Niewinni Czarodzieje. Magazyn

Jak obalić paradygmat wewnątrz psa

tymański-brylewski
Fot. Marcin Kaliński dla „Wprost”

W samym środku Polskiego gówna jest taka fenomenalna scena, która najlepiej definiuje cały film. Leszek Możdżer w roli garbatego lokaja akompaniuje śpiewającym o kasie Halamie i Peszkowi. Bo żeby do czegoś dojść w biznesie, trzeba wziąć do ust buławę Szołbiza.

Menago zespołu Tranzystory, grany przez Grzegorza Halamę, bierze tę buławę grzecznie do buzi, a rytmicznymi ruchami wpycha mu ją tam Jan Peszek. Gdzieś, nie za bardzo wiadomo kiedy, znika moment, gdy kwiczymy na widok garbatego Możdżera i masońskich rytuałów. Zostaje wówczas – mimo muzyki – trochę ciszy, kamera ślizga się po twarzach Tranzystorów, a na pierwszym planie pojawia się wąsaty Halama, który z coraz mniej pewną miną daje sobie wpychać do ust drewnianego fallusa. Ta scena to w zasadzie cały film. Trochę jak koan zen, trochę jak buddyjska przypowiastka, gdzie wraz ze zrozumieniem śmiech zamiera na ustach.

Film Jankowskiego i Tymańskiego przebył dość długą drogę od pomysłu do realizacji. I warto od razu powiedzieć: nie jest dla każdego. Wspomniane „nie dla każdego” to nie nędzna wolta, a smutna (albo wesoła!) prawda. Można sobie sporządzić listę warunków koniecznych do zrozumienia Polskiego gówna, ale tak naprawdę sprowadzają się one do jednego: błaznowania Tymańskiego w starym, kabaretowym stylu. Jeśli nasz dżez ma thohę łupieżu, wiemy, co to (i gdzie) są flupy, jeśli zlew polski nie kojarzy nam się wyłącznie z kuchnią i jeśli pamiętamy, czemu lepiej bić ręką żelazną niż ludzką, wtedy Polskie gówno – mimo swoich dość widocznych wad – cholernie nas ucieszy. Jeśli zaś Tymański kojarzy się nam z jakimś tam gościem przygrywającym alternatywę do kotleta, bo napisał tak Wojewódzki, dołączymy do szeregu internetowych komentatorów, którzy nie kumają Kęstowicza, oburza ich tytuł filmu i pospołu z prawicowymi krytykami szykują zbiorczy pozew w tej sprawie (drugi, bo awantura była już o D.O.B.). Nie, wcale nie trzeba obejrzeć wcześniej Miłości Dzierżawskiego czy filmu TOTART, czyli odzyskiwanie rozumu Paducha (ale warto, bo to świetne dokumenty). Nie trzeba też wciągać nosem pokruszonego cedeka z P.O.L.O.V.I.R.U.S. czy ścieżki dźwiękowej z Wesela Smarzowskiego (ale warto, bo to świetne płyty).

Polskie gówno zaczyna się zresztą cytatem rzekomo wyjaśniającym tytuł. Najbardziej bawi jednak zagęszczenie sarkazmu (chciałoby się powiedzieć w języku internetowym – trollingu) w tym motcie, nie zaś sam cytat. Fraza „polskie gówno” to nie luźny aforyzm Tetmajera (co, jeśli ktoś go nie zna, wcale nie musi być takie oczywiste), lecz naturalnie fragment jego utworu Patriota. Nie jest to żaden bon mot, tylko kawałek większego tekstu, który – gdy go wrzucimy z powrotem w naturalny dlań kontekst – sam w sobie okaże się satyrą na wygodnicki patriotyzm pewnej polskiej klasy społecznej. Podobnie jak Mickiewicz z komediowej sceny w Hamlecie uczynił, powiedzmy ładnie, katachretyczne motto w swojej Romantyczności, tak Tymański ewidentnie stroi sobie żarty nie tylko z ludzi nieświadomych tego, w którym kościele dzwonią i widzących jedynie gówno, lecz także z tych, którzy wiedzą, że gdzieś dzwoni, ale nie mają pojęcia, czy to kościół, czy może alarm nuklearny – i to w dodatku w Radomiu. Natrząsać się z tak nawarstwionej ironii będą chyba tylko wielbiciele poezji i zakurzeni poloniści.

