Niewinni Czarodzieje. Magazyn

Nasz Pan Matzerath

grass-guenter_foto_LEMO-F-4-275_dhm
Foto. Stiftung Haus der Geschichte der Bundesrepublik Deutschland

Günter Grass miał w życiu sporo szczęścia, które bardziej zawdzięczał swojemu talentowi niż tylko przypadkowi. Odszedł w wieku sędziwym, rozkwit sił twórczych i najważniejsze dzieła miał za sobą. Był pisarzem o pozycji, której wielu twórców mogłoby mu zazdrościć. Nie mógł narzekać ani na brak powodzenia, ani na biedę, ani na zmarnowanie szans pisarskich. W ojczyźnie już lata temu uznano go za najważniejszego żyjącego pisarza narodowego. Być może należy się zastanowić, czy 13 kwietnia Europa nie straciła swojego najwybitniejszego współczesnego epika.

Grass kilka lat temu przeszedł na faktyczną emeryturę twórczą, toteż opisanie jego drogi artystycznej w obliczu śmierci autora jest zajęciem smutnym, ale spodziewanym od pewnego czasu. To również typowy sposób uhonorowania tej garstki szczęśliwych, których  bardzo szybko obwołano klasykami. Niemiec należał zaś do grupy jeszcze węższej – takich, u których natychmiastowe uznanie przez środowisko literackie nie ograniczyło się do sezonowej mody, ale wykazało oznaki długookresowej trwałości.

Był więc autorytetem literackim największego rodzaju, ale stworzył wizerunek daleki od czcigodnego laureata, ogarniętego olimpijskim spokojem i wykazującego się znajomością ludzkich spraw pisarza-mędrca. Dużo więcej wspólnego miał z własnymi bohaterami powieściowymi, ich otwartą emocjonalnością, indywidualizmem, retorycznością, niezależnością, wreszcie miłością do całkiem przyziemnych przyjemności.

Z wykształcenia plastyk, w latach 50. usiłował odnaleźć (jak wówczas cała niemiecka sztuka) swój język pasujący do nowego pokolenia i schizofrenicznej niemal sytuacji państwa oraz narodu: w ciągu krótkiego czasu, przechodzącego od wielkiego kryzysu do stabilizacji za cenę zbudowania totalitaryzmu, wybuchu wojny, olbrzymiego ciężaru klęski militarnej i moralnej, odkrycia, że niedawna potęga była zamaskowaniem potworności. Odpowiedzialność, spoczywająca na całym społeczeństwie, okazała się tak wielka, że nie można jej było sobie od razu uświadomić w całości, zwłaszcza że już niedługo po wojnie powrócono do stanu gospodarczej potęgi. Trauma nierozliczonego sumienia wciąż jednak istniała w świadomości artystów. Grass – rysownik, rzeźbiarz, poeta, autor inspirowanych Brechtem dramatów – podjął w końcu decyzję o spróbowaniu sił w prozie i napisaniu obrazoburczego, oryginalnego eposu.

Zadebiutował w nowej dla siebie dziedzinie sztuki i właściwe wygrał wszystko, co tylko mógł. Po pięcioletniej pracy powstało dzieło tak dobrze zaplanowane, tak perfekcyjne, że zapewniło pisarzowi dożywotnią pozycję w literaturze. Stanowi ono dowód, jak wielką siłą rażenia dysponuje jeszcze forma powieściowa.

Nie będę ukrywał: jestem pensjonariuszem zakładu dla nerwowo chorych, mój pielęgniarz obserwuje mnie, bodaj ani na chwilę nie spuszcza z oka; w drzwiach bowiem jest judasz, a oko pielęgniarza ma w sobie ów brąz, który mnie, niebieskookiego, nie potrafi przej­rzeć.


Doskonałe, intrygujące otwarcie od razu wprowadza czytelników w umysłowy świat karła Oskara Matzeratha, człowieka twierdzącego, że prawie dwie dekady zatrzymywał w miejscu swój wzrost z własnej woli, a który w szpitalu przebywa dobrowolnie, skończył bowiem trzydzieści lat i nie ma pomysłu co dalej począć ze swoim życiem.

