Niewinni Czarodzieje. Magazyn

Balsam na serce i sól na rany. Disneyowskie przyjaciółki idiotki

Ilustracja: Łucja Stachurska

„Dżepetto” – tak Joanna Okuniewska nazywa jeden z typów toksycznych partnerów, o których opowiada w swoim słynnym podcaście Ja i moje przyjaciółki idiotki. Dobrotliwy ojciec Pinokia przemienia się u niej w człowieka, co „struga głupa i robi z nas pajaca”. To humorystyczne, a jednocześnie kreatywne podejście do schematu znanego z książki Collodiego pokazuje, jak głęboko filmy Disneya (i disneyopodobne) zakorzeniły się w masowej świadomości. Nic jednak w tym dziwnego – dla większości odbiorców były i są to utwory formacyjne, z których uczymy się rozróżniać dobro i zło, rozwijać zdolności społeczne czy – uwaga! – poznawać, czym jest miłość.

Wpływ tych produkcji jest ogromny – i nie chodzi tutaj o popularne piosenki, bajkowe przebrania czy kapitalistyczne z ducha franczyzy. Nie, one dotykają widzów dużo głębiej – oglądając je, przyswajamy jednocześnie różne schematy zachowań. Chcąc nie chcąc, Disney zmienia nasze postrzeganie świata. I choć prac na ten temat powstało i powstaje bardzo dużo, to w tych filmach wciąż można odnaleźć elementy, które omawiane są rzadko lub prawie wcale. Przykładem jest właśnie „idiotkowanie” – patrzenie na świat miłości, związków i szeroko pojętych relacji przez różowe okulary. Jak wygląda ono w klasycznych Disneyowskich produkcjach?

Idioci (i Idiotki) z Bajki. Kto naprawdę jest toksycznym partnerem?

Każdy, kto na Disneyu zjadł zęby, wie, że nigdzie nie znajdzie się takich przyjaciółek idiotek jak w baśniach. A raczej, patrząc statystycznie, przyjaciół idiotów, bo ta nieprzyjemna rola przypada do odegrania niestety w większości płci męskiej. Choć „idiotkowanie” uznaje się powszechnie za domenę kobiecą, wśród baśniowych postaci to książęta często traktowani są przez swoje wybranki wyjątkowo toksycznie. Ma to swoje plusy i minusy – w prawdziwym życiu i mężczyźni przecież padają ofiarą pań z sercami z lodu…

Spójrzmy na całą sprawę oczami bohaterów płci męskiej. Od samego początku istnienia księżniczkowego świata Disney uczy widzów, że utożsamiać należy się przede wszystkim z heroinami występującymi w głównej roli, które czas spędzają na wplątywaniu się w coraz to nowe tarapaty. Więc większość z nas na pytanie, kto pod względem miłosnym jest w gorszej pozycji, stwierdziłaby bez wahania – dziewczyny! To one przecież borykają się z kłopotami w postaci strasznych macoch, wrednych przyrodnich sióstr, przerażających wrogów czy czegokolwiek, co pojawi się w głowie nieustannie uprzykrzających im życie twórców. Ale co by było, gdyby nieco tę perspektywę odwrócić i postawić się w roli książąt z bajki? W scenariuszu największymi kłopotami w życiu okazują się potencjalne partnerki… Oto mała wizualizacja problemu:

KOPCIUSZEK. Książę w młodym wieku zostaje zmuszony do poślubienia jednej z dziewczyn, które pozna na wydanym w celu znalezienia dla niego partnerki balu. W oko wpada mu pewna piękna dziewczyna, która po upojnej nocy porzuca go samego na parkiecie. Zostaje po niej tylko but, który przypadkiem (a może jednak celowo?) porzuciła w drodze do domu. Zauroczony książę nie ma pojęcia, gdzie jej szukać – ba! on nawet nie wie, jak piękna panna z balu się nazywa! A gdy w końcu ją znajduje, wykorzystawszy w tym celu wszelkie możliwe środki i pomoc połowy kraju, odkrywa, że śliczna panna żyje z powrotem własnym życiem i bez prób z jego strony nawet nie ruszyłaby palcem, by zobaczyć go raz jeszcze. A miejsce dla niego jako męża pojawia się w jej umyśle dopiero wtedy, gdy padają hasła „korona”, „ślub” i „pałac”…

