Niewinni Czarodzieje. Magazyn

Conrad Festival 2012 – relacja (27-29.10)

 (…) literatura ma w sobie tajemniczą siłę, która sprawia, że ją piszesz, że ją czytasz. Cieszysz się nią, dodaje ona głębi twojemu życiu, chociaż do końca nie wiesz dlaczego ta głębia przychodzi, jednak ją czujesz i kupujesz kolejną książkę, piszesz kolejną książkę. Orhan Pamuk

Literatura może być najważniejsza na świecie i tegoroczny Festiwal Conrada to udowodnił. Jeśli miałbym pokusić się o streszczenie trzech dni spędzonych w Krakowie, to na pewno nie zabrakłoby w tym streszczeniu frazy o „tajemniczej sile literatury”. Bez zbędnego sentymentalizmu mogę stwierdzić, że tematyka tych kilku spotkań, których miałem okazję wysłuchać, krążyła na różne sposoby wokół zagadki literatury – różnorako pojmowanej, nazywanej i opisywanej, ale zawsze mającej w sobie magnetyzm, zmuszający nas do sięgnięcia po kolejną książkę.

Temat zaczął się dla mnie od piątkowego spotkania z Michałem Pawłem Markowskim, poświęconego jego najnowszej książce Powszechna rozwiązłość. Jest to, od czasu wydania słynnego Czarnego nurtu, pierwsza jego publikacja przeznaczona w całości jednemu pisarzowi – Brunonowi Schulzowi. W stosunku do pracy poświęconej Gombrowiczowi widać zmianę poglądów Markowskiego na literaturę. Autora Trans-Atlantyku Markowski pozostawił w sytuacji, w której każda praca mająca na celu racjonalizację rzeczywistości, jej scalenie – nie ma sensu, jest skazana na przegraną. W przypadku opisywanego podobnymi kategoriami Schulza (znów pojawia się śmietnik, bełkot, niemożliwe do symbolizacji „mięso” materii) pisarz znajduje już aspekt pozytywny – kruche próby nadania realiom celowości, zdane na nicujący je ruch życia. „Zmieniło się w moim życiu wiele, zmienił się mój stosunek do literatury” – tak mówił Markowski, krytykując chwilę potem swoją interpretację twórczości autora Sklepów cynamonowych przedstawioną w Polskiej literaturze nowoczesnej. Poddał on krytyce nie tylko swoje odczytania Schulza – dostało się całej schulzologii (za doszukiwanie się wątków kabalistycznych, za ignorowanie materialności w jego prozie, za lekturę poprzestającą na tępym, estetycznym zachwycie). Przy okazji oberwało się niczemu winnej szkole warszawsko-lwowskiej i Ingardenowi, który – zdaniem Markowskiego – dostarcza nam wiedzy o świecie podobnej do tej, jaką ma do zaoferowania osiemnastolatek. Dyrektor festiwalu nie potrzebował pytań ze strony Tomasza Bilczewskiego, sam lepiej wiedział, o co należy się go spytać („Gdybyś mnie o to zapytał, to…”). Prawdziwa pasja czytelnicza i erudycja zmieszane z megalomanią i gwiazdorstwem („Wyprowadzę całego Schulza z dwóch zdań z Hegla”) – oto esencjonalne podsumowanie spotkania z Michałem Pawłem Markowskim.

