Pomyśleć by można, że szwedzki ekstremalny metal marki Meshuggah nie stanowi zbyt dobrego środowiska dla rozwoju myśli, a jednak – rozgrzewający słuchawki do czerwoności łomot ośmiu strun sprowokował mnie do refleksji. Co więcej, refleksji wcale nie dotyczącej kondycji współczesnej sceny ekstremalnego metalu (która to, notabene, ma się całkiem nieźle, co udowadnia najnowsze wydawnictwo wspomnianej wcześniej grupy), a kondycji współczesnego kina rozrywkowego. Po przejrzeniu kolekcji biletów do kina (a także, nie ukrywajmy, historii pobierania w kliencie torrentów) doszedłem do wniosku, że na chwilę obecną właściwie tylko jeden obejrzany w zeszłym roku film nie pozostawił niesmaku w moich ustach.

Nie uprzedzajmy jednak faktów. Rok 2012 dostarczył mi licznych dowodów na coś, co podejrzewałem już wcześniej – nawet kultowe postaci, zarówno ikony przemysłu filmowego, jak i bohaterowie przez nie wykreowani, potrafią się potknąć i zaliczyć spektakularny pad twarzą na beton. Pierwszym przykładem, który przychodzi mi do głowy jest oczywiście niesławny Prometeusz, który najpierw topi widza w hektolitrach głupoty wylewającej się z ekranu, a następnie do utworzonego w ten sposób bajora wrzuca włączoną suszarkę, porażając oglądającego płytkością ukazanych na ekranie postaci. No bo jak inaczej można podsumować film, w którym najwięcej głębi ma postać androida, któremu nie wiadomo o co właściwie chodzi (chociaż, tak gwoli ścisłości, w zasadzie to nie wiadomo o co chodzi wszystkim)? Film, w którym cała załoga statku daje się w ułamku sekundy przekonać do samobójczego staranowania pojazdu obcych, mimo że protagonistka potrafi to umotywować jedynie stanowczym „bo tak”? Film, który przez trzy czwarte czasu trwania poprzez pokazywanie krajobrazów usiłuje przekonać widownię o pięknie odkrywania tajemnic wszechświata, tylko po to, by w ostatnich trzydziestu minutach ukazać panikę twórców, którzy ewidentnie doszli do (wcale słusznego) wniosku, że właściwie to nic się jeszcze w filmie nie wydarzyło i dlatego wrzucili wszystkie sceny akcji jednocześnie, tworząc niezrozumiały bełkot? Napisałbym, że pozostaje mieć nadzieję, że Scott będzie trzymał się z daleka od Blade Runnera, ale niestety – prace nad kolejną częścią kultowego obrazu już trwają.

Jednak to nie Prometeusz najbardziej mnie w zeszłym roku rozczarował. Ten zaszczyt przypadł kolejnej inkarnacji brytyjskiego superagenta Jamesa Bonda, którego nowe przygody w Skyfall z wypiekami na tyłku (bo krzesła niewygodne, a i film przydługi) miałem nieprzyjemność śledzić. Jak to określił mój przyjaciel, Skyfall to Bond geriatryczny, w którym wątek starzenia się głównego bohatera mógł być ciekawym punktem wyjścia dla fabuły, ale został rozdmuchany do rozmiarów wręcz absurdalnych – tak absurdalnych, że powoduje to gigantyczne niespójności fabularne. Dzięki temu przez dwie i pół godziny oglądamy rozgoryczonego Bonda-alkoholika: trzęsą mu się ręce, przez co prawie wypada z windy, prawdopodobnie ma już osteoporozę, sztuczne biodro i artretyzm, ale w niewytłumaczalny sposób nie ma żadnego problemu z rozbrojeniem całkiem pokaźnej grupy przeciwników w ułamku sekundy – zaraz po tym, jak nie był w stanie trafić w kieliszek stojący na głowie swojej towarzyszki (która to scena zresztą niezbyt subtelnie sugerowała, że nasz agent cierpi na wyjątkowo dotkliwe delirium).

Największym grzechem Skyfall nie jest jednak brak logiki – jest nim zwyczajna nuda. Wszystkimi kończynami podpisuję się pod stwierdzeniem Marcina Mellera, który w jednym ze swoich Newsweekowych felietonów raczył napisać, że najchętniej pozwałby twórców Skyfall do sądu za to, że po raz pierwszy w życiu nudził się na Bondzie. Oglądając to „dzieło” niejednokrotnie miałem ochotę krzyknąć „no, zróbcie coś wreszcie!”, a w chwilach, kiedy byłem już pewien, że rosnące napięcie lada moment doczeka się spektakularnego rozwiązania w postaci jakiegoś wybuchu czy innej strzelaniny, twórcy filmu stwierdzali, że lepiej będzie, jeśli bohaterowie jeszcze więcej sobie pogadają. I naprawdę, nie miałbym żadnych zastrzeżeń co do tak dużej zawartości kwestii mówionych, gdyby owe kwestie wywoływały u widza jakąkolwiek reakcję emocjonalną. Proszę wybaczyć, ale suche stwierdzenie, że Bond jest sierotą, nie wywołało u mnie chwili zastanowienia nad losem głównego bohatera, a jedynie uśmiech politowania i wzruszenie ramionami. No cóż, na Filmwebie i tak napiszą, że nie zrozumiałem.