Oskar jest niemieckim gdańszczaninem, świadkiem epoki Wolnego Miasta i Gdańska nazistowskiego, do RFN został przesiedlony po wojnie. Gdyby autor powieści kierował się kategoriami konwencjonalnymi, łatwo byłoby mu zrobić z bohatera, kaleki i możliwego szaleńca sentymentalny wyrzut sumienia, skonstruować wyalienowanego obserwatora, który jest krzywdzony przez okrutne społeczeństwo i dlatego ma moralne prawo wysunąć oskarżenie. Dlatego wybrał taktykę, którą można nazwać prowokacyjną. Można, ponieważ nie skupia się ona na demonstracyjnym rzuceniu odbiorcom jak największej dawki obrazoburstwa, ale stworzeniu takiego opisu świata, w którym rozsądna kpina i historiozoficzna przekora będą tak naturalne, jak mówienie, spluwanie czy inne czynności, którym oddaje się Matzerath.

Wiaźma i Briańsk; potem rozpoczął się okres błot. Również Oskar w październiku dziewięćset czterdziestego pierwszego zaczął całą parą grzebać się w błocie. Proszę mi wybaczyć, że błotne sukcesy grupy armii „Środek” zestawiam ze swoimi sukcesami w bezdrożnym i równie błotnistym terenie pani Liny Greff. Podobnie jak tam, pod Moskwą, grzęzły czołgi i ciężarówki, tak grzęzłem i ja; wpraw­dzie tam koła jeszcze się obracały, rozgrzebywały błoto, wprawdzie i ja nie ustępowałem – w błocie Greffowej udało mi się dosłownie ubijać pianę –  ale o zdobyczach terenu nie można było mówić ani pod Moskwą, ani w sypialni Greffów.

Nie byłoby Oskara bez tradycji Rabelais’go, romansu łotrzykowskiego (szczególnie w wykonaniu Niemca Grimmelhausena), a zwłaszcza, co pisarz szczególnie podkreślał, bez Alfreda Döblina. Ten ostatni prozaik, szczecinianin z urodzenia, a lekarz z wykształcenia, w swojej twórczości całe bez mała społeczeństwo potraktował jako pacjenta do zdiagnozowania. Autor obszernych powieściowych panoram eksperymentował w nich z formą, głównie z pozycją narratora. Najsłynniejsze jego dzieło, Berlin Alexanderplatz (1929), to historia kryminalna rozdęta do łącząca w sobie elementy miejskiej epopei, barokowej opowieści moralizatorskiej o winie i odkupieniu oraz pełnego ironii dramatycznej oraz sarkazmu sprawozdania z tego, jak pogrążone w kryzysie Niemcy zmierzają ku zagładzie. Po zapoznaniu się z tą książką jeszcze bardziej można docenić wielkość Grassa. Döblin nie był jednak dla gdańszczanina pierwowzorem aż tak wyraźnym, jak było to w przypadku np. Dzieci północy Salmana Rushdiego, gdzie ewidentnie mamy do czynienia z próbą napisania własnej wersji Bębenka. Döblin nie był zaś dla gdańszczanina pierwowzorem aż tak wyraźnym. Pisarz ten zajmuje w dziele Grassa pozycję odrębnego twórczego wszechświata, oddzielonego od współczesności bagażem odmiennych doświadczeń historycznych. Döblin udzielił jednak gdańszczaninowi ważnej lekcji zdystansowanego patrzenia na szaleństwa zmieniającego się  świata, w tym i na własnych bohaterów.