Kolejne dotyczyło najnowszej książki Agaty Bielik-Robson i Michała Sutowskiego Żyj i pozwól żyć. Autorzy publikacji (mimo iż jest to wywiad-rzeka z Bielik-Robson, głos redaktora Krytyki Politycznej jest tam równie ważny) starali się określić jej podstawową tematykę, którą można nazwać próbą stworzenia nowoczesnej narracji realistycznej dla „Pokolenia ’86” (opozycyjnego do ’68). Filozofka opowiadała więc o stagnacji z lat 80-tych, kiedy to „opozycja uprawiana w zakrystiach kościołów” zaczęła się w jej oczach kompromitować, a jedynym ożywczym ruchem był kontestatorski „bruLion”. Anarchistyczne i programowo „walące po wszystkim” środowisko pisma Roberta Tekielego było, zdaniem Bielik-Robson, jedyną odpowiedzią na „polski układ domyślny”, opierający się na martyrologicznym rozumieniu dziedzictwa romantycznego. Filozofka podkreśliła również jedną ważną kwestię – słynne bruLionowskie wiersze w stylu Flup z pizdy Sajnóga wymierzone były w spetryfikowane i zadowolone ze swojej pozycji kręgi inteligencji, skupionej wokół „Zeszytów Literackich”. To tutaj znajdowało się wspólne dla środowisk lewicowych i prawicowych źródło kontestacji, przeniesione potem w Ziemkiewiczowskie pojęcie „Salonu” (podobnie wypowiada się na ten temat Andrzej Horubała). Do tego momentu spotkanie było ciekawe – jednak gdy Bielik-Robson zaczęła opowiadać o swoim wyjeździe z kraju po 10 kwietnia 2010 r., dyskusja zamieniła się w zgodne obijanie wiecznie żywego trupa polskiego mesjanizmu, co było dość nudne. Zanurzone w levinasowskim mesjanizmie rozważania na temat „fajnego, liberalnego mieszczaństwa” także trąciły banałem. Bardziej interesująco robiło się w momentach, w których Bielik-Robson odskakiwała od utożsamiania jej ze środowiskiem Krytyki Politycznej:

Ten nieszczęsny Sławoj Żiżek, którym zaczytują się chłopcy z Krytyki Politycznej, który mówi o sprawie przez duże „s”, o poświęceniu swojego życia dla tej Sprawy… to jest w rzeczywistości faszystowski, anarchistyczny dyskurs!

Filozofka opowiedziała również o swoich fascynacjach literackich – o Philipie Rothcie, Saulu Bellow, a zwłaszcza o Izaaku Bablu („Bardzo kocham Babla”). W jego czerpaniu radości z życia mimo wszystkich jego niedostatków (uwaga ta odnosiła się zwłaszcza do Opowiadań odeskich) Bielik-Robson dostrzegła ważny dla jej własnej postawy życiowej element. Szkoda, że ten aspekt spotkania został przysłonięty przez sztampowe roztrząsanie problemu „polskiego układu domyślnego”.

Na spotkanie z Péterem Esterházym, najsłynniejszym żyjącym węgierskim pisarzem, przyszły prawdziwe tłumy – obie sale Pałacu pod Baranami były wypełnione po brzegi. Niestety, po audiencji zainteresowani mogli odczuwać spory niedosyt. I nie chodzi tutaj o nieporadne prowadzenie rozmowy – Jerzy Franczak (krakowski prozaik, eseista, literaturoznawca) w roli moderatora sprawdził się na pewno o wiele lepiej niż pani oddelegowana do spotkania z Jeanette Winterson, którą to pisarka po dwóch pytaniach postanowiła ignorować. Niefortunną okazała się za to decyzja o tłumaczeniu symultanicznym, mającym (w teorii) podążać bezpośrednio za wypowiedzią pisarza. Sądząc po ilości powtórzeń i zapętleń w przekładzie na polski („Mój stosunek z kościołem, do kościoła, był, do kościoła był sympatyczny”), specyfika mowy Esterházyego nie pomagała tłumaczce, na co zwrócił uwagę sam pisarz:

Zaczynam w trzech wyrazach trzy różne zdania i potem chcę, żeby pani tłumacz to przetłumaczyła.

Jeśli dodamy do tego dosłownie przetłumaczone idiomy i przysłowia (jak można sądzić po niektórych fragmentach wystąpienia Węgra, brzmiących po polsku jak poemat dadaistyczny) – sens wypowiedzi Esterházyego trafiał do słuchaczy w bardzo zniekształconej formie. Jednak to, co się z niego układało, było fascynujące. Pisarz z niesamowitym dystansem i lekką autoironią opowiadał o tematach bardzo dla niego trudnych – o odkryciu drugiego życia swojego ojca (co opisał w Wydaniu drugim, poprawionym), o jego alkoholizmie, o konieczności zmierzenia się z przeszłością swojej rodziny. Żarty mieszały się tutaj z tonem jak najbardziej serio, co jeszcze mocniej oddziaływało na słuchaczy. Franczak dopytywał również autora o aspekt formalny powieści Harmonia caelestis, rodzaju postmodernistycznej historii rodu Esterházych, w której elementy fikcji splatają się nierozerwalnie z historycznymi tekstami źródłowymi. Węgier mówił o tym w ten sposób:

Chciałbym pisać bardzo tradycyjnie, tylko nigdy mi się nie udaje (…) Jeśli będę pisał tradycyjnie, to mam wrażenie, że kłamię (…) dla mnie nostalgia jest równoznaczna z kłamstwem.  

Jego zdaniem liniowa narracja już coś podpowiada w materiale literackim – a on zamierzał włożyć jak najwięcej historii w jedną, co implicite przeczyło tradycyjnej narracji. Ciekawe były również uwagi Esterházyego dotyczące „powieści po Flaubercie”, czyli po odwrocie od stendhalowskiej formuły. Autor Czasowników posiłkowych serca jako główny problem powieści II połowy XX w. przedstawił konieczność stworzenia dialogu z mamrotania,  czyli z pokawałkowanej, niejasnej co do prawdziwości, często subiektywnej narracji autora, z którą czytelnik musi podjąć jakąś rozmowę. Niestety, kontakt z Esterházym utrudniało mamrotanie tłumaczenia, które (nieświadomie) zmierzało w stronę anything goes, albo – jak zostało to przetłumaczone w czasie spotkania – „wszystko leci”…

Następny dzień festiwalu zacząłem od spotkania z Suketu Mehtą (indyjskim prozaikiem, mieszkającym jednak przez większość życia w Stanach Zjednoczonych) i Urvashi Butalią (wydawcą książek Mehty w jego ojczyźnie, prowadzącej dyskusję z pisarzem). Rozmowa koncentrowała się wokół ogromnej powieści Maximum City. Bombaj, w której Mehta postanowił odnaleźć swoje utracone miasto, Bombaj. „Chciałem znów odwiedzić dom” – tak autor streścił powód powstania książki. Mehta odnalazł „swój” Bombaj podróżując po jego ulicach, rozmawiając z ludźmi (dzięki którym poznawał innych ludzi) i zapisując ich historie. Wszystkie opowieści zawarte w Maximum City miały ukazać niesamowitą różnorodność indyjskiej metropolii („To miasto 21 milionów ludzi – czuję, jakbym poznał każdego z nich”) i ukazać zagadnienie tożsamości w świecie ruchu, ciągłej zmiany miejsca. Wśród obywateli Bombaju, z którymi spotkał się pisarz, znalazło się również miejsce dla ekscentrycznej postaci Bala Thackeraya – przywódcy ultranacjonalistycznej partii Shiv Sena, rządzącej w stanie Maharashtra (ze stolicą w Bombaju). Mehta opowiedział o kulisach ich spotkania: Thackeray sam skontaktował się z pisarzem, aby ten przeprowadził z nim wywiad – w razie odmowy Mehta zostałby dotkliwie pobity przez członków Shiv Seny. Spotkanie z politykiem indyjski autor przedstawił oczywiście w Maximum City, gdzie Thackeray to groteskowa, zdziwaczała figurka, „opowiadająca słabe żarty”. Mehta mówił również o etyce pisania literatury tak mocno osadzonej w życiu innych ludzi – część bohaterów jego książki zarzuciła mu bowiem, że przedstawił ich w złym świetle (m. in. gwiazdor Bollywood), mimo iż wiedzieli o powodach, dla których Mehta z nimi rozmawia. Była wśród nich Mona Lisa, tancerka z baru piwnego (miejsca, w którym prostytutki mogą zawrzeć układ z klientem). Oskarżyła pisarza o obnażenie całemu światu jej życia, jednak po pewnym czasie stwierdziła, że Mehta powiedział o niej całą prawdę, że teraz (widząc swoje życie na stronach książki) może zaakceptować siebie. Autor Maximum City porównał to do zasady nieoznaczoności Heisenberga: obserwacja ludzi przez pisarza zmienia ich sposób patrzenia na siebie, zmienia ich samych. Literatura (w tym przypadku non-fiction) ma więc siłę wpływania na innych o tyle, o ile sam człowiek rozpozna w niej jakąś prawdę o sobie, świecie.