ŚPIĄCA KRÓLEWNA. Nie dość, że za dzieciaka książę zostaje zaręczony z Aurorą, co jest częścią międzypaństwowego układu, to jeszcze przyszła dama serca ma w posagu zły urok. W konsekwencji od samego początku to na barkach mężczyzny spoczywa misja uratowania królestwa i świata. Lata później umówienie się na randkę z dopiero co poznaną dziewczyną skutkuje porwaniem przez Czarownicę, uwięzieniem w mrocznym zamku, a następnie cudownym odratowaniem przez trzy narwane babcie, które zmuszają go do walki na miecze z ziejącym ogniem smokiem. Jakby tego było mało, na koniec musi jeszcze wejść na sam szczyt wieży, by pocałować nieznajomą dziewczynę, a następnie poddać się planom jej i królewskich rodziców w postaci pójścia z nią od razu do ołtarza…

KRÓLEWNA ŚNIEŻKA. Pewnego dnia książę spotyka śliczną dziewczynę, która wpada mu w oko. Mija trochę czasu, a on dowiaduje się, że dziewczyna podjęła nierozważną decyzję i leży martwa w środku lasu, otoczona przez gwardię zdziadziałych krasnoludów, które wcześniej doprowadziły jej macochę do śmierci. Nic dziwnego, że postanawia sprawdzić, o co chodzi – ale czy całowanie zwłok (albo ciała w śpiączce, zależy, jak na to spojrzeć) nie jest przypadkiem za dużym wymaganiem dla wstrząśniętego dawnego kochanka? Nagle dziewczyna się budzi – trzeba więc jakoś jej pomóc, ona nie ma się przecież gdzie podziać. Tylko żeby od razu ślub? A w pakiecie wizyty krasnoludów-morderców w małżeńskim pałacu do samego końca książęcej egzystencji…

Żeby zachować odwrócony parytet, przedstawić trzeba również sytuację z drugoplanową postacią kobiecą w roli ofiary toksycznego partnera:

ALADYN. Księżniczkę Dżasminę okrutne prawo zmusza do poślubienia nie prawdziwej miłości, ale odpowiedniego księcia. Dla odpoczynku od pałacowej presji dziewczyna ucieka w miasto, gdzie spotyka pewnego przystojnego złodziejaszka. Ten wybawia ją z kłopotów, ale sam pada ofiarą wezyra, który następnie zwodzi dziewczynę, mówiąc, że chłopak został zabity. Potem okłamuje ją sam Aladyn, dzięki pomocy dżina zamieniony w księcia Alego Ababwę. Śmiało dyskutuje o jej losie i układa się z sułtanem. Na jej wściekłość reaguje typową próbą załagodzenia konfliktu: zabiera księżniczkę na wycieczkę magicznym dywanem. Gdy dziewczyna odkrywa prawdziwą tożsamość oszusta, ten uderza w fałszywą nutę, próbując ją przekonać, że jest w takiej samej sytuacji jak ona – czasem ma dość pałacowego życia i przebiera się za biedaka, by uciec od ograniczeń. Wskutek głupich wyborów Aladyna-Alego Dżasmina zostaje uwięziona przez wezyra, ale z dobroci serca pomaga fałszywemu księciu odzyskać lampę. Koniec końców to sułtan decyduje o jej losie – może poślubić oszusta, który do końca życia będzie pasożytował na jej tytule i bogactwie…

Jak więc widzicie, życie panów i – okazjonalnie – pań z bajki wcale nie jest takie proste. Porzucenia, głupie decyzje partnerów czy potrzeba ciągłego wybawiania z opresji potrafią zniszczyć psychikę równie mocno jak najgorsze traumy z dzieciństwa. Jak Disney pozwala swoim bohaterom na to reagować? Muszą wypełniać przeznaczenie ze stoickim uśmiechem na ustach, zabijać smoki, całować martwe dziewczyny i przyjmować z powrotem kłamliwych partnerów… Nie wiem, czy ktokolwiek chciałby się z takim losem utożsamiać – a już szczególnie z tym, co kryje się za „żyli długo i szczęśliwie”… Jak dla mnie potencjalne relacje z głównymi postaciami wcale nie jawią się jako zdrowe i magiczne, czyli takie, które powinny być wzorem dla kolejnych pokoleń oglądających je na ekranie dzieci… Najwyraźniej jednak Disney ma na ten temat inną opinię.