Wydaje mi się, że to dosyć smutne, że jedynym filmem, który w zeszłym roku dostarczył mi w stu procentach pozytywnych doznań, był Dredd 3D. Fakt, że najbardziej sensownym i najmniej dziurawym fabularnie wytworem Holiłudu w tym roku był film, w którym fabuła ogranicza się do przejścia dwójki bohaterów z punktu A do punktu B nie świadczy zbyt dobrze o kondycji współczesnego kina akcji. Ale może to wszystko tylko dlatego, że nie mam w zwyczaju kupować naczosów i coli w gigantycznym, och, tak amerykańskim, kubku. Wszak nie od dziś wiadomo, że odgłosy siorbania i chrupania potrafią zagłuszyć każdy, nawet największy idiotyzm.

Maciej Duda

5 Comments

  1. IMO w Skyfall Bond nie jest w wieku „geriatrycznym” tylko dojrzałym, poza tym zmaga się z konsekwencjami dość poważnego urazu fizycznego.
    „(…) w niewytłumaczalny sposób nie ma żadnego problemu z rozbrojeniem całkiem pokaźnej grupy przeciwników w ułamku sekundy – zaraz po tym, jak nie był w stanie trafić w kieliszek stojący na głowie swojej towarzyszki (która to scena zresztą niezbyt subtelnie sugerowała, że nasz agent cierpi na wyjątkowo dotkliwe delirium).”
    Mam trochę problem z właściwym (czyt. nieinwazyjnym) skomentowaniem tego fragmentu. W skrócie: jeśli w jednej scenie pokazano bohatera, który dorobił się pewnych problemów ze strzelaniem, to pokazywanie go (bez wyjaśnienia) bezproblemowo oddającego strzał wymagający umiejętności snajperskich mogłoby być odrobinę niekonsekwentne. Jednocześnie jednak nadal wiadomo o nim, że jest agentem specjalnym z wieloletnim doświadczeniem. Umiejętność szybkiego reagowania nie narusza więc logiki scenariusza w takim stopniu w jakim zrobiłaby to wspomniana 100% celność.
    Informacja o sieroctwie Bonda pojawiła się wcześniej w „Casino Royale”, w starej serii na pewno też była wspomniana już w latach 60tych. Ale też i nie ona w Skyfall jest najważniejszym tematem.

  2. Do zrozumienia „Prometeusza” niestety niezbędne jest obejrzenie wywiadu z reżyserem. Dlaczego Obcy – starsi bracia ludzi – pałają do swoich podopiecznych tak strasznym gniewem? Co takiego strasznego zrobili dwa tysiące lat temu ludzie, że ich gwiezdni opiekunowie postanowili ich unicestwić? Odpowiedź: dwa tysiące lat temu ludzie ukrzyżowali Chrystusa, wysłannika Boga na tym świecie.
    W tym filmie roi się od biblijnych i mitologicznych analogii. Akcja dzieje się w kalendarzowe Boże Narodzenie – główna bohaterka (bezpłodna) wydaje na świat monstrum. Idea prometeizmu: aby powstało nowe życie, trzeba poświęcić własne (wszystkie te przeobrażenia z czarną mazią).

      1. Tak, to jest „Białowąs case” – jeśli w jej filmie było aż tyle erudycyjnych cytatów i cytacików, to i tak nie ratuje to filmu, jeśli giną one w zalewie ogólnej beznadziei i żenady. Śmiem twierdzić, że „Prometeusz” nie jest filmem, który wymagałby lektur przygotowawczych, by zrozumiał go przeciętny widz. A podana przez Zolę interpretacja, jakkolwiek ciekawa, absolutnie nic nie zmienia w filmie…

  3. Powiedziałbym nawet, że przez całą tę biblijno-mitologiczną nadbudowę, która – powiedzmy to wprost – nie jest zgrabnie wmontowaną w scenariusz wskazówką interpretacyjną, tylko jednocześnie nachalną i niezborną gmatwaniną aluzji i nawiązań, „Prometeusz” staje się filmem jeszcze bardziej żenującym.

    Natomiast co do dyskusji na temat niekonsekwencji w przedstawieniu Bonda (tu trzęsąca się ręka, tam rozbrojenie brygady przeciwników), to jest ona w moim przekonaniu o tyle nie na miejscu, że Bond nigdy nie był filmem, który dążyłby do tego typu żelaznej logiki i konsekwentnego realizmu. Tym, co dla mnie czyni ostatniego Bonda trudnym do zniesienia, jest właśnie odejście od dawnego, wspaniałego, autoironicznego dystansu, który cechował serię w czasach precraigowskich (a w każdym razie preskyfallowskich – Skyfall to pierwszy Bond z Craigiem, jakiego widziałem, czego zresztą żałuję, tak że nie wiem, jak to wyglądało w Casino Royal i Quantum).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *