Gdyby ktoś chciał wzbogacić się przy okazji tegorocznej gali oscarowej, typując u bukmacherów możliwe rozstrzygnięcia, za wygraną mógłby sobie kupić co najwyżej popcorn na pocieszenie, bo większość statuetek trafiła albo do pewniaków, albo przynajmniej do zdecydowanych faworytów. Rozśpiewana i przewidywalna – taka była tegoroczna ceremonia wręczenia Nagród Akademii Filmowej.
Nie zmienił tego nawet wiele obiecujący prowadzący, Seth MacFarlane, autor dalekiej od politycznej poprawności i przez to niezwykle popularnej animacji Family Guy, który – zdawałoby się – miał potencjał, by z gali zostać wyprowadzonym w kajdankach. Niestety MacFarlane był mistrzem ceremonii powściągliwym i mało widocznym. Nawet wprowadzenie na scenę niesubordynowanego misia Teda – tytułowego bohatera kinowego debiutu MacFarlane’a – niewiele w tej kwestii zmieniło. Jeśli jakiekolwiek kontrowersje zaistniały, to na tyle drobne, że mało kto je wspomni (może poza Rihanną, która jako jedyna w pewnym momencie została potraktowana naprawdę bezpardonowo). Galę poprowadzono dosyć grzecznie i raczej bez fajerwerków, chociaż oczywiście były też chwile, które zostaną – z różnych względów – zapamiętane.
Z drugiej strony, ponieważ w tym roku filmowa seria o Agencie 007 obchodzi 50. urodziny, ceremonia w dużej mierze była poświęcona właśnie temu tematowi. A ponieważ Bondowskie produkcje słyną, oprócz pięknych kobiet, szybkich samochodów i groteskowo nieprawdopodobnych finałów, także ze ścieżek dźwiękowych, to właśnie oprawa muzyczna wieczoru została wyjątkowo rozbudowana. Realizacja pomysłu miejscami nużyła – by wspomnieć chociażby żenujący występ Catherine Zeta-Jones, która podczas krótkiego bloku poświęconego musicalom wykonała utwór z filmu Chicago z playbacku, jakiego nie powstydziłaby się sama Shazza – ale jednocześnie w pewnym stopniu ożywiła mdłą uroczystość. Muzyka muzyce nierówna, jednak o ile Shirley Bassey występ dała znakomity, o tyle wyniesiona pod niebiosa już na długo przed galą Adele zaśpiewała znacznie poniżej swoich możliwości. Mogło to wynikać z faktu, że przedoscarową tremę odczuwała na tyle silnie, że musiała korzystać z pomocy terapeuty, ale to tylko częściowe wytłumaczenie. Adele powróciła potem zresztą na scenę, by odebrać statuetkę za wcześniej wykonany utwór (Skyfall).
Największym przegranym ceremonii jest Lincoln, który z dwunastu otrzymanych nominacji tylko dwie zdołał zamienić na nagrody – z czego trzecią już statuetkę do kolekcji dołożył Daniel Day-Lewis. Stał się tym samym pierwszym w historii aktorem wyróżnionym trzykrotnie za rolę pierwszoplanową (wcześniej za Moją lewą stopę i Aż poleje się krew). Nagrodzono także scenografię Lincolna. Swoją drogą, to wielka szkoda, że film Stevena Spielberga zdobył tak mało statuetek, bo gdyby dwuipółgodzinna laurka dla jednego z największych historycznych herosów Ameryki była jednocześnie największym zwycięzcą tegorocznej gali, dobrze podsumowałoby to styl samej ceremonii. Chociaż trzeba przyznać, że Lincoln miał mocnego konkurenta w Operacji Argo – filmie o innym bohaterze, który nie zniósł co prawda niewolnictwa, ale uratował przed pewną śmiercią z rąk zwolenników ajatollaha Chomeiniego sześcioro amerykańskich dyplomatów (film oparty na faktach). Z tym że produkcja z Benem Affleckiem jest przy tym bardzo sprawnym i wciągającym obrazem z pogranicza sensacji. Pytanie tylko, czy na nagrody Akademii zasługują filmy – po prostu – sprawnie nakręcone?
Jeśli można mówić o jakiejkolwiek sensacji (nie za dużej zresztą), to pewnie byłaby nią statuetka dla aktorki pierwszoplanowej, którą zdobyła zaledwie 23-letnia Jennifer Lawrence za rolę w Poradniku pozytywnego myślenia. Ponieważ jednak konkurencja w tej kategorii nie była specjalnie silna (poza fenomenalną Emmanuelle Rivą z Miłości Michaela Hanekego – ale czy ktoś może sobie wyobrazić, że taka aktorka, grająca w takim filmie dostaje Oscara? Bo ja nie. Dobrze, że chociaż za film nieanglojęzyczny austriacki geniusz dostał, co mu się należało), to być może nie ma się czemu dziwić. Lawrence jest też bohaterką jednego z „momentów”, które będą się pewnie przewijały przez portale internetowe przez najbliższe tygodnie – wchodząc na scenę, potknęła się na schodach i upadła, za co otrzymała owację na stojąco. A na sam fakt, że upadek na schodach staje się jednym ze szczytowych momentów ceremonii, lepiej spuścić zasłonę milczenia.
