
Wychodzę na zewnątrz, gdzie jest niesamowicie ciemno i zimno, biegnę przez przerażająco prawdziwe błoto, bo chcę zdążyć do tramwaju, zanim jego kierowca w sposób bezpardonowy zamknie mi przed nosem drzwi. Już słyszę ten ostrzegawczy sygnał, ten złowrogi dźwięk piszczący i już wiem, że nie ma szans, żebym mogła wziąć udział w tej podróży – kapitan nie pozwoli mi dołączyć do członków załogi, bo jest bezwzględny, zdecydowany i katoński. Nikną w oddali – on i pasażerowie, którzy zasłużyli, aby pojechać razem z nim, ponieważ są ludźmi dobrze zorganizowanymi, poważnymi i wiedzą dokładnie, kiedy należy udać się na przystanek, żeby nie narazić się na porażkę.
Zrezygnowana kieruję się w stronę tablicy z rozkładem jazdy – zobaczyć, o której godzinie dostanę kolejną szansę. Wtem moim oczom ukazuje się znajoma twarz – twarz osoby nie widzianej tak dawno, że potrzebuję kilku sekund, aby dojść do wniosku, że jest znajoma. W tej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak przywitać się i nawiązać krótką rozmowę, której atmosferę najlepiej odda określenie – serdeczna, a która konstrukcją i treścią przypomina nieco limeryk.
– Co studiujesz? – pytam standardowo.
– Finanse i rachunkowość.
– A ja grafikę!
Ona okrzykiem:
– O! Ale to komputerową?
*
Żeby mieć punkt zaczepienia – otwieram Słownik wyrazów obcych Wydawnictwa Naukowego PWN na haśle „grafika”. Moim oczom ukazuje się treść następująca: „dział sztuk plastycznych obejmujący dzieła wykonane techniką powielania odbitek na dowolnym podłożu”((Słownik wyrazów obcych, red. Elżbieta Sobol, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2002, str. 401.)). Poniżej wyróżnione są trzy typy grafiki – znajdziemy definicję grafiki użytkowej, grafiki komputerowej oraz – figurującej na PIERWSZYM miejscu – grafiki artystycznej.
Nie chcę być zrozumiana źle – oczywiście, że większości osób, którym podaję nazwę mojego kierunku studiów, może kojarzyć się ona z informatyką. W świecie komputerów rozmnażających się namiętnie i nieskrępowanie właściwie musi to być pierwsze skojarzenie. Poza tym nieco dziecinne byłoby wymagać, żeby wszyscy wiedzieli, co ja dokładnie robię i czym się na tych swoich studiach zajmuję (a są to dwa pozostałe wspomniane typy grafiki), a w przeciwnym wypadku traktować ich jak istoty z niższej kasty intelektualnej – niegodne mojej uwagi.
Przykre jest dla mnie jedynie to, co zazwyczaj wychodzi na jaw w dalszej części rozmowy. Bo o ile kwestię grafiki użytkowej można łatwo wyjaśnić (wiadomo – plakaty, gazety, książki, logotypy i tak dalej), o tyle kiedy pojawia się temat grafiki artystycznej, okazuje się, że rozmówca zupełnie nie wie, czym ona jest, nigdy o niej nie słyszał i właściwie nie za bardzo da się mu wytłumaczyć, o co w niej właściwie chodzi… Czasami komuś coś w głowie zaświta i powie: „Zaraz… Ale są chyba takie stare metody, prawda?”. Moje zakłopotanie jest jeszcze większe, gdy pada pytanie, co ja będę po tym robić, a zainteresowany przepraszająco stwierdza, że „się na tym nie zna”. Jednak sytuacje, w których ktokolwiek kojarzy cokolwiek zdarzają się niezwykle rzadko.
Dlaczego ludzie w ogóle nie zdają sobie sprawy z istnienia tej dziedziny sztuki? Przecież każdy wie, czym jest malarstwo. Nie mówię, że każdy odróżnia Marka Rothko od Donalda Judda. Ani nawet kubizm od impresjonizmu. Ani NAWET Słoneczniki od Mony Lisy! Ale każdy wie, że coś takiego jak malarstwo jest, przeciętni ludzie nieinteresujący się sztuką kupią sobie czasem jakiś obraz do domu dla ozdoby albo obejrzą reklamę, w której dziewczyna ubrana w doskonale skomponowany strój biega beztrosko po pięknym, przestronnym, białym pokoju i z wyrazem niebiańskiej rozkoszy na twarzy maluje na płótnie logo Princessy. Rzeźba i rysunek również są znanymi powszechnie pojęciami. Co więc sprawia, że grafika artystyczna – warsztatowa – brzmi dla wszystkich tak enigmatycznie…?
