Jeśli kuszenie widzów do pójścia do kina za pomocą używania takich haseł jak „kontrowersyjny” czy „naprawdę ostry” było chwytem marketingowym – to bardzo udanym, jeśli obietnicą dla fanów ostrego porno – dość rozczarowującą. Jednak brak naprawdę mocnych scen nie osłabił efektu, jaki niesie ze sobą projekcja. Po wyjściu z kina byłam oszołomiona i nie byłam w stanie nikomu spojrzeć w oczy – całkiem tak, jakbym sama miała napisane na czole „Nimfomanka”.
O „Nimfomance” zaczęło być już głośno od festiwalu w Cannes w 2011 roku, kiedy to przy prezentacji swojej poprzedniej produkcji – „Melancholii” – Lars von Trier przedstawił pomysł na film porno „z tymi dwiema”, wskazując na Kirsten Dunst i Charlotte Gainsbourg. Początkowo ta ostatnia nie brała słów reżysera na poważnie, jednak okazało się, że ten wcale nie żartował. Od tego momentu zaczęto tworzyć narastającą atmosferę niepokoju wokół powstającego filmu o nieskromnym tytule „Nimfomanka”. Jedną z najbardziej kontrowersyjnych wypowiedzi był komentarz Shiai LaBeoufa, który zasugerował, że aktorzy rzeczywiście uprawiają w nim seks, bez udziału porno dublerów. Komentarz okazał się oczywiście nieprawdziwy, tak jak wiele zapowiedzi dotyczących filmu. Nie wiem, czy „wina” leży po stronie dystrybutorów, czy może sam von Trier miał w tym swój cel. Jedno jest pewne – „Nimfomanka” zapowiadana, a „Nimfomanka” obejrzana, to dwa zupełnie różne filmy. Oto ona.
Zanurzony w kulturze filolog i amator wędkarstwa, a przy okazji prawiczek, Seligman (Stellan Skarsgard) znajduje w zaułku półprzytomną i pobitą Joe (Charlotte Gainsbourg) i zabiera ją do domu. Tam kobieta opowiada o swoim nietypowym życiu seksualnym (w przypadku nimfomanki wypadałoby napisać po prostu – życiu), a jej nowy przyjaciel (i, jak sama przyznaje, jedyny) interpretuje jej opowieść z ambicją literaturoznawcy oraz obnaża emocje z zapałem wyrozumiałego terapeuty. Pierwsze rozdziały (The Compleat Angler, Jerome, doskonały Mrs H. z Umą Thurman, Delirium oraz początek The Little Organ School) to właściwie przedsmak doświadczeń seksualnych młodej Joe (Stacy Martin). Jednak obok prezentowanych perwersji, które pozostawiają bohaterkę zawsze pragnącą więcej, von Trier ukazuje wyjątkowe, pośród przecież tak licznych, relacje z dwoma mężczyznami. Jednym z nich jest ojciec nimfomanki, o którym wspomnienia wracają w opowieści dosyć często. Ich centrum stanowi niezwykłe przywiązanie ojca do drzew, w których Joe odnajduje podobieństwo do ludzkich dusz. Drugim najważniejszym mężczyzną w jej życiu jest Jerome (Shia LaBeouf), z którym odbywa swój pierwszy, niezbyt mile wspominany, stosunek, po czym po wielu perypetiach, wiąże swój los na nieco dłużej, a ich relacja staje się dla obojga bohaterów „cieniem miłości”. Pomimo to żaden związek, a nawet ich mnogość i jednoczesność, nie były w stanie usatysfakcjonować głównej bohaterki, która już na początku mówi: Od innych różniłam się tylko tym, że zawsze chciałam więcej. Nawet od słońca wymagałam intensywniejszych kolorów o zachodzie. To mój jedyny grzech. Walka o szczęście jest zatem z góry przegrana, ponieważ osiągnięcie satysfakcji, której granica jest nieustannie przesuwna, tylko potęguje pragnienia głównej bohaterki.
Historia przedstawia się zatem dość prosto. Tradycyjnie już film/opowieść von Triera jest podzielony na rozdziały (tym razem osiem), co czyni narrację nimfomanki jeszcze bardziej literacką i otwiera pole do popisu wszystkim zapalonym (napalonym?) badaczom seksualności i jej motywów w kulturze. Jednym z nich wydaje się właśnie Seligman, który tak jak my, jest zasłuchany (i tylko troszkę zawstydzony) w historię tytułowej nimfomanki. Narracja filmu bazuje strukturze odwróconej psychoanalizy. Zamiast odkrywać to, co pacjentka nie chce pokazać, słuchacz zakrywa to, co leży odkryte, nagie i bezwstydnie niezinterpretowane. Kiedy Joe prezentuje jedną ze swoich perwersji, Seligman dogania jej myśl posługując się Bachem lub Edgarem Alanem Poe w celu nobilitacji jej niefrasobliwego postępowania. W pewnym momencie jego koncepcje zostają przez bohaterkę wyśmiane. Co za tym idzie – każda próba zbytniego intelektualizowania „Nimfomanki” zostanie zbyta śmiechem Joe.