Oskar nie stanowi binarnej opozycji dla społeczeństwa, ani dla własnej rodziny: trzeźwo myślącej Agnieszki, niemądrego konformisty Alfreda, słabeusza Jana, stoickiej Anny. Jest zarówno produktem wspólnoty, jak i jednostką wobec niej zbuntowaną. Jego wybory budzą wątpliwości równie często, co działania postaci negatywnych. Matzerath to postać aktywna, ale zdająca się odbijać od wszystkich ludzi i zdarzeń, z którymi się zetknie. Gra nie o szczęście ludzkości, ale o własny kąt na ziemi. Podobnie bezsilne, tyle że na większą skalę, okazuje się społeczeństwo oraz politycy. Niepokojąca prostoduszność przedwojennego mieszczaństwa; brutalne, choć skarykaturyzowane społeczeństwo totaliarne; hipokryzja i pustka powojennych dorobkiewiczów – wszędzie, przy odrobinie samozaparcia (czy może raczej: zaparcia samego siebie), można się jakoś „urządzić”. Pytanie tylko, na ile warto poświęcać swoją inteligencję, szczerość, wolność. Oskar nie znajduje dobrego rozwiązania, dlatego idzie do zakładu. A autor pokazuje – nie, wy wszyscy szaleństwem się nie wymówicie. Na tę odznakę trzeba sobie zasłużyć.


Matzerath zdystansowany jest także na samym początku, kiedy podejmuje decyzję o pisaniu wspomnień i ma świadomość wysiłków swoich poprzedników:


Można rozpocząć historię od środka i przerzucając się śmiało to naprzód, to wstecz, narobić zamieszania. Można zagrać na nowocze­sność, przekreślić wszystkie czasy i odległości, a następnie oznajmić lub sprawić, by oznajmili to inni, że wreszcie, w ostatniej chwili, rozwiązało się problem przestrzeni i czasu. Można również stwier­dzić na samym początku, że w obecnej dobie napisanie powieści jest niepodobieństwem, potem jednak, niejako za swoimi plecami, przed­łożyć znakomite czytadło, aby w rezultacie uchodzić za ostatniego z powieściopisarzy, któremu jeszcze się udało. Słyszałem też, że to dobrze i skromnie brzmi, kiedy na wstępie zapewnia się uroczyście: Nie ma już powieściowych bohaterów, bo nie ma już indywiduali­stów, bo indywidualność zaginęła, bo człowiek jest samotny, bez pra­wa do indywidualnej samotności, i tworzy bezimienną i abohaterską masę. Może to i prawda, może jest w tym wszystkim jakaś racja. Co do mnie, Oskara, i mojego pielęgniarza Bruna, chciałbym jednak stwierdzić: Obaj jesteśmy bohaterami, bardzo różnymi bohaterami, on z jednej, ja z drugiej strony judasza; i kiedy on otwiera drzwi, to obaj w dalszym ciągu, mimo całej przyjaźni i samotności, nie jeste­śmy bezimienną i abohaterską masą.

 

Katalog świetnych pisarskich pomysłów Grassa jest dosyć obszerny. Do wybijających się cech należy kompozycja mozaikowa: każdy rozdział jest małą, starannie zaplanowaną całością, mającą własny punkt ciężkości i rozwiązania artystyczne, lecz największe wrażenie rozdziały robią, gdy widzi się je jako część całości. Kolejne epizody z jednej strony zaskakują doborem wydarzeń, z drugiej, po zakończeniu lektury, układają się w logiczną całość. Strona formalna odgrywa bardzo dużą rolę, często jest dodatkowo uwydatniana (wystarczy wspomnieć choćby Wiarę, Nadzieję, Miłość – opis gdańskiej Nocy Kryształowej w formie fugi prozatorskiej). O ważnych wydarzeniach informuje się nieraz jakby mimochodem, ale przecież ta obszerna parodia sagi rodzinnej, sarkastyczne sprawozdanie z ponad półwiecza historii, jest bardzo bogatą i angażującą treściowo opowieścią.

Pisarz, podejmując temat wspomnień z dzieciństwa i portretu małej ojczyzny, uniknął wielu pułapek typowych dla poślednich twórców: roztopienia narracji w szczegółach, prowincjonalnego sentymentalizmu, dodawania ogólniejszych znaczeń do doraźnych przeżyć. Treść Bębenka często skupia się na rzeczach małych. Dawno już zauważono, że przedmioty stanowią w nim równie ważną galerię bohaterów, co ludzie, ale każde takie posunięcie jest ściśle sfunkcjonalizowane. Grass potrafił napisać epopeję powieściową, bo rozumiał, co ją tworzy: całość myślowa, fabularna, językowa i retoryczna.