Wokół zdecydowanie innego tematu krążyła dyskusja z Michałem WitkowskimMarianem Pilotem, zatytułowana „Język na wydaniu” – pisarze mówili swoich inspiracjach językowymi idiomami. Pilot opowiadał więc o fascynacji siedemnastowiecznym zabytkiem piśmiennictwa polskiego, czyli Liber Chamorum (właściwie to Liber generationis plebeanorum, „Chamorum” dodał jeden z kopistów) autorstwa Waleriana Nekandy Trepki. Autor nagrodzonego Nike Pióropusza widzi w księdze Trepki dzieło niesamowite na skalę światową, pisane językiem żywym, wolnym od Paskowych makaronizmów utrudniających płynną lekturę. Witkowski przeczytał za to pikantne fragmenty z Metamorfoz Apulejusza i słynny opis piersi z Nadobnej Paskwaliny Samuela Twardowskiego, w których rozpoznał charakterystyczne dla swojego stylu „zwichnięcie” języka, jego kiczowatość, groteskowość. Witkowski pokazał, że jego proza (aby interesować, bawić) musi być czytana z pamięcią o specyficznej dla niego przegiętej, „ciotowatej” wymowie.

Z założenia między Pilotem, pisarzem inspirującym się staropolszczyzną, ale głównie gwarą swojego Siedlikowa, a czerpiącym inspirację ze wszelkich „języków zwichniętych” Witkowskim miała wytworzyć się podczas spotkania nić porozumienia. Prowadzący Piotr Marecki (dyrektor Ha!artu) starał się wciągnąć obu pisarzy w rozmowę – bezskutecznie. Dystans między gośćmi zarysował się w momencie, gdy Pilot przeczytał wypisane przez siebie, niezrozumiałe dla niego, kapiące od kalek z angielskiego fragmenty Drwala i żartobliwie zasugerował Witkowskiemu, aby ten zaczął pisać po angielsku. Autor Lubiewa na zaczepkę nie zareagował, przez co dość luźny klimat spotkania został naruszony. W lekkiej prowokacji Pilota było widać odmienne od Witkowskiego podejście do kwestii języka: autor Pantałyku korzysta pełnymi garściami z gwar, z pisarstwa Mariana Pankowskiego (inspirującego się z kolei wiejską gwarą sanocką), aby ocalić polszczyznę przed zmianą w „nasz wspólny język radiowo-telewizyjny”, zarysować jej naturalną różnorodność. Witkowski natomiast tworzy swój język zarówno z archaizmów z pitawali, wiejskiego rozgadania, jak i z pulpy tabloidowo-telewizyjnej, z internetowego śmietnika, zmierzając tym samym raczej w stronę estetyki ironicznego kampu – uwielbienia dla tego, co kiczowate, odchylone. Tym dwóm zupełnie odmiennym podejściom do materii języka bardzo trudno jest wejść w dialog. Szkoda, bo wtedy dyskusja byłaby bardzo ciekawa – a była tylko zabawna.

Lepiej wypadł za to prowadzony przez Michała Pawła Markowskiego panel dyskusyjny „Dyskusja z pogrzebaczem”, w którym udział wzięli Agata Bielik-Robson, Tadeusz Sławek, Jan Hartman i Andrzej Szahaj. Tytuł nawiązywał do anegdoty* związanej z jedynym spotkaniem Ludwika Wittgensteina i Karla Poppera, podczas którego między filozofami doszło podobno do tak ostrej kłótni, że autor Traktatu logiczno-filozoficznego omal nie zaatakował swojego rozmówcy pogrzebaczem do węgla. Tym, co prawie zamieniło dysputę dwójki uczonych w portową bijatykę było zagadnienie problemów w filozofii, a właściwie ich istnienia. Popper obstawał przy stanowisku, że problemy w filozofii są jak najbardziej realne i właśnie do filozofów należy radzenie sobie z nimi. Wittgenstein twierdził natomiast, iż kwestie sporne wynikają z nieuporządkowania pojęć, są zawarte w języku – odpowiednie procedury pozwolą na zlikwidowanie problemów. I to właśnie zagadnieniu doniosłości problemów filozoficznych, jak i samej filozofii we współczesnym świecie poświęcona była festiwalowa dyskusja.