Pierwsze, co przychodzi mi na myśl, to że odbitkę graficzną nieobeznany w temacie odbiorca łatwo może pomylić z rysunkiem. Dlatego gdy już ma on styczność z takową, bez zagłębiania się w metody jej wykonania, zapamięta ją jako rysunek właśnie. Malarstwo – mimo że dzisiaj to pojęcie jest dużo szersze niż dawniej – od rzeźby zazwyczaj można jednak odróżnić.
Po drugie, dawniej grafiką warsztatową zajmowali się nie tylko artyści, ale pełniła ona również funkcje użytkowe. Służyła do powielania gazet, kart do gry, map i ogólnie wszystkiego, co wymagało wykonania wielu kopii. Później wyparła ją poligrafia – dzisiaj szybsze i dużo bardziej samodzielne maszyny potrafią jednego dnia wyprodukować takie nakłady, o jakich Gutenbergowi nawet by się nie śniło.
Obecnie wycinanki z linoleum i wdychanie oparów kwasu azotowego wiążą się już tylko z tworzeniem dzieł sztuki. Zawsze praca kształtowana przed artystę od początku do końca jego własnymi rękami będzie odznaczać się wyższą jakością i posiadać większą wartość. Jednak nawet ta kwestia bywa nie do końca oczywista – przeciętny człowiek nie zrozumie, jaki sens ma wykonywanie odbitek z matrycy przy użyciu wałków, rozpuszczalników i pras, podczas gdy projekt… „można zeskanować i wydrukować ksero”.
Zatem nasuwa się kolejne pytanie – jaki to ma sens?
Sens jest w stanie dostrzec świadomy i wrażliwy odbiorca. Nie usiłuję tutaj udowodnić, że każdy musi być pasjonatem grafiki warsztatowej, bo inaczej nie zasługuje na nazwanie go wrażliwym. Ani nie twierdzę, że zachwycić się odbitką mogą tylko osoby, które z zapartym tchem policzą ilość matryc użytych w pracy i wydadzą okrzyk zachwytu, jeśli liczba ta będzie przekraczać cztery. Uważam po prostu, że w grafice warsztatowej można uzyskać efekty, których nie da się zastąpić ani rysunkiem, ani drukiem cyfrowym, ani niczym innym. Czy akwaforta, czy linoryt, czy mezzotinta – wszystkie te techniki mają swoją specyficzną, charakterystyczną estetykę. Praca z matrycą graficzną daje możliwość łączenia wielu środków wyrazu, takich jak linia, plama czy punkt, w sposób wyjątkowo spójny. Poza tym na odbiór odbitki graficznej mają wpływ tak subtelne rzeczy, jak rodzaj użytej farby, papieru czy nawet wgłębienia na papierze, pozostałe po druku na prasie. Krótko mówiąc – w przypadku tych tradycyjnych, starych technik mamy do czynienia z pewnego rodzaju szlachetnością.
Dla mnie, jako osoby zajmującej się grafiką artystyczną, szczególnie atrakcyjna jest również niesamowicie magiczna i tajemnicza atmosfera panująca w pracowni. Trawiarnia przypomina laboratorium – digestorium buczy tajemniczo, wyobrażam sobie, że w pudle do napylania akwatinty pada śnieg, jak w szklanej kuli. Wykrochmalona gaza umazana farbą jest dobrym opatrunkiem na smutne serce. Kamienie litograficzne ułożone obok siebie na półce wyglądają jak biblioteczka Flintstonów. Zdejmuję jeden z nich, nieśmiało, acz zdecydowanie – jest bardzo ciężki, więc zawahać się nie mogę. Chciałabym na nim zapisać coś od siebie, więc z nadzieją sypię karborundem i zaczynam szlifowanie, aż kamień pozbędzie się wspomnień.
Zastanawiam się, co zrobić, żeby móc zajmować się litografią po studiach. Po jakimś czasie polewam kamień wodą i zauważam, że już zapomniał o swoich ostatnich przygodach. Tak szybko… Zmieniam karborund na drobniejszy, a gdzieś z tyłu głowy krąży myśl, że muszę koniecznie przynieść coś w poniedziałek na korektę z grafiki wydawniczej. Sprawdzę dokładnie wieczorem, o której rano mam tramwaj.
Adrianna Szwedkowicz