Wypadałoby się nieco pochylić nad retoryką: autor wyróżniał się umiejętnym traktowaniem historii najnowszej jako równoprawnego elementu materii swego dzieła. Przez pomysłowy dobór epizodów, celne wykorzystanie symboli zrywał „przezroczystość” z teraźniejszości, pokazywał jej problemy i uwikłania ideowe. Płacąc ryzykiem posądzenia o niesprawiedliwość przypominał, że nie tylko przeszłość wymaga osądu. SS-manni, próbujący parę lat po wojnie wykonać, prawnie wciąż obowiązujący, wyrok śmierci  na jednym z obrońców Poczty Gdańskiej, przyznają się do liberalnych poglądów i głosowania na Adenauera. W Psich latach, ostatnim ogniwie Trylogii gdańskiej, trzy epoki z pierwszej powieści zostały scharakteryzowane bardziej szczegółowo, mocniej też podkreślono tezę o winie całego społeczeństwa za nazizm. Jeden z bohaterów, Eddie Amsel, w latach 50. konstruuje okulary, dzięki którym dzieci mogą zobaczyć, co ich rodzice robili podczas wojny. Trudno się czasami oprzeć wrażeniu, że okulary Amsela, przekalibrowane na inny okres, przydałyby się także w Polsce.

Grassa określiłem przed chwilą jako ryzykanta, wspomniałem także o jego pozycji intelektualisty, tyleż aktywnego, co wojującego i poruszającego się w decorum bliskim radykalizmowi jego powieści. Uzyskawszy nienaruszalną pozycję w kraju, potwierdzoną także światowym sukcesem, starał się korzystać ze swego autorytetu i wpisywał się w rolę zaangażowanego inteligenta, który reaguje stanowczo za każdym razem, kiedy ma ku tego okazję. Anegdotyczne stały się jego wypowiedzi o limicie prędkości na autostradach, choć sam nie miał prawa jazdy. Jego horyzonty rozciągały się oczywiście na sprawy dużo poważniejsze: za wyjście z pułapki potencjalnej opresyjności każdej władzy uznał promowany przez siebie etos socjalnej demokracji. Relacja z udziału w parlamentarnej kampanii wyborczej 1969 roku, która zapewniła pierwsze powojenne zwycięstwo partii SPD, zajmuje przeszło połowę eklektycznej powieści Z dziennika ślimaka. Co ciekawe, ta, zdawałoby się, morderczo doraźna opowieść reporterska uzyskuje dzięki talentowi autora głębszy sens literacki, zostaje ukazana jako część dziejowego procesu dążenia ku postępowi.

Rewelacją literacką 1977 roku okazał się Turbot, najważniejsza oprócz Blaszanego bębenka powieść Grassa, ponowne potwierdzenie wagi twórcy jako najwybitniejszego pisarza krajowego. Eksperymentatorska, sylwiczna całość tym razem w istocie pretenduje do narracji rozwiązującej „problem przestrzeni i czasu”. Jest to osobliwa rozprawa z historią, przedstawiająca dzieje przez pryzmat losów dziewięciu pomorskich kucharek. Narracja nie prezentuje postaci w sposób linearny, ale skacze po wydarzeniach i epokach. Epizody fabularne mieszają się z białym wierszem albo przepisami kulinarnymi, a wspomnienia przeszłości ze współczesną opowieścią ramową: schwytaniem mówiącego, długowiecznego turbota, który w czasach prehistorycznych pomógł mężczyznom zmienić ustrój ludzkości z matriarchatu na patriarchat, za co feministki chcą mu urządzić proces sądowy. Krytyczki nie mogły się zgodzić, czy książka jest bardziej pochwałą kobiecości, czy zgryźliwą kpiną. Sam Grass na pewno w okresie pisania dzieła przechodził okres zwątpienia ideowego. Kanclerz Willy Brandt, któremu pomógł w dostaniu się na urząd, podał się do dymisji po odkryciu w rządzie komunistycznego szpiega. Mimo całego sarkazmu i pesymizmu, twórca zachował jednak trochę wiary w możliwość poprawy. Świadczą  o tym chociażby piękne fragmenty powieści, poświęcone Augustowi Beblowi, raz jeszcze przywołujące wartość demokracji.

