Wszędzie dobrze, ale w namiocie najlepiej – Heineken Open’er Festival 2010
Gdynia, 01-04.07.
Mniej więcej od połowy stycznia nieustannie krytykowałem nie za bardzo trafiający w moje gusta line-up tegorocznego Open’era i mówiłem sobie, że tym razem jednak nie wybiorę się na gdyńską imprezę. W końcu – namówiony przez znajomych i zwabiony ogłoszeniem kilku znakomitych wykonawców – i tak pojechałem. I naprawdę nie żałuję.
To był bardzo dziwny festiwal. Byłem najedzony i – zazwyczaj – wyspany, nie miałem rozładowanego telefonu, uniknąłem problemów z niedziałającymi prysznicami i nadgorliwymi ochroniarzami. Wszystko dlatego, że w tym roku częściej przebywałem w mieszkaniach znajomych niż na festiwalowym polu namiotowym. Nie musiałem również biegać między oddalonymi od siebie scenami – większość artystów, których chciałem zobaczyć, występowała bowiem na mojej ulubionej scenie namiotowej. I właśnie o koncertach w namiocie, a nie o gigach Pearl Jam, Fatboya Slima czy Matisyahu, przeczytacie w tej relacji.
Yeasayer
Odwiedź stronę internetową i profil na myspace.
Po rzuceniu okiem na popisy grupy Łąki Łan, wymalowaniu twarzy kolorowymi farbkami i wysłuchaniu paru piosenek jakiegoś słabiutkiego polskiego zespoliku na Young Talents Stage ruszyłem do błękitnego namiotu, gdzie występować miała brooklyńska formacja Yeasayer. Sympatyczni muzycy zadebiutowali w 2007 roku wychwalaną przez krytyków płytą All Hour Cymbals, która zawierała zgrabną mieszankę rockowych, psychodelicznych i folkowych brzmień. W tym roku Yeasayer wydał natomiast nieco bardziej popowy krążek Odd Blood. Podczas świetnego koncertu na Open’erze grupa zaprezentowała najlepsze utwory z obu albumów. Pojawiły się więc między innymi świetnie zaaranżowane i zaśpiewane z ogromnym zaangażowaniem Wait for the Summer, 2080, O.N.E i Ampling Alp. Wspaniała była również atmosfera wśród obecnej na występie publiczności. Muzyka i znakomite, baśniowe oświetlenie sprawiły, że w festiwalowym namiocie panował wakacyjny, beztroski klimat. Nie widziałem ani jednej osoby, na której twarzy chociaż przez chwilę nie zagościłby uśmiech. Na szczęście nie trzeba długo czekać na powtórkę – już 2 listopada Yeasayer znowu zagości w Polsce i przypomni o słonecznym lecie.
Grace Jones
Odwiedź stronę internetową i profil na myspace.
Ujmujący okazał się również show sześćdziesięciodwuletniej (!) Grace Jones. Czarnoskóra muza Andy’ego Warhola pokazała rozentuzjazmowanej publice, że nie bez powodu uznaje się ją za jedną z ikon popkultury. Występ „Babci Gagi”, jak całkiem trafnie nazwała Grace jedna z festiwalowiczek, był naprawdę pasjonującym widowiskiem. Śpiewała świetnie, nawiązała doskonały kontakt z widzami, poruszała się jak lwica, kręciła obręczą hoola-hop, ochoczo eksponowała swoją znakomitą figurę i niewiarygodnie długie nogi… A do tego nieustannie zmieniała kreacje, przywdziewając między innymi skąpy trykot, frak i ogromną, czarną pelerynę. Nic dziwnego, że pod sceną rozlegały się okrzyki wyrażające uwielbienie dla „bogini”. Żal mi tylko mojego ulubionego kawałka – nieśmiertelnego Libertango, znanego ze ścieżki dźwiękowej filmu Romana Polańskiego Frantic – który niestety przegapiłem.
Julia Marcell
Odwiedź stronę internetową i profil na myspace.