Jay i Cichy Bob kontratakują Kevina Smitha Ben Affleck mówi, że film robisz na przemian dla kasy i dla sztuki, a zdarza się też, że występujesz u kogoś w ramach przysługi, bo kumpel o to prosi. Wydaje się, że – przynajmniej częściowo – według takiego klucza dobierani są występujący w Polskim gównie aktorzy, których kojarzymy głównie z filmów Smarzowskiego. Ten przyłożył zresztą rękę do scenariusza, choć podejrzewam, że był dobrym (proszę docenić dowcip) duchem całej produkcji, bo da się bez problemu znaleźć kilka scen (zwłaszcza seksu), gdzie naturalistyczny, lekko odstręczający widza szlif rozpięto równo pomiędzy estetyką Tymańskiego i Smarzowskiego. Polskie gówno aktorsko też jest kumpelskie, ale o dziwo nikt, może poza Halamą, nie kradnie filmu. Na moment pojawia się fenomenalny Topa, który poza kierowaniem produkcją talent show musi co chwilę wciągać koks w kiblu; genialny jest początkowy musicalowy fragment, gdy Dziędziel i Tymański śpiewają do siebie przy jajecznicy; wreszcie Jakubik jako lider formacji B.SEX. Poza nimi przewija się Miłość, Lizut śpiewający o królach gówna czy Skiba i fenomenalna autoparodia mainstreamowego wodzireja.

Największy problem z Polskim gównem tkwi według mnie w tym, że odbiorcy nie do końca wiedzą, z czym mają do czynienia. Jest to częściowo musical, który przypadnie do gustu wielbicielom Kur. Potem znowu niby drogi film, gdzieś jeszcze dramat, obyczajówka, komedia, satyra, pastisz i parę innych rzeczy rodem ze słownika gatunków. Sceny poważne przemieszane ze śmiesznymi, niespójność, która z każdą minutą coraz bardziej wylewa się z ekranu, zmiksowane kawałki dokumentalne z młodym Brylewskim, scenki pół-dokumentalne, fikcyjne, wszystko to buzuje w wielkim kotle i dość sprawnie powoduje, że nie wiemy do końca, co jest fikcją, a co faktycznymi fragmentami z życia Tymańskiego i jego kumpli. To trochę piętno Smarzowskiego, który po drodze zrobił genialną, właśnie w takim stylu, Drogówkę.

Ten miszmasz trudno zaakceptować, bo film nie może się zdecydować na siebie nie tylko konstrukcyjnie czy treściowo, lecz także formalnie. Niektóre fragmenty kręcone są z komórki, dźwięk raz jest dobry, w innym momencie ledwo go słychać. Tyle, że wszystko ma sens (powiedzmy), jeżeli przyjmiemy nie tylko to, że Polskie gówno jest z gruntu alternatywne i pozbawione upupiającej kontroli producenckiej. Ten film to przecież typowy zlew, skecz rodem z Dzyndzylyndzy, a właściwie cała ich seria przepisana na bite półtorej godziny.

Sceny koncertowe z kolei, ogłuszające i bełkotliwe (gdzie nie rozumiemy tekstów piosenek), też nie są wynikiem braku warsztatu czy niekompetencji. Są za to próbą oddania tego, co się dzieje, gdy człowiek ma już w sobie cztery piwa (albo tanie wina), trochę trawy, na scenie wrzeszczą zlani potem kolesie, zaraz obok tworzy się kocioł, ktoś komuś sprzedaje łokieć, inny oblewa się browarem i jakaś piwniczna, śmierdząca salka studenckiego klubu z późnych lat 90. zamienia się na moment w dionizje kalibru lokalnego.

Polskie gówno nie jest pierwszą satyrą na (pop)kulturę i szołbiznes. Nie jest też pierwszą mało subtelną jazdą po stereotypach kulturowych. To manifest w gruncie rzeczy punkowy, brudny i krzykliwy, wręcz ufajdany jak gacie Sida Viciousa po jakimś srogim koncercie Sex Pistols. Końcowe sceny z Gudeyką to nie żenujące podskakiwanie rockmanów z uwiądem starczym (pozdrawiam Budkę Suflera i Lady Pank) czy pogadanki Piotrusia Pana, a szczery do bólu manifest trochę wściekłych, ale niekoniecznie przegranych ludzi. To nie komedia i salonowe chichotanie kanapowej rewolucji nad pełnoletnią whisky i cygarkiem, tylko przekaz równie prosty jak końcowe sceny God Bless America czy Jay i Cichy Bob kontratakują, filmów tematycznie nieco innych, ale (de)konstrukcyjnie i poziomem dowcipu uderzających w takie same tony.

Polskie gówno jest trochę o kumplach, trochę o szołbiznesie, trochę o jajówie, stanie wojennym, Stanie Gudeyce, ale przede wszystkim to obraz o ludziach, których współczesny i pokwikujący w korporacjach świat panmarketingu oraz kredytów na mieszkanie w Białołęce nazywa nieudacznikami. Dotyczy to również niektórych humanistów, którzy zamiast wziąć ze smakiem do ust buławę Saurona z Domaniewskiej siedzą nad książkami i marnują życie na dyrdymały, bo inaczej nie chcą. Polskie gówno jest o kompromisie, o jego granicach, pewnie o paru innych rzeczach, ale przede wszystkim o pewnej integralności i problemach z nią, co najlepiej wyraża Jakubik, mówiąc ze swoją leniwą i nonszalancką manierą sterczącemu przed kamerą Tymańskiemu: „Stary, co, lansujesz się tutaj w TV? No i gdzie jest teraz ten twój off?”

Joachim Snoch

Zobacz także:

Exit mobile version