Ostatnie większe dzieła autora, Szczurzyca Rozległe pole, także wykazywały się wielkimi ambicjami poznawczymi, ale okazały się chybione. Cierpiały z powodu braku selekcji materiału, zaniku umiejętności dobierania trafnych pomysłów, przekonania pisarza, że wszystkie jego posunięcia są gwarancją jakości. „Dajcie mu wreszcie Nagrodę Nobla, aby w końcu zamknął gębę”, napisano nawet po premierze wcześniejszej z tych powieści. Ale pomyłki artystyczne Grassa, jego brak kontroli stylu i nachalne moralizatorstwo z tego okresu są właściwie kolejnym elementem jego wizerunku, konsekwencją efektownego manifestowania indywidualizmu, odbywającego się za cenę ograniczonej autokrytyczności. Twórca jako pisarz i komentator wielu denerwował, czasami wręcz próbowano odmawiać mu elementarnych zasług. Polską analogię znaleźć można choćby w recepcji Czesława Miłosza, przez jednego z obecnych kandydatów na prezydenta nazwanego kiedyś „kieszonkowym wieszczem Gazety Wyborczej”. Ale tutaj pojawia się pewna podstawowa różnica. Poecie zdarzało się stawiać odważne tezy historiozoficzne, zawsze jednak obecne były na dnie jego twórczości pokora i autorefleksyjne zwątpienie. Dyskurs winy, kary, grzechu, nieszczerości, poczucia rozdźwięku między modelem artysty a własnym życiem. „Panie Boże, lubiłem dżem truskawkowy / I ciemną słodycz kobiecego ciała / Jak też wódkę mrożoną”… Jakie to skromne, kokieteryjnie niemal w porównaniu z Grassem, ale także bardziej przemyślane i ostrożne. Ci dwaj: wyciszony, refleksyjny poeta-eseista oraz rozbuchany autor (i niemal bohater jednocześnie) eposów, każdy z nich z czegoś zrezygnował na rzecz samego siebie, każdy chciał przez to coś udowodnić.

Prozaik, choć podział Niemiec w swoim czasie uznawał za tragedię, sprzeciwiał się ich zjednoczeniu. Uważał, że silne państwo niemieckie zawsze w którymś momencie musi się zamienić w twór nacjonalistyczny i militarystyczny. Pisarz przez swój radykalizm odsunął się w ten sposób na boczny tor dyskusji o teraźniejszości kraju. Później przyszedł oczekiwany Nobel (1999), którego przyznanie zbiegło się z publikacją cyklu stu nowel Moje stulecie, podsumowaniem niemieckiego XX wieku i pozytywnym popisem różnorodnych umiejętności narracyjnych autora. Książka otworzyła ostatni etap jego twórczości, dowodzący, że Grass nie musi odchodzić jako prozaik skończony artystycznie, dowartościowywany jedynie za pierwsze osiągnięcia literackie. Do sukcesów książkowych dołączyły się także ostatnie kontrowersje, tym razem o zasięgu międzynarodowym. W tomie Przy obieraniu cebuli (2006), pierwszej części tryptyku wspomnieniowego, autor przyznał po latach, że w czasie wojny trafił do armii z powodu samodzielniej decyzji, a nie z poboru. Ujawnienie tej informacji wzbudziło mieszane reakcje, ostatecznie jednak przeważyli ci wyznający opinię, że powojenne zaangażowanie pisarza w nową, zdenazyfikowaną świadomość Niemiec ważniejsze było od krótkiego okresu zaczadzenia totalitaryzmem. Grass z obciążonym sumieniem stał się jednak problematyczny po opublikowaniu antyizraelskiego wiersza (a w rzeczywistości rozbitego na wersy artykułu) Co musi zostać powiedziane (2012). Zdania na temat zasadności napisania tego utworu były już o wiele bardziej podzielone, a artyście przyznano w żydowskiej ojczyźnie status persona non grata.

