To tylko seks (Friends with Benefits) zaczyna się jak typowa amerykańska komedia romantyczna i kończy się pocałunkiem. Dobrze wiesz, że oni ostatecznie się w sobie zakochają i nie będą mogli bez siebie żyć. Każda sekunda tego filmu jest przewidywalna. Niektóre sceny są głupie i niejasne. A na dodatek Justin Timberlake nie zdejmuje skarpetek przed pójściem do łóżka. Ten film może się bardzo nie spodobać, ale da się też uznać go za jedną z lepszych komedii romantycznych, jakie się widziało w życiu. Może się tak stać, ponieważ ten film jest o tym, jak bardzo nie znosimy komedii romantycznych. O tym, jak słabo są napisane i jak denna muzyka („żebyś wiedział, co masz czuć”) towarzyszy kolejnym idiotycznym scenom. O tym, jak bardzo nas denerwuje, że jesteśmy przy nich zmuszeni wysłuchiwać prymitywnych dialogów i wyznań miłosnych w stylu: „Chcę Ci powiedzieć, że to wspaniałe, że zachód słońca Cię wzrusza. To nic, że oblałaś egzamin na agenta nieruchomości. I cieszę się, że wyznajesz zasadę 5 randek”. I jak doprowadza nas do szału, że bohaterów takich komedii cechują zazwyczaj piękne fryzury i brak potrzeb fizjologicznych, a także niebywałe szczęście do tego, żeby mieć życie jak z filmu. Bo każdy z nas chce mieć po trosze życie jak z filmu. I o tym właśnie jest ten film.
Wspaniałe „kocham cię” (mimo wszystko), spektakularny pocałunek, spontanicznie zaaranżowana niespodzianka lub heroiczny pościg za spłoszoną sarenką, by krzyczeć jej: „Zrozumiałem, że nie mogę cię stracić. Jestem idiotą, wybacz mi!” (każdy z nas byłby w stanie pisać takie scenariusze), a najlepiej wszystko to naraz. Najlepiej też, gdy w sprawy między dwojgiem zaangażowani są cała rodzina i wszyscy przyjaciele; na wypadek, gdyby zakochani na chwilę zapomnieli, że są dla siebie stworzeni. Wtedy na przykład ojciec z Alzheimerem w magiczny sposób nagle przypomina sobie przeszłość i przestrzega syna przed popełnianiem własnych błędów, po czym ten (w tej roli Timberlake) pędzi na złamanie karku wyznać miłość tej, która ma w przyszłości rodzić mu dzieci.
Z komediami romantycznymi jest jak z filmami Disneya – choć wiemy, że to bajki, faszerują nasze mózgi mało realistycznymi marzeniami o bezgranicznym szczęściu w miłości.
Mila Kunis była jednym z niewielu powodów, dla których byłam w stanie wytrzymać oglądanie Czarnego łabędzia do końca. Justina Timberlake’a – jak dotąd – nie widziałam w filmie, ale wychowałam się w latach 90. i jest on dla mnie jak FRUGO, kasety magnetofonowe przewijane ołówkiem, gra w Mario Bros
na pegasusie i segregator z karteczkami z motywem z Króla Lwa. Po prostu musiałam wreszcie zobaczyć na ekranie faceta, który swoimi loczkami przypominającymi makaron i niemęskim głosem umilał kiedyś dni mojego dzieciństwa swoimi hitami. I chociaż wokalista nie jest Hugh Grantem ani Colinem Firthem, rzeczywiście potrafi uratować scenariusz komedii romantycznej.
Jamie jest łowcą głów i bardzo jej zależy na zwerbowaniu do firmy dyrektora artystycznego z Los Angeles. Jeśli Dylan nie zdecyduje się na podpisanie rocznej umowy z GQ, ona nie dostanie premii. Dziewczyna pokazuje mu wszystkie swoje ulubione miejsca w Nowym Jorku i bardzo szybko łapie się na tym, że zabiera go nawet do swojej samotni na dachu jednego z wieżowców. Czują się ze sobą świetnie i chłopak natychmiast decyduje się na tę pracę. Z czasem zostają przyjaciółmi i przywiązują się do siebie. Jednak doświadczenia z poprzednich nieudanych związków sprawiają, że boją się nawet żartować o miłości. Przyjaźń pozwala im na bycie sobą. I to właśnie na tym bezpiecznym gruncie decydują się spróbować seksu, który jest wspaniały i satysfakcjonujący, bo stuprocentowo szczery. Potem patrzymy już tylko na to, jak starają się przed sobą ukryć, że są w sobie zakochani i jak bardzo wściekają się na to, że nie łączy ich miłość jak z filmu.
To tylko seks z całą pewnością jest przerysowany, drażniący i pełen paradoksów, bo – przykładowo – wspólny spacer po fascynującym i malowniczym Nowym Jorku, wpatrywanie się w gwiazdy i pierwsze głębokie spojrzenia w oczy nie powinny się w takim filmie łączyć z szybkim i nafaszerowanym przekleństwami dialogiem, skierowanym przede wszystkim na kwestie związane z karierą i pracą. Jednak to właśnie w ten punkt film próbuje uderzyć najsilniej – ma wywołać strach przed uczuciami. Gdyby główny motyw z To tylko seks wziął na warsztat inny reżyser i chciał przedstawić sprawę poważnie, moglibyśmy wychodzić po tym z kina rozwaleni w drzazgi. Na szczęście to tylko Justin Timberlake i Mila Kunis pod okiem Willa Glucka. Miałam mimo wszystko nieodparte wrażenie, że choć film na komedię romantyczną pozuje, w gruncie rzeczy wcale nią nie jest. Wychodzi się z kina w jakimś dziwnym nastroju.
Magdalena Pawłowska
Pokaz przedpremierowy. Premiera w Polsce – 23 września.