Druga część (kontynuacja The Little Organ School, The Eastern and the Western Church. The Silent Duck, The Mirrror i The Gun) zapowiadała się więc bardzo przyzwoicie. Po dobrym wstępie, który nie zamknął wszystkich wątków, oczekiwałam spektakularnych rozwiązań i coraz to odważniejszych poczynań dorosłej już nimfomanki. Jednak od pierwszych kadrów spotkało mnie pod tym względem rozczarowanie: dziecięcy orgazm/objawienie maryjne, łyżki (być może te same, co w „Melancholii”) wsadzane „pod spódniczkę”, dziecko tak bardzo zaniedbywane przez wyrodną matkę, wędrówki po górach w celu odnalezienia siebie – te i inne epizody albo doprowadzały mnie do śmiechu, albo wprawiały w zażenowanie. Zdziwienie, jak bardzo druga część różni się od pierwszej, towarzyszyło mi dość długo. Na szczęście odpoczynkiem od kiczowatych obrazków był moment, kiedy Joe przeistoczyła się w walczącą o siebie kobietę, która wykorzystuje swoje doświadczenia do wyłudzania od dłużników pieniędzy. Ponadto doszedł jakże tragiczny dla nimfomanki element, mianowicie niemożliwość osiągnięcia orgazmu. I gdyby nie to oraz typowo mocne dla von Triera zakończenie, film stoczyłby się w otchłań obrazów i pejczów dla zboczeńców klasy C. Całe szczęście, tak się nie stało.
Dwoje bohaterów zdaje się walczyć ze sobą aż do samego końca. Ostatecznie jednak zwycięzca może być tylko jeden (czy ciało i prymitywny seks, czy kultura i społeczeństwo – nietrudno zgadnąć), a The Gun pojawiająca się w ostatnim akcie, musi ostatecznie wypalić.
Forget about love
Sceny seksu nie stanowią większości filmu, jednak zdecydowanie są jego dominantą wizualną. Trudno spodziewać się czegoś innego po tytule oraz o możliwościach, jakie dało przesunięcie granicy dopuszczalności ujęć kontrowersyjnych we współczesnym kinie. Warto jednak zaznaczyć, że to, z czym mamy do czynienia, jest wersją niereżyserską, zmontowaną nie przez von Triera, co plugawi „Nimfomankę” znamieniem komercjalizacji. Sam seks zdaje się być narzędziem, które reżyser wykorzystuje do pokazania alienacji głównej bohaterki. To odosobnienie można rozpatrywać na płaszczyźnie społecznej – pomimo uczęszczania na spotkania dla seksoholiczek, Joe nie potrafi się odnaleźć w grupie wsparcia i podkreśla, że jej problem nie jest taki sam jak innych, a cały proces resocjalizacji świadczy o strachu społeczeństwa przed odstępstwami seksualnymi. Na innym poziomie alienacja działa w drugą stronę – to nie społeczeństwo nie przyjmuje nimfomanki, ale ona swoim zachowaniem odrzuca sposób życia zwykłego człowieka i postanawia całkowicie ulec własnym instynktom. Tak czy owak, walka o swoje miejsce na ziemi jest niezwykle trudna i ten trud właśnie – okupiony krwią i spermą – przedstawia nam von Trier.
Nie wiadomo na ile poważnie do swojego dzieła podchodzi sam von Trier. Wielokrotnie pomiędzy fotosami penisów a sekwencjami z muzyką klasyczną, wydaje się spuszczać powietrze i podkreślać, że głownie chodzi mu o pokazanie (po raz kolejny) bólu egzystencjalnego i samotności człowieka we wszechświecie. Wszakże doznania nimfomanki nie są zrozumiałe dla każdego.