Zamknięte koło, czyli ta przeklęta nostalgia

Pozostawmy jednak w tle pytanie o rzeczywistych toksycznych partnerów i skupmy się na niedobrych wzorach zachowań, które w baśniach na ekranie pojawiają się zdumiewająco często. Imiona bohaterek i bohaterów Disneya większość ludzi wymienić może z pamięci – i niekoniecznie mowa tu o małych dzieciach. Filmy oglądają z nimi przecież też rodzice, dziadkowie, ciocie i wujkowie… Co więcej, oni sami gotowi są zasiąść przed telewizorem bez swoich pociech. Siła nostalgii względem tych poniekąd uniwersalnych historii, w których każdy może znaleźć coś dla siebie, jest niewątpliwie wielka. Warto jednak pamiętać, że istnieje druga strona medalu. Bo czasem, kiedy obserwuję postaci na ekranie, wydaje mi się, że nie powinno pokazywać ich się jako wzorów do naśladowania. Wręcz przeciwnie – dość często przed słowem „przykład” należałoby dopisać „anty”…

Nie mogę zaprzeczyć, że istnieje wiele pozytywnych baśniowych wzorców. Problemem w tym, że siła tych z drugiego końca skali zdecydowanie przesłania dobre elementy. Dyskusja na ten temat rozpoczęła się już dawno – zarówno w środowisku widzów, jak i naukowców. Przykładów znalazło się tyle, że można by z nich złożyć nie jedną książkę, ale całą serię. Najogólniejsze z argumentów dotyczących relacji z innymi i samym sobą odnoszą się przede wszystkim do założeń pojawiających się w większości baśniowych filmów Disneya. Ideę piękna jako synonimu szczęścia świetnie obrazuje Kopciuszek, w którym parę urodowych poprawek potrafi zmienić los dziewczyny wprost nie do poznania. Trzeba jeszcze uściślić, jaki wzór urody promuje ten film (jak i zresztą wiele pozostałych produkcji) – główna bohaterka jest blond ślicznotką, która nawet w trakcie mycia podłogi wygląda jak wyjęta z reklamy perfum, ma bielutką skórę (choć może nie tak białą jak Królewna Śnieżka…), jest szczupła, delikatna i przy tym szalenie kobieca. I tak aż do czasów Mulan, Dżasminy i Vaiany…

Warto powiedzieć coś jeszcze o wyglądzie bohaterów Disneya – często determinuje on charakter postaci. Mała, niska, szczupła bohaterka – na pewno będzie dobra i miła jak Bella. Ale jeśli do tego jest brzydka jak Le Fou, nie ma prawa do bycia pozytywną postacią.  Umięśnieni mężczyźni to synonim siły, odwagi i męskości – Gaston śpiewa przecież nawet o tym piosenkę! Herkules przed przemianą w grecką wersję Pudziana mógł co najwyżej wyczyścić przyszłej ukochanej buty – a ona, z niewiarygodnie szczupłą talią, staje się w filmie synonimem pożądania i seksowności. Bestia też musi się zmienić, by zostać uznanym za ostatecznego partnera Belli – w swojej potwornej formie przedstawiany jest jako brzydki, groźny i, cóż, potworny. Godny ręki dziewczyny staje się dopiero, gdy na plecy opadną mu rude loki, a ciało z powrotem stanie się jasne i gładkie…

Piękna i Bestia to zresztą doskonały przykład innej tendencji w filmach Disneya – ukazywania ekstremalnych wersji „idiotkowania” jako zdrowych, romantycznych zachowań. Bella jako ofiara syndromu sztokholmskiego stoi tutaj obok Ariel z Małej Syrenki, która dla miłości gotowa jest zmienić siebie, opuścić znany świat, a nawet stracić głos (co za znacząca metafora!). I gdzie ta odważna, ciekawa wszystkiego bohaterka z początku filmu? Kiedyś zainteresowania ludźmi, teraz wskutek swojej obsesji na punkcie jednego człowieka zostaje nagrodzona koroną i ślubem z mężczyzną, który zakochał się właśnie w tej milczącej, poddanej mu dziewczynie.

