Teatr Studio inaugurował jesienny repertuar wystawieniem wielkiej powieści Lwa Tołstoja. Im większe oczekiwania, tym większe poczucie zażenowania przy oglądaniu trailera do nowej adaptacji Anny Kareniny w reżyserii Pawła Szkotaka. Widzimy tam aktorów na peronie kolejowym: bez sensu biegającą Annę (niby pełną rozdarcia), wymownie zbolałego Wrońskiego i śmiesznie wyniosłego Karenina. Już sobie wyobraziłam, jak bohaterka rzuca się pod nową, lśniącą SKM-kę, gdy ta cichutko zajeżdża. To nic, że w powieści to była potężna, rosyjska lokomotywa, Anna upadła pomiędzy wagony, a nawet zdążyła uklęknąć. Widać i śmierć potrafi być artystą. W Teatrze Studio samobójstwa nie było, był za to zabijający przedstawienie śmiech publiczności.
Po spektaklu postanowiłam sprawdzić, czy Anna Karenina według Teatru Studio nie miała być przypadkiem ironiczną grą z pierwowzorem. Pomyślałam, że może coś przegapiłam, że był jakiś dopisek na plakacie i na stronie internetowej. Być może poszłam na tę sztukę z nieodpowiednim nastawieniem. Nie byłam do końca pewna, czy żenujące sceny zrealizowano tak specjalnie, na żarty. Czy dusić w sobie pusty śmiech, czy może nie krępować się wcale. Już po kilkunastu minutach przestałam to przedstawienie traktować poważnie, aczkolwiek zagadka pozostała nierozwiązana. To miało być tak śmiesznie słabe czy tylko przypadkiem tak wyszło?
Z materiałów prasowych wynikało, że Anna Karenina w interpretacji Teatru Studio ma być uwspółcześnioną wersją rosyjskiej opowieści. Od razu wiemy, z czym będziemy mieć do czynienia. Eksploatowany projekt „klasyczna powieść – współczesna forma” to artystyczny pociąg dzisiejszego teatru. Jak dla mnie, pociąg w wielu przypadkach donikąd. Na czym polegała nowoczesna forma tej realizacji?
Już od pierwszych słów zostaje złamana zasada fikcyjności. Anna Karenina (Natalia Rybicka) rozmawia z siedzącym po drugiej stronie Lewinem, oboje dokonują prezentacji i demistyfikacji. „To moja historia” – mówi główna bohaterka, próbując ratować swą zachwianą pozycję w przedstawieniu. „Jestem Anna, jestem dziewczynką…” – z pewną butnością mówi o tym, jak to jest zajęta „wstawaniem, ubieraniem, malowaniem i uśmiechaniem się”. Na pytanie Lewina – „Gdzie się pani znajduje?” – odpowiada, że na peronie. Tak to sobie gawędzili przez całe przedstawienie, to na peronie, to w pociągu relacji Moskwa-Petersburg, a pytanie – „Gdzie się pani/pan znajduje?” – było tego kiepskim refrenem. Główni bohaterowie stali się jednocześnie narratorami i deklamatorami czytającymi tekst z kartki.
Obliczem metafikcji były także działania głównej bohaterki mające charakter wyraźnie autoreferencyjny. Anna jęczała, aby po chwili powiedzieć: „Nie, to nie tak”, wrzeszczała i waliła pięściami w podłogę, by zakończyć scenę ironicznym komentarzem – „To bez sensu”. Rzeczywiście musiało być bez sensu, skoro nawet towarzystwo starszych pań siedzących w rzędzie przede mną, wymieniało ożywione komentarze. Postacie były świadome tego, że są przedmiotem fikcji, ale jakby nie zdawały sobie sprawy, że ta metafikcja to całkowicie nieudana, sztuczna forma. Scenografia przedstawiająca poczekalnię dworcową stała się salą prób aktorów, przyglądających się sobie wzajemnie. I – jak to w poczekalni bywa – chciałam ten spektakl po prostu przeczekać, i odsiedzieć.
Koncepcja przedstawienia, wahająca się między melodramatem a farsą pierwszej wody, to rażące niezdecydowanie reżysera. Publiczności został dany znak, aby nie brać spektaklu zbyt dosłownie, lecz to gest urwany w połowie. To tak, jakby chcieć tylko trochę wpaść pod pociąg. Doprawdy nie wiem, czy sala śmiała się w odpowiednich momentach, ale jeśli scena miała być w założeniu tragiczna, a dało się słyszeć chichoty, to ten pociąg jechał po nieodpowiednim torze.
Dalej z materiałów prasowych można się było dowiedzieć, że przedstawienie ma położyć nacisk na krytykę systemu patriarchalnego. Tak w wywiadach wypowiadał się Krzysztof Stelmaszyk grający Karenina. Krytyki pojawiło się na tyle dużo, że przedstawienie było ideologicznie zdeformowane. Kobiety z założenia zawsze są nieszczęśliwe, wykorzystywane do sprawiania przyjemności mężom i rodzenia dzieci, panowie wciąż kłócą się z partnerkami, ewentualnie rozstawiają im nogi, by oddać się obowiązkowi małżeńskiemu, a za jedyną tego konkluzję można uznać to, że miłość owszem – istnieje, ale tylko przez miesiąc miodowy. Później to jedynie rosnąca z każdym dniem odraza. Ci, którzy chcieli choć przez chwilę pooglądać rodzące się uczucie i namiętność między Anną i Wrońskim, tak szeroko rozbudowywane w licznych ekranizacjach, tutaj dostali lichy taniec w płatkach śniegu przy jednym z gorszych podkładów muzycznych, jakie słyszałam. Warto zadać pytanie, jak pokazano dramat bohaterki związany z porzuceniem syna. W Teatrze Studio Sierioży nie grał aktor (sic!). Wydaje się to niemożliwe, a jednak pojawił się także teatr lalek. Właściwym i najwymowniejszym komentarzem do tego topornego pomysłu była chwila grozy, gdy lalce o mało nie urwała się głowa. Można by rzec – złośliwość rzeczy martwych. Obrazu dopełniały kolejne poduszkowe ciąże, zdejmowane i rzucane pod stojące krzesła. Wydaje się, że już bardziej ostentacyjnie nie dało się przemówić do widza.
Po tym wszystkim z przykrością wspominam o piszczącej, irytującej Kitty, groteskowym Wrońskim (Łukasz Simlat), który właściwie tylko pilnował swojego szalika i papierosa, pretensjonalnym ojcu rodziny – Kareninie (Krzysztof Stelmaszyk). Na uwagę zasługiwała wyłącznie rola Konstantego Lewina przekonująco granego przez Mirosława Zbrojewicza. Jedyne, czego doświadczałam podczas tego przedstawienia, to rosnące poczucie absurdu, zażenowanie i współczucie dla aktorów. Szczerze mówiąc, współczucie należało się i mnie.
Ostatnią stacją w tej podróży było przeżycie własnej śmierci. Anna Karenina imituje szminką cięte rany na rękach, po chwili stwierdzając, że „nie chce umierać”. Następnie ze sceny czyta opis swojego powieściowego samobójstwa. Ostateczny cios został zadany. Trupa nie było, ale wyobrażam sobie, że Tołstoj przewróciłby się w grobie.
Izabela Osiadacz