()
„Nimfomanka” jest filmem bardzo kobiecym. Można by się pokusić o stwierdzenie, że to damska wersja „Wstydu”, udowadniająca, że kobiety mogą być równie zepsute jak mężczyźni. Choć Steve McQueen i Lars von Trier różnią się pod względem wizjonerstwa i estetyki filmowej, podejmują ten sam problem – odosobnienia wynikającego z ludzkiej natury. Wnioskiem dla obu filmów jest to, że na miłość składają się dwie rzeczy: zazdrość i pożądanie, a samo uczucie w konfrontacji z ludzką prymitywną naturą jest jednym wielkim kłamstwem. Podobnie jest zresztą w „Jeune et Jolie” Francoisa Ozona, gdzie główna bohaterka, tak jak Joe, domaga się swoich praw i obnaża kłamstwa, jakimi otaczają się ludzie starannie ukrywający swoją seksualność. Podobnie rzecz ma się w „Śpiącej królewnie” Catherine Breillat czy „Śpiącej piękności” Julii Leigh (kwestia trawestacji tych baśni jest ciekawym zjawiskiem, zwracającym uwagę na kwestię kobieciej seksualności). Bohaterki tych filmów to walczące i naładowane pożądaniem piękności, które dominują nad mężczyznami i ukazują ich tym samym w gorzej niż złym świetle. Tym bardziej na uwagę zasługuje fakt, że do tej armii walczących o kobiecy głos dołącza Lars von Trier, jeden z nielicznych mężczyzn (obok np. Petera Greenawaya i jego „The Pillow Book”), który postanawia przyjrzeć się, po raz kolejny zresztą, kobiecej naturze. Pod koniec drugiej części kwituje całe postępowanie Joe jako jej akt sprzeciwu wobec społeczeństwa narzucającemu jej taką, a nie inną formę bycia kobietą, w której się nie odnajduje i agresywnie odrzuca. Podkreśla też, że gdyby mężczyzna wiódł taki tryb życia, nie byłby tak srogo oceniany jak tytułowa nimfomanka. Nie ukrywam, że to podsumowanie nieco spłyciło mój odbiór filmu, gdyby nie mocne zakończenie, wyszłabym z kina z lekkim niesmakiem.
***
Dawno nie bałam się „stwierdzić” czegokolwiek o danym filmie – a tak się stało z „Nimfomanką”. Przypuszczam, że powodem jest to, że w przypadku filmów zajmujących się bezpruderyjnie sprawami seksualności, bardzo łatwo przekroczyć granicę „rozumienia prawdziwej sztuki” i ocenić dane dzieło jako wybitne, kiedy tak naprawdę wcale wybitnym nie jest. I dlatego pozwolę sobie otoczyć się asekuranckim szalem i odciąć się od zaklasyfikowania „Nimfomanki”. Lars von Trier postawił przed przeciętnym widzem trudne zadanie rozpoznania granicy, dzielącej film pornograficzny od filmu „kultury wysokiej”. Jak się okazuje (podobnie jak choćby w „Historii oka” Bataille’a) to nie o seks przecież tak naprawdę chodzi. Sama zresztą nie jestem pewna czy jestem w stanie tę granicę rozpoznać właściwie. Nawet znając kontekst kulturowo historyczny nie chcę brać na siebie odpowiedzialności za orzeknięcie: „To jest bardzo dobry film” lub „To w gruncie rzeczy zwykła historia przepleciona scenami soft-porno i muzyką klasyczną, nic więcej”.
Warto mieć jednak na uwadze, że „Nimfomanka” jest trzecią część trylogii von Triera zatytułowanej „Trylogy of Depresion” (w jej skład wchodzą dwie wcześniejsze produkcje, czyli „Antychryst” i „Melancholia”). Wspólnym mianownikiem tych filmów jest temat skrajnego odosobnienia głównych bohaterek, bez szans na jakiekolwiek funkcjonowanie we wszechświecie. No i oczywiście Charlotte Gainsbourg, która wystąpiła we wszystkich trzech produkcjach (i tylko w dwóch naga). Bardzo bezpośrednim odwołaniem „Nimfomanki” do „Antychrysta” jest scena, w której mały chłopiec staje w oknie, na dworze pada śnieg, a w tle leci Lascia ch’io pianga Handela, tak jak w prologu do opowieści o szatanie. Posługując się cytatem z „Książki twarzy” Bieńczyka , można porwać się na udowadnianie pewnej oczywistej relacji z „Melancholią”: […] dobre chwile, ciało i seks, niekiedy prawdziwa miłość, przychodzą zasłonić pierwotną otchłań, lecz nigdy jej nie zasklepią. W każdym razie siatka wzajemnych relacji pomiędzy tymi trzema filmami zasługuje chyba na odrębny artykuł, który na pewno ktoś popełni (jeśli już ktoś tego nie zrobił).
Jakby powiedziała to Fronda.pl, „to tyle w sprawie pornola Larsa von Triera”. Jeśli ktoś lubi tego reżysera, naprawdę warto obejrzeć jego najnowszy film. Jeśli jednak ktoś widzi w „Nimfomance” jedynie okazję do perwersyjnych zachowań w ostatnim rzędzie – proszę bardzo. Ostatecznie cukierkami z alkoholem również da się upić.
Anna Maria Mik