O ile wszyscy zaproszeni goście byli raczej zgodni co do realnego znaczenia problemów w obrębie ich dziedziny, o tyle poważniejszy spór zarysował się wokół zagadnienia miejsca filozofii i filozofa we współczesnym świecie (a co za tym idzie, wokół obiektywności/subiektywności „nauki o myśleniu”). Najostrzejsze stanowisko prezentował Jan Hartman: obiektywizm filozofii jest możliwy, a dotyczy umiejętnej, krytycznej analizy pojęć dyskursu („obecność ścisłej siatki pojęciowej naprawdę coś daje”). Według filozofa prawda to po prostu funktor służący do oceniania dyskursów na różnych poziomach. Posłużył się przy tym (efekciarskim i sztampowym) przykładem – określeniem pięciu pewników na temat stojącej nieopodal niego szklanki z wodą. Hartman jednocześnie podkreślał swój dystans do nimbu filozofa – jego zdaniem trzeba raz na zawsze pożegnać się z czasami, gdy myśliciel coś znaczył w społeczeństwie. Zastanawiające było usłyszeć tę wypowiedź z ust człowieka, który pojawia się w mediach właśnie jako „myśliciel” wypowiadający się na przeróżne tematy, co więcej – podczas conradowskiej dyskusji Hartman właśnie taką rolę w ponowoczesnym społeczeństwie przyznawał filozofowi (obok drogi samokształcącego się akademika).

Blisko stanowiska Hartmana w sprawie prawdy (chociaż nie w tak akademickiej formie) był Tadeusz Sławek: głupotą jest jej wysunięcie poza ekran filozofii, bo i tak zawsze w niej jest jako system ostrzeżeń w definiowaniu (prawda jako „nie”). Agata Bielik-Robson natomiast stanowczo krytykowała pojęciowe zabawy tradycyjnej filozofii akademickiej – w jej mniemaniu osobisty aspekt rozmyślań musi być obecny, jeśli filozof chce być wiarygodny dla innych. Filozofka szła tropem Freuda (a raczej Freuda odczytanego przez Lacana) i prawdę rozumiała jako doświadczenie traumy realnego, napierającą na nas niezrozumiałość świata, który domaga się zracjonalizowania, a więc filozofii. Jednak najciekawsze stanowisko prezentował Andrzej Szahaj. Według niego koniecznie jest rozróżnienie na „prawdę” i „Prawdę”. Ta pierwsza, „poręczna”, związana jest z codzienną aktywnością umysłową człowieka – umożliwia nam życie we wspólnocie, daje również podstawę dla różnorodnych dyskursów (także humanistycznych). Natomiast „Prawda” to coś, co jest z góry nieosiągalne, chociaż tak przez nas pożądane – to koniec wszelkich wątpliwości, odpowiedź na wszystko. Zdaniem Szahaja postawienie znaku równości między „prawdą” a „Prawdą” prowadzi nieuchronnie do różnych form przemocy, do (różnie ujmowanego) totalitaryzmu. Myśl tę dopełnił na końcu spotkania Sławek: „prawda” często ostrzega nas przed zastąpieniem jej „Prawdą”.

Co zgrzytało? Przede wszystkim styl prowadzenia spotkania przez Markowskiego. Nie krył on swojej antypatii do Bielik-Robson: erystyczne chwyty, którymi starał się ośmieszyć jej stanowisko w oczach publiczności, raczej nie przysporzyły mu fanów. Brakowało również dialogu między rozmówcami. Każdy z nich wygłaszał najczęściej mały monolog, nie starając się wejść w spór ze swoim przedmówcą (może takie były założenia panelu?). Mimo tych błędów „Dyskusja z pogrzebaczem” pewno okazała się jednym z najciekawszych spotkań tegorocznego festiwalu.

