Odejście Marcina Wichy wprowadziło chaos. Nie chodzi mi tylko o to, jak bardzo było to wszystko niespodziewane, ale o to, że był młody, o to ile mogło się wydarzyć. Za towarzyszącym wielu z nas, czytelników, poczuciem zupełnego pomieszania porządków stoi coś jeszcze.
W twórczości Wichy powraca motyw główny – relacja, na którą składają się: rzeczy, człowiek i śmierć. Często pobrzmiewa mi w głowie zdanie wypowiedziane w wywiadzie dotyczącym Kierunku zwiedzania. Podczas rozmowy o strategiach pisania biografii Wicha stwierdził, że żeby kogoś opisać, trzeba go najpierw zabić. Nie wiem, czy nie traktuję tego zbyt dosłownie. Chyba nie. W pełnym opisaniu jest coś ostatecznego, bez możliwości dopowiedzenia, reinterpretacji. Miłosz pisał kiedyś, że trwałym osiągnięciem filozofii egzystencji jest dostrzeżenie, że nasza przeszłość zmienia się zależnie od teraźniejszości, bo nie jesteśmy drzewem ani kamieniem. Tylko że kamień jest od nas trwalszy – on i wiele i innych rzeczy. Może właśnie dlatego Wicha nie opisuje swoich bohaterów zupełnie wprost. Woli pisać o rzeczach i o tym, co z nimi robi, a to, co robi, jest zawsze związane z tym, o kim mówi, a także z tym, że tego kogoś już rzeczywiście nie ma i jak to się właściwie dzieje, co teraz i co to w zasadzie znaczy.
Jak przestałem kochać design zaczyna się od pogrzebu ojca, wyboru urny. Trzeba wybrać kształt, materiał i napis:
I tak pochowałem prochy ojca w czarnym sześcianie z granitu. Na jednym z boków wyryto imię i nazwisko. Krój pisma – futura. (…) Urna była piękna. Problem polegał na tym, że jedyna osoba, która mogła to docenić, jedyna osoba, na której opinii mi zależało już nie żyła.
Gust ojca był najwyższą instancją estetyczną. To w nim narodził się design, konkretne myślenie o przedmiotach i sposobach urządzania rzeczywistości. Punktem odniesienia do nowego stanu rzeczy mogło być więc tylko projektowanie i zmiany zachodzące w samym tym procesie. Zmiany oczywiście na gorsze, bo dla kogo i bo urna tak usilnie istnieje, a ojciec tak usilnie już nie. Na końcu książki pojawia się najgłębsze wyznanie wiary: “przedmioty to wszystko, co po nas zostaje. Jedyna forma nieśmiertelności, na jaką możemy liczyć”.
Rzeczy, których nie wyrzuciłem skupiły się na matce autora. Trzeba było wejść do jej mieszkania i pozbyć się przedmiotów już niepotrzebnych. Zrobić to, do czego matka przygotowywała już wcześniej – przestać jej potrzebować. Pytała dawno “Co Ty z tym wszystkim zrobisz?”.
Z porządkowanych przedmiotów rysuje się jej obraz i to jest najwyższym dowodem odejścia. I znowu (a raczej wcześniej – Rzeczy… były pierwsze) ta myśl:
Kiedyś sądziłem, że ludzi pamiętamy, dopóki możemy ich opisać. Teraz myślę, że jest odwrotnie: są z nami, dopóki nie umiemy tego zrobić. Dopiero martwych ludzi mamy na własność, zredukowanych do jakiegoś obrazka czy kilku zdań.
Do tego Kierunek zwiedzania, czyli kolejny spacer. Tym razem w centrum Kazimierz Malewicz, malarz suprematystyczny. Wicha robi wystawę. Zbiera przedmioty-eksponaty, wpisuje je w przestrzeń, oprowadza, opowiada. Narrator jest sarkastycznym konferansjerem, formuje kąśliwe komentarze na temat portretu Malewicza (“Państwo wiedzą, że twarz artysty ma kolosalne znaczenie”), naśmiewa się, podkreślając, że BYŁ POLAKIEM. W Kierunku nie chodzi oczywiście o Malewicza, nie o niego samego. Bardziej o ważne dla obu panów sprawy: o sztukę – czym ma być, o artystę – kim ma być, o architekturę, malarstwo, awangardę i inne takie. Ta żałoba nie dotyczy samego Malewicza. Sprawa jest bardziej skomplikowana – stąd gmatwanina, zbieractwo i gadulstwo. Strata dotyczy zmarnowanych idei, wiary we wzniesienie:
Rzeczy też wiedzą. Przedmioty pamiętają. Lampy, że miały zwyciężyć nad słońcem. Fotele, że służyły do ćwiczenia nieważkości. Jest taka chwila – tuż przed zmierzchem, gdy nawet osiedla mieszkaniowe przypominają sobie, że kiedyś zamierzały unosić się w powietrzu. Mieliśmy stąd odlecieć, uwolnieni od grawitacji.
Jak przestałem kochać design, Rzeczy, których nie wyrzuciłem, Kierunek zwiedzania, wszystkie te teksty z pewnością łączy jedno – oprowadzają nas po żałobach – po matce, ojcu, rewolucji, modernizmie. Powoli spacerujemy, a Wicha kieruje tymi przechadzkami, wskazuje, gdzie warto się zatrzymać, który kamyk obejrzeć. W tej historii są dwie strony: śmierć i myślenie o niej. Nie nazwę tego życiem, bo nie o to tu chodzi, raczej o myślenie z perspektywy tych żyjących. Wicha w każdym momencie jest wyraźnie po jednej stronie – tej drugiej – naszej. Trzyma się jej twardo, wyłapuje jej najwyraźniejsze eksponaty i przygląda się im z uwagą, odnajduje negatywy śmierci. Czasami, jak wtedy, gdy pisze o przewadze przedmiotów, skazuje nas na porażkę. W innych miejscach odwraca to, daje szansę:
Dzieci przez chwilę wyglądają jak kamienie – i przez tę sekundę nie podlegają śmierci. Matka zmartwychwstaje w błysku brylantów. (…) Może dlatego zawsze majaczy nadzieja, że z pomocą przedmiotów można coś ochronić, uratować, odbudować.
Opowiadane przez Wichę historie wielowątkowo splatają się ze śmiercią kogoś innego. Wskazują pokrętne, bardzo prywatne drogi odnajdywania się w niej. Pomagają sobie poradzić. I w tym miejscu perspektywa czytelnicza przez to odejście jakoś się załamuje. Narrator staje się bohaterem swoich opowieści. Bez żadnych wcześniejszych oznak. Bez skomplikowanego chwytu, specjalnej strategii, zabawy gatunkiem, zwykłe deus ex machina. To nie jest zabieg celowy. Zostajemy bez noty końcowej, wyrwani ze znajomego porządku rzeczy, oszołomieni, bez przewodnika.
Po śmierci pisarza wracamy do jego książek, wczytujemy się na nowo. Do Wichy wracamy nie tylko z tego powodu. Gdyby chodziło o kogoś innego, prędzej czy później po pomoc i tak wyciągnelibyśmy Rzeczy…
Ilustracja: Martyna Szypiło