Warto wspomnieć jeszcze o modelach zachowań, jakie wyznacza kobietom (i mężczyznom zresztą też!) Disney. Królewna Śnieżka po przybyciu do domku krasnoludków odkrywa, że bez kobiety są oni kompletnie nieporadni, nie potrafią wykonać podstawowych czynności potrzebnych do względnie higienicznego, zdrowego życia. Musi stać się nie tylko przyjaciółką, ale i gosposią, mamą, prościej rzecz ujmując – kurą domową. I to taka kobiecość jest dla Disneya normalna – silne panie takie jak Mulan czy Pocahontas uznawane są w swoich społecznościach za odstępstwa od normy. Jeśli są silne, muszą być też piękne. A przede wszystkim potrafić kochać…

Właśnie, miłość. W baśniach w wersji Disneya to ona jest najpotężniejszą siłą na świecie, nieporównywalną z niczym innym. Musi być czysta, bezinteresowna, szczera, zawsze zakończona pocałunkiem i ślubem… A przy tym sztuczna, bo podobna raczej do zauroczenia, unikająca tematu pożądania. Ten drugi element pojawia się dopiero w Herkulesie, w którym znaleźć można wiele podtekstów kierowanych do starszych widzów.

Na ich potrzeby odpowiadają też baśnie dla dorosłych – w filmowej nomenklaturze zwą się one komediami romantycznymi. Nierealistyczne oczekiwania wobec siebie i innych, wyidealizowane spojrzenie na świat i pozostałe zarzuty dotyczące baśni to kontynuacja znanych z Disneya kontrowersyjnych schematów. Tutaj również rzucać można przykładami – w klasyce świątecznego romansu To właśnie miłość pojawia się postać Marka zakochanego w żonie swojego najlepszego przyjaciela. Okazuje to jednak w nieprzyjemny dla kobiety sposób  traktuje ją oschle, a także unika wszelkich prób pojednania z jej strony. Kiedy grana przez Keirę Knightley bohaterka postanawia uderzyć do niego bezpośrednio i odwiedza go w jego mieszkaniu w poszukiwaniu kręconego przez Marka filmu z wesela, odkrywa, że ten nagrywał właściwie tylko ją, a następnie ukrył materiał przed nowożeńcami we własnym mieszkaniu. Psycholodzy i policjanci określiliby to jako stalking i pewnego rodzaju zboczenie, ale produkcja próbuje nam wmówić, że to zachowanie absolutnie zdrowe i do tego romantyczne. Zresztą finalnie Mark zostaje za swoje wysiłki nagrodzony – nie dość, że najbardziej znaną sceną w całym filmie, to jeszcze całusem w policzek. Od pani, która z pełną świadomością swojego czynu zdecydowała się okłamać swojego ukochanego.

Przykład ten opisuję najszerzej ze względu na poruszenie, jakie we mnie wywołał, gdy zbierałam materiały do tekstu. Gdybym miała wymienić więcej tytułów, siedziałabym przed komputerem godzinami, wklepując do Worda hasła Mój chłopak się żeni (toksyczna przyjaciółka próbuje zniszczyć ślub zakochanego w partnerce mężczyzny), Notting Hill (klasyczny ghosting, czyli porzucenie partnera przez zniknięcie jak duch), Pretty woman (odsyłam do segmentu o Kopciuszku, podobnie jak przy Grease – do Małej syrenki), Dziewczyna z Alabamy (sprawa straty dziecka i wściekłość męża na główną bohaterkę, która odeszła, by ułożyć sobie życie na nowo)… A na liście są jeszcze takie pozycje jak Jak stracić chłopaka w 10 dni, Ilu miałaś facetów, Dziennik Bridget Jones czy Czego pragną kobiety. To zadanie niewykonalne. Ilość negatywnych wzorców propagowanych przez ten gatunek liczyć można w setkach, jeśli nie w tysiącach. I nic dziwnego, że wychowane na nich przyjaciółki idiotki i przyjaciele idioci wchodzą w świat miłości i relacji zupełnie nieprzygotowani do tego, jak naprawdę on wygląda i powinien działać. Zaczynają od baśni, przechodzą do komedii romantycznych, po drodze łamią sobie serca i łkają nad głupimi wyborami, by na koniec z nostalgią i tęsknotą wrócić do obu rodzajów filmów, z pudełkiem lodów lub już bez niego, aby znowu pochłaniać toksyczne schematy i utwierdzać się w prezentowanej prawdzie o życiu… I tak oto powstaje zamknięte koło, z którego niezwykle trudno się wyrwać – zarówno odbiorcom, jak i cieszącym się z zysków producentom. Choć ci drudzy w ostatnich latach starają się przełamać krytykowane konwencje. A przynajmniej nagiąć. Zauważyć. Przesunąć. Może troszeczkę…

Miłość musi być. Potrójne case study

Wraz z premierą Zaczarowanej w 2007 r. miał nadejść czas, gdy Hollywood zapoznało się wreszcie z Biegnącą z wilkami Pinkoli Estes i postanowiło realizować jej postulaty w praktyce. Po filmie z Amy Adams w roli głównej na świat wyszły jeszcze trzy głośne animacje mające za zadanie zmienić dotychczasowy obraz Disneya: mowa o Meridzie Walecznej (2012), Krainie Lodu (2013) i Vaianie (2016). Wreszcie na scenę weszły wielkimi krokami bohaterki podejmujące mądre wybory, niezależne, chcące samodzielnie podbić świat i zmieniać go na lepsze… No cóż, przynajmniej miało tak być. W założeniu.