Odrębny temat stanowią mowy wygłoszone przez laureatów. W tym roku nudne do tego stopnia, że aż strach było patrzeć na wielkie gwiazdy wchodzące na scenę tylko po to, by wyrecytować litanię nazwisk, które przeciętnemu człowiekowi nic nie mówią. Gdyby to jeszcze były te spontaniczne wybuchy radości – a te czasem się zdarzają – bo emocje, bo „nie spodziewałem się tego”, bo „co za szok” – ale skąd. W pamięć zapadła mi tylko jednocześnie emocjonalna, jak i swobodna reakcja Daniela Day-Lewisa, który równie dobrze jak prezydenta USA potrafi zagrać również aktora odbierającego Oscara. Inna rzecz, że organizatorzy ceremonii wyjątkowo w tym roku oszczędzali na czasie i kilkakrotnie wyganiali laureatów ze sceny (np. zagłuszając mówcę muzyką z filmu Szczęki; poziom odpowiednio dostosowany). Często wychodziło to widzom na dobre, bo mowa kończyła się już na 26. nazwisku, ale poczucie zażenowania tym chwytem było jednak większe niż radość ze skończonej litanii zdobywcy statuetki.
Podobnie słabo wypadły zapowiedzi nominacji, które w większości sprawiały, że miało się ochotę raczej iść do kuchni po kolejną kawę, niż słuchać dalej. Oczywiście nie wszyscy robili to źle – na przykład taka Meryl Streep, która na oscarowej gali czuje się pewnie równie swobodnie jak w swoim ogródku, bo jeśli akurat w danym roku nie wygrywa, to wręcza, bo wygrała rok wcześniej. Również Jack Nicholson, jednak jemu wyrządzono straszną krzywdę, dobierając partnerkę, z którą wręczał ostatnią, najważniejszą statuetkę. A była to sama Michelle Obama – transmisja na żywo z Białego Domu. Trudno orzec, czy jej monolog był bardziej napuszony i pompatyczny, czy zwyczajnie nudny, w każdym razie Pierwszej Damie udało się połączyć te cechy w tak niezwykłą kombinację, że – miejmy nadzieję – organizatorom już nigdy więcej nie przyjdzie do głowy, żeby łączyć się z Waszyngtonem. Furorę wywołała też Nicole Kidman, której każdy grymas zdaje się grozić eksplozją twarzy. Nie zabrakło także Johna Travolty – o równie naturalnym co u Kidman uśmiechu.
Jednym z nielicznych autentycznie oddziałujących na widza momentów mógł być występ Barbry Streisand. Miał miejsce podczas części poświęconej zmarłym w ostatnim roku ludziom kina, Streisand wykonała utwór Memory.
Trudno nawet tę ceremonię podsumować. Wygrał, kto miał wygrać (może poza Spielbergiem), pokazał się, kto się miał pokazać, humoru było tyle, co oscarowych nominacji dla sagi o wampirach i wszystko sprowadza się do tego, że za rok na pytanie „A pamiętasz ostatnie Oscary?” jedyną odpowiedzią będzie: „No, chyba wygrał Day-Lewis i ten film, no, ten, co Ben Affleck go zrobił, a Adele śpiewała Skyfall”.
Paweł Kulpiński
Jeśli chodzi o kwestię najlepszego filmu: poruszyłeś tutaj ciekawy temat, mianowicie kwestię, co zasługuje na Oscara w tej kategorii i czy w ogóle Amerykanie takie filmy mają w repertuarze. Moim zdaniem, sprawa wygląda podobnie jak z Noblem, nagroda została napompowana do takiego stopnia, iż właściwie nie wiadomo, co oprócz oczywistych arcydzieł (rzadkich) bezsprzecznie może zostać wyróżnione. Czy artysta „tylko” bardzo dobry może być oscarowy? Z biegiem czasu przychyliłbym się do opinii, że raczej tak.
