Po niedawnej lekturze Trzech cieni – powieści graficznej francuskiego twórcy komiksów Cyrila Pedrosy – nie mogłem obojętnie odstawić albumu na półkę. Im bliżej byłem ostatniej strony, tym mocniej czułem, że wzmaga się we mnie tęsknota za magicznym klimatem, w który wciąga ta baśń o niezwykłej, pociągającej i ciepłej szacie graficznej, z którym już wkrótce miałem się pożegnać po ostatnim klaśnięciu okładki.
Autor znany dotychczas ze współpracy z Disneyem (pracował m.in. przy filmach Dzwonnik z Notre Dame i Herkules) zaprezentował ciekawe, wielowymiarowe dzieło, które łyka się na raz, jednym haustem, a następnie długo żałuje, że to już koniec. Choć oczywiście nie jest to Rusłan i Ludmiła, to sądzę, że gdyby się chciało narysować puszkinowski klasyk, nie dałoby się zrobić tego lepiej, niż wykorzystując estetykę właśnie tego komiksu.
Jak właściwie odczytywać Trzy cienie? Sama nazwa wydaje się sugerować trzy sposoby odczytania utworu, choć może to być zwyczajny zbieg okoliczności lub nadinterpretacja, ponieważ cienie nie są żadnymi interpretatorami, sensami czy choćby tytularnymi wskazówkami interpretacyjnymi. Wydają się raczej aluzją do mitologii bądź Tolkiena (niezbyt zresztą od siebie odległych), ale o tym później.
Jak wskazuje porównanie do Rusłana i Ludmiły, komiks ten można czytać powierzchownie i zadowalać się baśniowością świata, bajkowością historii i niezwykłą atmosferą, którymi przesiąkamy z każdą kolejną stroną; napełniamy się i pęczniejemy, aż czasem żal nakazać źrenicom zwrot w innym kierunku, by nie przebić balonika unoszącego nas w cudowną krainę ułudy i nie upaść twardo na ziemię, nie zderzyć się z przytłaczającą i bezlitosną rzeczywistością. To naiwne odczytanie pozwala przeżyć swego rodzaju katharsis, gdyż zręcznie zbudowane napięcie i czarodziejski klimat czynią odbiorcę niepewnym niczego, aż do wątpliwego happy endu. Zakończenie, co prawda, przynosi pewną ulgę, rozluźnia napięcie, ale zasiewa przy tym gdzieś głęboko ziarno niepokoju – i to nie tylko w nas, lecz także w samych bohaterach. Po lekturze możemy być zadowoleni z fabuły, rozwiązania akcji i wynagrodzenia dobrego, czystego bohatera. Jakby nie patrzeć, od początku przygody kibicujemy mu i jesteśmy zadowoleni, że na finiszu jest szczęśliwy i powraca do sielankowego początku, ale… jest jedno ale. Wydźwięk zakończenia jest nie do końca optymistyczny i bardziej wymagającego czytelnika skłania do refleksji.
Wspomniana refleksja prowadzi za rękę do kolejnej możliwości odczytywania Trzech cieni – jako metafory nieuniknioności śmierci i ludzkich zmagań z nią. Nietrudno odnieść wrażenie, że nad bohaterem ciąży fatum. Tajemnicza starucha Pique, posiadająca rozległą wiedzę na temat nieco niezwykłych dziedzin (szyld na drzwiach jej domu głosi: „Uciążliwe połogi. Demony wewnętrzne. Aktywne słuchanie”), wyjaśnia cel tajemniczych cieni i stwierdza niemożność powstrzymania ich. Rzuca przy tym mimochodem uniwersalne hasło, że lepiej maksymalnie wykorzystać czas, który nam pozostał, niż próbować przedłużać jego trwanie. Łatwo dostrzegalne jest tu, ale również w innych scenach, podobieństwo starej Pique do tolkienowskiego Gandalfa. Sami jeźdźcy przywodzą zaś na myśl Nazgûli. Najważniejsze wydają się jednak nie gierki z czytelnikiem polegające na odnajdywaniu nawiązań do literatury, a spojrzenia na śmierć dane nam przez autora. Tak naprawdę nie znajdujemy tu żadnej odpowiedzi, a stawiamy sobie coraz to nowe pytania o to, co czeka nas po tamtej stronie. Komiks nie daje żadnej nadziei ani nawet nie zajmuje stanowiska w sprawie, czy powinniśmy, czy też nie powinniśmy się bać. Może to zbijać z tropu, ale tylko głupiec może oczekiwać zadowalającej odpowiedzi. Dostaniemy ją wszyscy w swoim czasie. Tymczasem Trzy cienie zabierają nas w tajemniczą podróż pełną wątpliwości i przygód, lecz nie strachu. Co najciekawsze – brak w nich zwłaszcza strachu przed śmiercią; z prostej przyczyny: jest ona nieunikniona, nie da się oszukać losu, uciec przed nim. W tym przypadku wygrywa fatalizm. Niezależnie od tego, czego się podejmiemy, w jaki sposób zapragniemy wywinąć się przeznaczeniu, nieświadomie, i często wbrew sobie, przybliżamy się do ukartowanego finału. A na końcu otrzymamy to, na co zasłużyliśmy. Wymowa utworu jest zatem choćby w tym sensie optymistyczna, że uznaje sprawiedliwość, choć nie wspomina nic o litości.
Trzeciego odczytania komiksu upatruję w czystej przyjemności estetycznej. Ciepła, mocna, ale elastyczna kreska i pozorna bezbarwność, która w połączeniu z magią świata i pijanymi kształtami niebywale pobudza wyobraźnię i niezwykłym sposobem wysyła nas podczas lektury do bajkowego wymiaru, po którym podróżujemy z głową w chmurach i w okularach malujących świat naiwnym, ale jakże pociągającym blaskiem dzieciństwa. Obserwujemy świat, w który z jednej strony trudno uwierzyć, ale w który z drugiej strony tak bardzo chcemy wierzyć, że mu się poddajemy. Ulegamy chwiejącemu się miastu czy sielankowej, wręcz utopijnej chatce na odludziu. Obserwujemy krajobrazy, szczegóły i niecodzienną codzienność naszkicowane piękniej, niż sami potrafilibyśmy to zrobić w naszych głowach. Brakujące ogniwa dodajemy sobie automatycznie – tak jak kolory. Skutkiem tego samo przeglądanie obrazków lokuje nas na wyspach szczęśliwych, z których nie chcemy wracać do naszego świata, i z rozpaczliwą obawą zadajemy sobie pytanie – czemu wolno nam przebywać tu tak krótko?
Bez zbędnego przedłużania – polecam na wieczór, gdy rzeczywistość przytłacza. Ucieczka gwarantowana; powrót niekoniecznie.
Bartosz Wróblewski