Merida powszechnie uważana jest za produkcję nieudaną. Argumentów jest wiele – krytyka dotyczyła przede wszystkim źle wycelowanych działań marketingowych, które przedstawiały film jako opowieść o wielkiej przygodzie zamiast tego, czym w istocie jest Merida – dramatem rodzinnym z magią w tle. Próba przełamania schematu znanego ze świata księżniczek Disneya polegała na tym, że główna bohaterka pokazana jest jako silna młoda dziewczyna, która chce przede wszystkim wolności. Ale właśnie – czy ona przypadkiem nie przypomina kolejnej zbuntowanej nastolatki, która choć ma swoje racje, o problemy obwinia wszystkich dookoła, a przede wszystkim własną matkę? Na ekranie nie obserwujemy procesu jej dorastania – głównym tematem pozostaje rodzina i relacja z matką (o nie, czy to dwie kobiety potrafiące rozmawiać ze sobą o czymś innym niż mężczyzna?), a nie dzieje Meridy samej w sobie. Jej życie w gruncie rzeczy kręci się przecież wokół tematu małżeństwa – najważniejszy dylemat to problem, czy powinna już wybrać sobie partnera i realizować tradycyjną rolę milczącej księżniczki i szarej eminencji dworu, czy może jeszcze trochę pozostać Meridą. Ona nie neguje otaczającego ją świata – odsuwa jedynie nieubłagane na czas poza filmem, w którym zamiast swoich umiejętności łuczniczych pokazuje porywczość, impulsywność i niedojrzałość (nie takie cechy powinny być najważniejsze u przyszłej władczyni…). Warto dodać jeszcze słowo o mężczyznach – czy koniecznie silna kobieca postać musi być ukazywana w kontraście do nieokrzesanych brutali bez manier, wychowania ani jakichkolwiek pozytywnych cech poza daną im od narodzin wolnością do podejmowania własnych wyborów? Po co demonizować drugą płeć, by podkreślić znaczenie pierwszej? Naprawdę, nie warto tworzyć nowych złych schematów. Wystarczy postarać się bardziej, by zmienić te zastane…

Vaianie sprawa jest nieco bardziej zniuansowana. Główna bohaterka to postać o przypominających mogącego żyć naprawdę człowieka kształtach, a przede wszystkim wychowana w społeczności, która ją docenia i wspiera. Dziewczyna utrzymuje silne relacje z innymi kobietami z wioski (nareszcie koniec z demonizowaniem więzi łączących kobiety tak jak w Kopciuszku czy Królewnie Śnieżce), dla ratowania swojego świata gotowa jest wyruszyć w daleką podróż i pokonać wiele trudności. Choć wciąż jest księżniczką, to pod koniec filmu zasługuje na miano królowej, która podołała zadaniu dużo lepiej niż zrobiliby to mężczyźni. Właśnie, panowie – szkoda, że ich obecność na głównym planie jest obowiązkowa. Towarzyszem Vaiany zostaje Maui, boskiego pochodzenia męski pierwiastek, w kontraście do zwyczajnej dziewczyny przedstawiony jako wielki, silny mężczyzna (trochę więc stereotypowo, co zresztą zauważyli sami widzowie). Na szczęście nie jest on obiektem miłości ani kandydatem na męża – o „żyli długo i szczęśliwie” nikt w Vaianie nie napomknie słowem. Mam jednak wrażenie, że przez to ten ciekawy i rzeczywiście łamiący wiele schematów film został przez widzów zapomniany – kogo interesują feministyczne narracje ukazujące dobre, silne bohaterki potrafiące radzić sobie z problemami bez pomocy mężczyzny? Mam nadzieję, że kogoś jednak tak.