Najbardziej interesujące wydarzenie przypadło jednak na koniec ostatniego dnia Festiwalu Conrada – dyskusja Ryszarda Koziołka i Andrzeja Stasiuka, poświęcona najnowszej książce pisarza, Grochowowi. Wiele osób (w tym i ja) obawiało się spotkania ze Stasiukiem. To dość trudny rozmówca, nie dający się wciągnąć w proste wypytywania, odpowiadający albo bardzo długo, albo bardzo krótko. Na szczęście Koziołek idealnie wpasował się w rolę interlokutora, jakiego potrzebuje autor „Dukli”: bardziej kierował pisarza na dany temat w ramach luźnej rozmowy, niż po prostu pytał i czekał na odpowiedź. Dzięki genialnemu moderowaniu spotkania Stasiuk powiedział bardzo dużo o śmierci, swoim pisarstwie, Grochowie, Polsce i muzyce rockowej.

„To było jedyne wyjście” – tak autor określił impuls stojący za napisaniem opowiadań, w których opisuje śmierć swojego przyjaciela, Augustyna Barana, i powolną agonię swojej suki. Stasiuk postrzega literaturę jako zagadywanie nieznośnego doświadczenia „śmierci drugiego” oraz jako obronę przed zapomnieniem, z którym śmierć jest dla niego tożsama. Zdaniem pisarza, nie ma już dla nas powrotu do czasu oswojenia śmierci, możemy tylko na różne sposoby próbować złagodzić ból, chociażby przez wyobrażenie postaci „śmierci z twarzą twojej babki”. Spotkanie osiągnęło niesamowite napięcie w momencie, gdy pojawił się temat religijności Stasiuka – według autora Dukli (jako prawdziwa) możliwa jest tylko religia odczuwana i wypowiadana osobiście, brakuje bowiem wspólnego języka do mówienia o niej. Religijność daje również pisarzowi coś więcej, przywraca znów odpowiedni wymiar i powagę śmierci – zeświecczonej, jałowej. Zaraz po tyradzie przeciw świeckim pogrzebom, usłyszeliśmy mocną deklarację: „Uważam się za pisarza religijnego”.

Nie obyło się również bez poruszenia tematu Lichenia. Andrzej Stasiuk wspominał o nim w Dzienniku pisanym później, a fragment ten stał się dla polskiej prawicy wystarczającym impulsem, aby zrobić z pisarza „antypolskiego” chłopca do bicia (nie bez przyczyny było także nazwanie w Dzienniku… Maryi mianem „naszej świętej Lolity”). W Krakowie Stasiuk krytykował jednak proste interpretowanie tekstu o sanktuarium jako wściekłego bluzgu na ojczyznę: „skundlenie” Polski i Polaków to jego zdaniem coś absolutnie naszego, nasza „jazda”, nieporównywalna do Zachodu czy Wschodu Europy. „Lichenia będę bronił, to jest ludowy, prosty zachwyt, coś takiego, co trafiało kiedyś ludzi w katedrze” – w tej wypowiedzi pisarza raczej nie było ironii ani kpiny.

Autor opowiedział również o swoich fascynacjach muzycznych i książkowych: o Bobie Dylanie („obok Miłosza, najważniejsza postać w kulturze”), o bitnikach, Martinie Edenie Londona, Wierszach zebranych Wojaczka, Wykopie Płatonowa – o wszystkich tych rzeczach, które pozwalały mu uciekać przed szarzyzną codzienności. Z rzeczy mniej ważnych, acz zabawnych: zapytany przez osobę z publiczności o postać z Krakowa inspirującą jego twórczość, Stasiuk odpowiedział szybko „Lajkonik”…

Czego spodziewałbym się po przyszłorocznej edycji Festiwalu Conrada? Może lepszego doboru osób do prowadzenia dyskusji (niech Michał Paweł Markowski zmierzy się z kimś, kto zna się na retoryce równie dobrze, jak on!). Przydałyby się też dłuższe przerwy między spotkaniami – maraton trzech audycji oddzielonych od siebie zaledwie kilkoma minutami był dość męczący. Mam nadzieję, że wpadka z tłumaczeniem Esterházyego była wyjątkiem w skali całego festiwalu. A tak naprawdę, to chciałbym mieć więcej czasu, żeby być w przyszłym roku w Krakowie przez cały tydzień. Jeśli poziom chociaż części spotkań następnej edycji będzie dorównywał tegorocznym, jadę w ciemno na cały festiwal.

Łukasz Żurek

______________

* Patrz np. [http://www.guardian.co.uk/books/2001/mar/31/artsandhumanities.highereducation].

Exit mobile version