Przyznaję się bez bicia – na koncert Julii Marcell poszedłem po to, żeby zająć sobie jak najlepsze miejsce przed następującym bezpośrednio po nim występem Reginy Spektor. I chwała Bogu, że to zrobiłem! Śliczna, krucha dziewczyna z czarnymi włosami, ustami muśniętymi czerwoną szminką i szparką między zębami okazała się największym zaskoczeniem tegorocznego Open’era. Muzyka, którą wykonuje wokalistka, to z pozoru zwyczajne, obdarzone pewną dawką uroku piosenki z towarzyszeniem pianina czy skrzypiec. Pełen emocji i pewnej zadziorności głos Julii sprawił jednak, że nabrały one szczególnego blasku, jak stare klejnoty wydobyte z zamkniętej od wielu lat skrzyni. Artystka była przy tym bezpretensjonalna i niezwykle naturalna, nawet w numerach wymagających od niej pewnej teatralności. Wybaczam jej nawet to, że w ostatnim utworze zaczynała niebezpiecznie przypominać Gabę Kulkę (która zresztą nieustannie przypomina Amandę Palmer i Tori Amos). Myślicie, że w Polsce nie ma singer-songwriterów na światowym poziomie? Poznajcie Julię Marcell!
Regina Spektor
Odwiedź stronę internetową i profil na myspace.

Pół godziny po Julii na scenę weszła królowa wieczoru, Regina Spektor. Nie ukrywam, że to przede wszystkim dla niej pojechałem w tym roku na Open’era. Amerykańska wokalistka to w końcu jedna z moich ulubionych śpiewających pań. Ubrana w sukienkę z kwiecistym wzorem Regina przez cały występ mieszała kompozycje z najnowszego krążka, Far (wśród nich przepięknie wykonane Eet, słodki do bólu Dance Anthem Of The 80’s i znany chociażby z reklamówki TVN utwór Two Birds), ze starszymi piosenkami takimi, jak prześwietne Better. Na koniec koncertu panna Spektor zaserwowała przegląd swoich największych hitów. Usłyszeć mogliśmy więc wzruszającą pieśń Samson, piękne Us oraz dynamiczne Fidelity i Hotel Song, po których nastąpił już tylko zaskakujący utwór w stylu country – Love, You’re A Whore! Regina okazała się przy tym niezwykle wszechstronną artystką. Początkowo towarzyszył jej duet smyczkowy, a ona sama grała na fortepianie i keyboardzie, a później, już bez pomocy innych muzyków, uraczyła widzów akompaniamentem na gitarze i (sic!) drewnianym krzesełku. Niemal półtoragodzinny występ pieśniarki, choć niepozbawiony słabszych momentów – jak kawałki wykonywane z towarzyszeniem gitary elektrycznej – należy zdecydowanie do najlepszych momentów festiwalu. Zaskoczona niezwykle gorącym przyjęciem wokalistka obiecała, że niedługo znowu odwiedzi nasz kraj. Mam tylko nadzieję, że tym razem obędzie się bez żenujących incydentów ze strony niektórych fanów. Pamiętajcie – rzucenie zwiniętego w kulkę liściku prosto w twarz ulubionego artysty naprawdę nie jest najlepszym sposobem na nawiązanie z nim kontaktu.
Kings Of Convenience
Odwiedź stronę internetową i profil na myspace.
Występ norweskiej grupy okazał się najlepszym gigiem całego tegorocznego Open’era. Członkowie duetu – Erlend Øye i Eirik Glambek Bøe – nie bez powodu nazywani są mistrzami ciszy. Ich intymny, pełen uroku show (któremu niestety przeszkadzały początkowo dochodzące z innych scen głośne dźwięki) absolutnie oczarował festiwalową publiczność. Widzowie dostosowywali się do wszystkich życzeń wykonawców – nie klaskali i starali się utrzymywać ciszę w odpowiednich momentach, a kiedy indziej, zachęcani przez Norwegów, akompaniowali muzykę chóralnym śpiewem. Królowie Wygody odpłacili się naprawdę przepięknym występem, z którego najbardziej zapadły mi w pamięć I’d Rather Dance with You z tanecznymi popisami Erlenda i wykonany przy współudziale publiczności Boat Behind. Tytuł jednego z albumów zespołu to Quiet Is the New Loud. Po koncercie na Open’erze naprawdę trudno nie zgodzić się z tym stwierdzeniem.
***
Od Open’era minęło już sporo czasu, ale bledszy pasek skóry na przegubie w miejscu, w którym nosiłem festiwalową opaskę, przypomina mi wciąż o tych wspaniałych koncertach. Mimo, że nie był to line-up moich marzeń, a oprócz wymienionych występów przeżyłem także kilka muzycznych rozczarowań, to i tak tegoroczna edycja imprezy wywarła na mnie całkiem dobre wrażenie. Na tyle dobre, że prawdopodobnie za rok ponownie pojawię się na gdyńskich Babich Dołach.
Maciej Skowera
foto: wikipedia.pl