Na sam koniec zostawiłam najbardziej problematyczną z trzech wymienionych produkcji. Pierwsza i druga część Krainy Lodu miały być w zamierzeniu kompletnym przełamaniem baśniowego schematu. Okazało się, jak już wspomniałam przy okazji Vaiany, że kobieta może uratować się sama albo zostać uratowana przez inną kobietę! Zastanawiająca jest jednak metafora, jaka kryje się za tym, od czego właściwie Elsa (albo Anna, zależy z której strony spojrzeć) jest ratowana. W chwili, gdy przyszła królowa ujawnia swoją prawdziwą siłę, zostaje wygnana z dworu i uznana za zagrożenie. Jej emocje zawarte w niezwykle popularnej piosence Let It Go przyczyniają się do powstania lodowego pałacu, odłączenia od rodziny, stworzenia dodatkowego niebezpieczeństwa… Dla mnie brzmi to jak demonizowanie zwyczajnych, choć rozbuchanych przez magię potrzeb. Elsa od samego początku kreowana jest jako dziki, niezależny duch – i dopiero drugi film pozwala jej wreszcie stać się nim bez negatywnych podtekstów. I wreszcie urywa dyskusje o jej orientacji psychoseksualnej – bo, jak wiadomo, Disney bez miłości nie jest Disneyem…

Tutaj sprawa zaczyna być jeszcze bardziej kontrowersyjna. Film miał miał odświeżyć wizerunek miłości według Disneya – dzięki niemu dzieci wiedzą, że uczucie od pierwszego wejrzenia niekoniecznie powinno prowadzić do natychmiastowego ślubu. Wyśmianie tego motywu nie jest jednak konsekwentne – choć Hans zostaje ukarany, to Anna lekkomyślnie znajduje kolejnego amanta, Kristoffa. Jedna silna, niezależna bohaterka wystarczy – druga w obu częściach kreowana jest w odniesieniu do mężczyzny. Ich relacja nie jest też najlepszym antyprzykładem coup de foudre – choć to schemat „od nienawiści do miłości”, to jednak dziwaczna rodzinka chłopaka o ślubie bębni już w połowie filmu, a koniec końców (mimo że trwa to nie jeden, a dwa filmy) oświadczyny zostają przyjęte. Ponadto obsesja Anny na temat znalezienia miłości, by zająć pustkę po rodzicach i nieobecnej siostrze nie jest zdrowym wątkiem – jej „idiotkowanie” to w gruncie rzeczy główna cecha charakteru. Z filmu na film Anna staje się też bardziej bierna, bardziej zagubiona w relacji z Kristoffem, ciągle wpadająca w tarapaty niczym typowa księżniczka Disneya (i coraz bardziej irytująca, ale to pomińmy). I nagle okazuje się, że Kraina Lodu wcale nie jest tak brawurowa i nowoczesna, jak ją malują…

Powiedzmy sobie szczerze – tytuł książki Natalii de Barbaro Czuła przewodniczka z powodu wielkiej popularności stał się już memem. Trzeba jednak autorce przyznać, że epitet, jakim opisała w tytule swoją koncepcję niewątpliwie powinien stać się obiektem dyskusji na temat potrzeb współczesnego społeczeństwa. Pandemia tylko spotęgowała to, co widoczne było gołym okiem od wielu lat – coraz większe poczucie samotności, obojętności i dystansu. W naszym szybkim, elastycznym świecie, na którym tematów tabu jest mnóstwo, a na każdym kroku czyha potencjalna katastrofa, czułość jest bardzo, bardzo potrzebna. Dlatego też kieruję w przestrzeń pewne ważne dla mnie pytanie – dlaczego sami robimy sobie krzywdę, kreując nieczułe opowieści, w których bohaterki i bohaterowie uważają toksyczne schematy za normalne? W których wygórowane standardy są normą, a cel życia to prawdziwy pocałunek i miłość od pierwszego wejrzenia?  Czy nie nadeszła pora na to, żeby zrobić więcej niż jeden czy dwa kroki w przód i tworzyć dzieła, które odpowiadają współczesnej dziecięcej i dorosłej wrażliwości? W których miłość niekoniecznie jest na pierwszym miejscu, a jeśli w ogóle jest, to przemyślanie ukazana i zdrowa? W których „idiotkowanie” przestanie być osią fabuły, a stanie się antyprzykładem? Mam nadzieję, że kiedyś zobaczę taką czułą baśń na ekranach kin. A tymczasem pozostaje mi czekać, po raz kolejny oglądając Mulan

Jadwiga Mik

Exit mobile version