Niektórzy twierdzą, że przez dziesięć lokat w tej kategorii akademicy pewne pozycje umieszczają na siłę. Ale nawet w listach o połowę krótszych widać było posiłkowanie się produkcjami zagranicznymi, filmami rozrywkowymi, czy wreszcie w sposób oczywisty gorszymi od faworyta. Dochodziło do takich sytuacji, jak w 1987, kiedy do wyścigu stanęły dwie komedie romantyczne („Wpływ księżyca” i „Telepasja”), czy 1991, kiedy głosujący mając do wyboru thriller („Milczenie owiec”) i animację („Piękna i Bestia”), opowiedzieli się za tym pierwszym (Akademia od zawsze przyznaje, że kino gatunkowe stanowi istotną część amerykańskiego dziedzictwa kulturowego, ale niechętnie przyznaje mu ważniejsze laury). Przeglądając listy nominowanych, zawsze zastanawiam się, czy w USA rzeczywiście powstaje dorocznie tak mało filmów naprawdę istotnych (nawet wliczając kasowe hity), czy może prawdziwa siła leży w produkcjach skromniejszych, nie mających wystarczających środków na kampanię oscarową (również, siłą rzeczy, na szeroką dystrybucję za granicą).
Tegoroczny wynik wypadł tak kompromisowo, jak się dało. „Lincoln” jest obrazem dość porządnym, lecz żeby go w pełni docenić należy nie tylko dobrze znać omawianą historię, lecz także mieć do niej stosunek uczuciowy. Dla obcokrajowca raczej nieosiągalne. Można powiedzieć, iż „oni wiedzą, że my wiemy”. „Argo” zawiera w sobie odwołanie do historii, element widowiskowości i sympatyczny wątek autotematyczny. Jeżeli nie te dwie kandydatury, to co? Albo nagroda musiałaby pójść za granicę (co oznaczałoby kapitulację – w poprzednich dwóch latach nagrodzono co prawda koprodukcje, ale nie film tak otwarcie nieamerykański), albo do twórców gatunkowych. Jedno i drugie wymagałoby nagięcia dotychczasowego paradygmatu.
Niezależnie od hierarchii wartości, nominowani w tym roku IMO prezentowali sumarycznie całkiem wysoki poziom. Przynajmniej to ma szanse przetrwać po tej ceremonii.
Mój problem polega na tym, że właśnie nie umiem dostrzec w działaniach członków Akademii żadnego paradygmatu. Jak potrafią nagrodzić Chicago kosztem Godzin czy Władcę pierścieni kosztem Między słowami i Rzeki tajemnic, a potem Hurt Lockera kosztem Avatara czy Artystę kosztem Huga i Spadkobierców, to nie widzę żadnej konsekwencji. Nie wiem, co sprawia, że film w ich mniemaniu zasługuje na Oscara.
W tym sensie masz rację, że Argo jest wyjściem kompromisowym. Co nie zmienia faktu, że filmem co najwyżej dobrym.
Paweł, a gdzie dokładnie siedziałeś?
Nie widziałaś mnie? Między Day-Lewisem a Meryl Streep. Co chwile musiałem wstawać, bo wychodzili na scenę, upierdliwe te gwiazdy. I autografy ode mnie chcieli cały czas.
Ja bym określił kryterium oscarowości dla akademików jako połączenie wagi tematu i spektakularności realizacji (przy czym spektakularność nie musi oznaczać widowiskowości, jej wyrazem może być np. wybitne aktorstwo jak w „Sprawie Kramerów” czy „Rain Manie” – ten drugi przypadek, to zresztą najbardziej kasowy film roku). „Artysta” ich kupił formalnie, zresztą razem z „Hugo” stanowi dopełniającą się parę. Oscar dla „Hurt Lockera” był polityczny, a szansa nagrodzenia kobiety-reżysera też mu dodatkowo pomogła. Uważam przy okazji, że to Tarantino był wtedy najbardziej pokrzywdzony, nie Cameron. „Władca Pierścieni” – no to jest przykład samoświadomości Akademii. Dotarło do nich, że jak nie wyróżnią najważniejszej serii dekady (co dało się stwierdzić już w 2003), to Jackson będzie wymieniany jako jeden z wielkich pokrzywdzonych. Z kolei dla Coppoli to był dopiero drugi film, a Eastwood już Oscara miał (i rok później dostał znowu). Choć rzeczywiście, jak patrzy się na historię Oscarów, to ma się wrażenie, iż niektóre lata są wyjątkowo pechowe dla swobodnej rywalizacji, nie dlatego, żeby rywale się nie starali, ale kogoś, kto wyskakuje z czymś nie do przebicia (najbardziej to widać w kategoriach aktorskich).
„Chciago” nie widziałem, więc nie umiem Ci odpowiedzieć, co tam chwyciło, może odrodzenie musicalu? Reasumując, moja ogólna myśl jest taka, że głosujący muszą się każdego roku odnieść do zmienionej puli, więc czasami linia ich wyborów może sprawiać wrażenie nieco zygzakowatej. W praktyce jednak można jeżeli nie przewidzieć stuprocentowego faworyta, to przynajmniej znacząco zawężyć ich listę.