Niewinni Czarodzieje. Magazyn

Wędrowiec nad morzem mgieł – o „Harrym Potterze i Insygniach śmierci”

Najnowszy Harry Potter – pierwsza z dwóch części ekranizacji Insygniów śmierci – to bardzo smutny film. Już początkowa scena, w której Hermiona ze łzami w oczach rzuca na swoich rodziców zaklęcie zapomnienia i znika ze znajdujących się w domu zdjęć, może doprowadzić niektórych do płaczu. Później jest jeszcze smutniej – oczy zachodzą nam mgłą, kiedy umiera Hedwiga, nie możemy się pogodzić ze śmiercią Moody’ego, wzruszamy się, gdy Harry stoi nad grobem swoich rodziców, wreszcie płaczemy jak bobry podczas pogrzebu Zgredka. Nie jest to bynajmniej zarzut. W mojej opinii przepełnienie tego filmu niewiarygodnie dużym – większym nawet niż w powieści Rowling – ładunkiem smutku, rozpaczy i beznadziei decyduje o tym, że jest to jedna z najlepszych prób przeniesienia tej historii na srebrny ekran. A może i najlepsza.

Jeśli ktoś nie pamięta, o co chodzi w ostatniej części bestsellerowej serii Rowling, przypominam: Harry, Ron i Hermiona (a jakżeby inaczej) nie wracają na kolejny rok do Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart; tym razem wyruszają na wyprawę w celu odnalezienia horkruksów – obiektów, w których przechowywane są fragmenty rozszczepionej duszy Lorda Voldemorta. Dopiero zniszczenie tych przedmiotów może pozwolić na ostateczne pokonanie Czarnego Pana.

Chociaż większość widzów zna fabułę z kart książki, to film Davida Yatesa nie tylko nie nudzi, ale wręcz wzbogaca całą opowieść o nowe znaczenia. W niemałym stopniu przyczyniła się do tego melancholijna jak nigdy dotąd muzyka, w której nie pozostało prawie nic z bajkowości właściwej ścieżkom dźwiękowym poprzednich części serii. Ogromne wrażenie robią także zdjęcia – ostre, niemal chirurgicznie sterylne obrazy dalekie są od cukierkowości, z którą zazwyczaj kojarzymy kolejne filmowe odsłony tej historii. Najciekawsze są ujęcia przedstawiające Harry’ego i Hermionę opuszczonych przez Rona, podróżujących wśród przepięknych – ale i przerażających swoją potęgą – krajobrazów. Wydaje się  (choć pewnie według wielu będzie to nadinterpretacja), że wyraźną inspiracją plastyczną dla tych fragmentów filmu jest malarstwo Caspara Davida Friedricha. Odnajdujemy tu tę samą tajemnicę, samotność i przytłaczającą wielkość natury, a scena, kiedy Harry stoi na tle skał i wzburzonego oceanu, jest w oczywisty sposób wzorowana na Wędrowcu nad morzem mgieł. I właśnie przez pryzmat tego dzieła należy, moim zdaniem, odczytywać owo ujęcie. Potter kieruje swój wzrok ku nieznanemu, bo nie ma pojęcia, jak dalej potoczą się wypadki, ale ma świadomość, że aby odnieść ostateczne zwycięstwo, musi wykroczyć poza sferę dostępną zwykłym ludziom.

Cały film jest zresztą wizualnym majstersztykiem. Efekty specjalne naprawdę zapierają dech w piersiach (przypominam, że parę lat temu wiele osób zachwycało się – dziś wyglądającymi dość topornie – scenami gry w quidditcha); fantastyczna jest scena pościgu śmierciożerców za zdążającym do Nory Harrym, świetnie wypadają sceny w domu Malfoyów, a otwierająca swą paszczę w stronę widzów Nagini jest doskonale przerażająca. Szczególne brawa należą się za jeden z najwspanialszych fragmentów najnowszego Pottera – animację towarzyszącą czytanej przez Hermionę Opowieści o trzech braciach (opartej notabene na Pardoner’s TaleOpowieści Kanterberyskich Geoffreya Chaucera). Przepiękna, utrzymana w nieco burtonowskim klimacie Opowieść mogłaby w zasadzie stanowić osobną krótkometrażowkę, która budziłaby zachwyt nawet oddzielona od reszty filmu.

Nie wszystko jest oczywiście takie różowe. W Insygniach śmierci trafiają się bowiem momenty, które wypadają wręcz żenująco. Nie chodzi mi tu bynajmniej o wyśmiewaną przez wiele osób scenę tańca (uważam ją za całkiem zgrabny przerywnik rozładowujący napięcie), ale o wszelkie fragmenty filmu wiążące się ze sferą erotyczną. Szczytem złego smaku jest koszmar Rona – oczom widzów ukazują się nadzy (sic!) Harry i Hermiona, spleceni w „miłosnym” uścisku.

Mankamentów jest zresztą więcej: grający po raz kolejny jedną miną Daniel Radcliffe (odtwórca roli Harry’ego Pottera), niedociągnięcia scenariuszowe czy chwilami kulejąca dynamika. Insygnia śmierci nie mają być jednak dziełem w jakiejkolwiek mierze wybitnym i chyba nikt tego od nich nie oczekuje. W kolejnej odsłonie serii o młodym czarodzieju (zadziwiające, że dziś to zestawienie brzmi niemal jak epitet stały) chodzi bowiem o wywołanie w widzach przyjemności. Wynika ona przede wszystkim z możliwości przeżywania wraz z bohaterami niezwykłych przygód. Ta swoista odmiana cailloisowskiego typu mimicry sprawia, że towarzysząc Harry’emu, Ronowi i Hermionie, widz razem z nimi odczuwa smutek, przerażenie i wzruszenie, by w końcu osiągnąć specyficzne katharsis w momencie, gdy spokojna Luna zamyka oczy martwemu Zgredkowi. Jeśli tak ma wyglądać kino rozrywkowe, to ja to kupuję.

Maciej Skowera

Exit mobile version