowanych w produkcję: operatora Pawła Edelmana i scenografa Allana Starskiego.

Film pełen wartkiej akcji, trzymający w napięciu i świetnie oddający atmosferę wiejskiej psychozy, która potrafi scalić nieduże środowisko kolektywnie broniące swojego dobrobytu. Nieważne, jak zdobytego. Główni bohaterowie szybko stają sami przeciw wszystkim – w imię zasad; niczym w westernach lub kryminałach noir. Przeszkadza jedynie banalne, sztampowe i do bólu przewidywalne zakończenie, bo fatalnie wpływa ono na odbiór całokształtu, a także nieco drewniany Ireneusz Czop, któremu momentami trudno jest dać się uwodzić. Mimo to obraz jest przyzwoity i nikt nie powinien żałować pieniędzy wydanych na bilet.

Ale skąd ta moja schizofrenia? Otóż do stołecznych kin dojeżdżam dobre 40 minut ze swojej Polski powiatowej. A podróże koleją wręcz proszą się o wypełnienie ich lekturą. Jako  wielbiciel komiksów właśnie tej samej soboty sięgnąłem po sprowadzoną już jakiś czas temu z dalekiej Wielkiej Brytanii i odkładaną na wieczne „kiedyś tam” Palestynę, za którą Joe Sacco w 1996 roku otrzymał American Book Award, a później także nagrodę Eisnera. I oto znalazłem się na Bliskim Wschodzie w czasach pierwszej intifady, po którym reportażowo-satyrycznym piórem oprowadza mnie autor. Poznaję Żydów, którzy stanowią dziesięć procent populacji, a mimo to siłą wysiedlają 90-procentową większość arabską; którzy najeżdżają szpitale, torturują rannych, terroryzują lokalną społeczność. Poznaję pięciokrotnie (nie za jednym razem, lecz pięć razy w życiu) postrzelonego 16-latka, oddział szpitalny pełen rannych dzieci… Ale żeby nie było tak czarno-biało, poznaję też całkiem przyzwoitych Żydów oraz podstępnych, zachłannych Palestyńczyków. Mimo to zdecydowanie bardziej nie chciałbym się narazić Izraelitom – wszystko jedno, czy byliby to chyba nie do końca żądni pokoju żołnierze (o których może więcej do powiedzenia miałby Michel Foucault lub wspomniany już Nietzsche ze swoją wolą mocy), czy przechadzający się po mieście przeładowani testosteronem nastolatkowie używający uzi jako argumentów.

I może wystarczy o komiksie, którego lektury jeszcze nie skończyłem, lecz już zdążyłem się zakochać w jego sugestywności oraz ironicznym podejściu do świata. Dzięki niemu ostatnimi czasy mój przedział w pociągu bywa zazwyczaj Strefą Gazy. Wróćmy do schizofrenii. Poczułem się co najmniej dziwnie, gdy po bliższym zapoznaniu się z ocierającą się o skurwysyństwo polityką (zarówno na szczeblu międzypaństwowym, jak i tym dotyczącym każdego człowieka – czyli postępowaniu wobec bliźniego) Izraela wobec Palestyny obejrzałem film, w którym nasłuchałem się o biednych Żydach bestialsko zamordowanych przez Polaków, o dzieciach wyrzucanych przez matki z okien płonącego domu i wrzucanych przez oprawców widłami z powrotem do środka. A co gorsza, musiałem jeszcze wrócić do swojej Polski powiatowej. I przełknąć kolejną porcję obrazowo podanych informacji o tym, że potomkowie nieludzko wybitych, uciemiężonych ludzi sami stali się oprawcami. I tak opadła podwójna zasłona tabu. Pierwsza, gdy ktoś zaczął głośno mówić, że Polacy wcale nie zawsze byli empatyczni dla bezbronnych Żydów – zwłaszcza kiedy finansowo opłacało im się coś przeciwnego. Druga, gdy wbrew zachodnim środkom masowego przekazu ktoś zrzucił aureole znad żydowskich głów i pokazał, że nowe pokolenia nie tyle zapomniały o cierpieniach poprzedników, ile nie wyciągnęły z nich wniosków, a zamiast tego poczuły żądzę krwi i zasmakowały we władzy. I chociaż przy jakiejś okazji już się o tym słyszało (warto wymienić choćby genialny dokument Pawła Łozińskiego Miejsce Urodzenia), to wchodzenie w ten świat zawsze daje po głowie, tak jak zawsze uderza wędrowanie z Borowskim po obozie, mimo że już kiedyś się z nim tam wędrowało.

I co ja biedny mam teraz myśleć o Żydach? Rozsypały mi się wszystkie stereotypy. Rozsypały na zbyt wiele elementów, których już się nie poskłada. Chyba czas zacząć ich traktować jak normalny naród, który zrzesza dobrych i złych, mądrych i głupich. W końcu Żydzi też ludzie.

Bartosz Wróblewski

Exit mobile version