Zszedł ze świata jako człowiek o poważanym, zamkniętym myślowo oraz artystycznie dorobku. Przez wielu ceniony, z innymi śmiertelnie skłócony. Właśnie tak, jak to sobie zaplanował własnymi wyborami.

Warto poświęcić parę słów na określenie jego związków z Polakami. Trzeba napisać wprost: nie było w zeszłym stuleciu zagranicznego twórcy o takiej randze, który równie często i równie przyjaźnie odnosiłby się do Polski. Gdyby takich jak Grass było więcej, Polacy mogliby nieporównywalnie zyskać w oczach Zachodu. Z racji decyzji komunistycznych decydentów przez szereg lat była to sympatia bardziej jednostronna. Po polsku przez dłuższy czas przeczytać można było jedynie mikropowieść Kot i mysz, której tłumacze nie podołali stylistyce pisarza. Za to przekład Blaszanego bębenka, powstający przez trzy lata, uznawany jest za jedno z wielkich dzieł polskiej translatoryki. W 1969 roku, kiedy miało dojść do publikacji, cenzura uniemożliwiła te zamiary przez olbrzymią liczbę skreśleń. Powieść zaatakowali w prasie katolicy partyjni, powołując się na rzekomą obrazę religii. Powoływano się na także postać Jana Brońskiego, którego słabości są jednak igraszką w porównaniu z portretem niemieckiego mieszczanina, Alfreda Matzeratha. Broński nie reprezentuje też gdańskich Polaków jako całości. Jego rodakom przypisuje się w książce odwagę, poświęcenie i patriotyzm, podkreśla się fakt ich prześladowania przez nazistów. Ten wątek w dziele znajduje kulminację w partiach powojennych, we wspaniałym literacko, wyciągniętym jakby z naszej tradycji romantycznej, obrazie widmowej polskiej kawalerii galopującej po niebie i ratującej niedoszłą ofiarę wspomnianych „liberalnych” SS-mannów.

Grass w 1970 roku towarzyszył kanclerzowi Brandtowi podczas historycznej wizyty za wschodnią granicą, podczas której polityk oddał hołd ofiarom Holocaustu i uznał w oficjalnej umowie „Ziemie Odzyskane” (w tym Gdańsk) za własność polską. Pod koniec dekady Bębenek został wydany poza cenzurą. Oskar, jako „nasz Pan Matzerath” będący jednym z bohaterów Szczurzycy, jest szczerze wzruszony, że jego pamiętniki ukazały się wreszcie w Polsce. Z drobnymi cięciami nastąpiło to także jeszcze przed upadkiem PRL w obiegu oficjalnym (1983). W latach 90. przełożono większość dzieł pisarza, w szybkim tempie nadrabiając długie zaległości.

Prócz Rozległego pola, wszystkie powieści pisarza przynajmniej częściowo dzieją się na Pomorzu. Ze wspólnej ziemi, kraju swojej młodości, zdołał uczynić jedną z ważnych przestrzeni literackich kultury zachodniej, stworzyć doskonały obraz powikłań historycznych, ideowych, narodowościowych. Wielokrotnie przyjeżdżał do Polski, aby spotkać się z wielbicielami i komentatorami swojej twórczości. W latach 80. wyznał, że ma jednak do Polaków pewne zastrzeżenie: za bardzo jego zdaniem zachwycają się oni historycznymi „gangsterami”, królami i wojskowymi.

Najpierw przyszli Rugiowie, potem Goci i Gepidowie, następnie Kaszubi, od których w prostej linii pochodzi Oskar, wkrótce później Polacy wysłali Wojciecha z Pragi. Ten przyszedł z krzyżem i padł od topora Kaszubów albo Prusów. Stało się to w wiosce rybackiej, a wioska nazywała się Gyddanyzc. Z Gyddanyzc zrobiono Danczik, z Dancziku powstał Dantzig, który później zamienił się w Danzig; a dzisiaj Danzig nazywa się Gdańsk.
(…) Zabawiając się w niszczenie i budowanie zmieniali się teraz ko­lejno przez kilkaset lat książęta Pomorzan, wielcy mistrzowie krzy­żaccy, królowie i antykrólowie Polski, margrabiowie brandenburscy i biskupi Włocławka. (…) Potem wyrzucono Krzyżaków z miasta, zburzono zamek, bo nie chciano w mieście mieć żadnego zamku. Stało się polskie i nieźle na tym wychodziło. Król, który to osiągnął, nazywał się Kazimierz, otrzy­mał przydomek Wielki i był synem Władysława I. Potem przyszedł Ludwik, a po Ludwiku Jadwiga. Ta wyszła za mąż za Jagiełłę z Li­twy i zaczęły się czasy Jagiellonów. Po Władysławie II wstąpił na tron Władysław III, potem znów Kazimierz, który właściwie nie miał chęci, a mimo to przez trzynaście lat trwonił ciężkie pieniądze kup­ców gdańskich w wojnie z Zakonem. Jan Olbracht miał za to więcej do czynienia z Turkami. Po Aleksandrze panował Zygmunt Stary. Po rozdziale o Zygmuncie Auguście następuje w podręczniku historii rozdział o owym Stefanie Batorym, którego imieniem Polacy chętnie nazywają swoje transatlantyki.

(…) Potem Polska została trzykrotnie podzielona. Prusacy przyszli nie wołani i na wszystkich bramach miejskich polskiego orła królew­skiego zamalowali swoim ptakiem. Ledwie bakałarz Falk zdążył na­pisać kolędę „O, radosna…”, przyszli Francuzi. Generał napoleoński nazywał się Rapp i po uciążliwym oblężeniu wydusił z gdańszczan dwadzieścia milionów franków. Że czasy francuskie były straszne, tego nie należy podawać w wątpliwość. Ale trwały tylko siedem lat. Potem przyszli Rosjanie i Prusacy i bombardowaniem artyleryjskim podpalili Wyspę Spichrzów. (…) Za czasów Burckhardta, Rauschninga i Greisera w Wolnym Mie­ście była tylko zielona policja. Zmieniło się to za Forstera w dziewięćset trzydziestym dziewiątym. Wtedy wszystkie koszary z wypa­lanej cegły znów zapełniły się roześmianymi mężczyznami w mun­durach, którzy żonglowali wszystkimi rodzajami broni. Teraz można by wyliczać, jak nazywały się te wszystkie jednostki, które od dzie­więćset trzydziestego dziewiątego do dziewięćset czterdziestego pią­tego stacjonowały w Gdańsku i okolicach albo zostały w Gdańsku zaokrętowane i wysłane na front białomorski. Oskar jednak da temu spokój i powie po prostu: potem, jak się dowiedzieliśmy, przyszedł marszałek Rokossowski. Ten na widok nietkniętego miasta przypo­mniał sobie o swoich wielkich międzynarodowych poprzednikach i z miejsca podpalił wszystko bombardowaniem artyleryjskim, żeby ci, co przyszli po nim, mogli wyszaleć się w odbudowie.


Może takie skrócone wyliczenie wyjaśnia polską słabość do „gangsteryzmu”, tęsknoty za czasami, gdy za cenę monarchicznego ustroju państwa nie rozpadały się jeszcze tak łatwo jak później. Porządek demokratyczny, którego rzecznikiem był Grass, coraz bardziej zmierza w stronę opiekuńczości, a nie ograniczania obywatela przez państwo, także stał się pewnym gwarantem stabilności. Czy trwającym równie długo, to pokaże przyszłość. W tej chwili ważne jest co innego: fakt, że ktoś tak głęboko czuły na powtarzające się koszmary historii okazał się w ostatecznym rozrachunku orędownikiem nadziei.

(Wszystkie cytaty z Blaszanego bębenka w przekładzie Sławomira Błauta)

Piotr Kowalczyk

Zobacz także:

Exit mobile version