Często kupuję książki w antykwariatach – ceny nowych wydawnictw nazbyt odbijają się na mojej (i nie tylko mojej) kieszeni, więc cóż robić? Właściwie to powyższy, niby z żalem napisany fragment, to tylko retoryczny flirt: lubię używane książki bardziej niż nowe. Świadomość, że dziesiątki a może i setki osób przebiegały oczami po tym, co ja za chwilę przeczytam, działa wabiąco. Ponad świadomość uczestnictwa w długim cyklu tradycji ślęczenia nad wymysłami literatów przekładam jednak te małe niespodzianki, które używane książki mogą nam dać. Intymne dedykacje („Dla najlepszych nóg pod słońcem, dla tego co ponad nimi i co pomiędzy nimi” z egzemplarza Lolity), łzawe wiersze okolicznościowe lub chłodne kartki informujące, że robotnica Hanna z Zakładu Oczyszczania Miasta otrzymała tom poezji T.S. Eliota.
Innego typu ciekawostki niosą ze sobą egzemplarze książek z bibliotek. Szare kreski ołówka, gryzące w oczy linie niebieskiego długopisu, a czasem wulgarne i prostackie ślady flamastra na szlachetnym, pachnącym już starością papierze. W gruncie rzeczy bezmyślne fanaberie – bo któż potem wraca do tych wszystkich zakreśleń, prócz wymęczonych studentów? Nabokov nazywał to nadgorliwością studentów pierwszego roku, może coś w tym jest? Te diakrytyczne znaki obecności Innego Czytelnika przed nami dają czasem dobry pogląd na to, z kim książka spotkała się wcześniej. Oto początek wykładów o literaturze wspomnianego już rosyjskiego/amerykańskiego pisarza. Pisarz przez kilka akapitów tłumaczy, że literatura to wg niego słaba namiastka rzeczywistości, odrębny i za każdym razem jednostkowy świat wykreowany wyobraźnią Twórcy, że głupotą jest oczekiwanie od literatury odzwierciedlenia życia itd. I kiedy już wszystko zdaje się wytłumaczone, a zadowolony z siebie wykładowca może przejść do dalszej części wywodu, kompletnie niespodziewanie pojawia się błaha notka, burząca spokój umysłu ukołysanego stylem Nabokova: „mimesis?”. Wydaje się to żartem zostawionym przez którąś maskę samego autora, kpiną mieszczącą się w jego poetyce – ale jest to jedynie wyraz niekompetencji biednego czytelnika, zagubionego gdzieś wśród potoczystych zdań Rosjanina.
Nabokov ma pecha do komentarzy od czytelników; w przypisach Kinbote’a do poematu Blady ogień rozsiane są dwuznaczne aluzje co do orientacji seksualnej ich autora. Czasem można je przeoczyć, czasem trudno ich nie zauważyć. Nic to: prostolinijny X pisze z boku strony ogromnymi literami egzystencjalne pytanie „PEDAŁ?”. Innym razem obcujemy z roztkliwiająco naiwnym właścicielem szarego ołówka, który skwapliwie podkreśla w szkicach Herberta o malarstwie Holenderskim XVII wieku wszystkie, wg niego, trudne słowa (np. „antytrynitaryzm”) i opatruje je nieczytelnym komentarzem, prawdopodobnie wyjaśniającym ich znaczenie. Bez zbędnej zgryźliwości mogę stwierdzić, że jednak w tym wypadku czytelnik był zacięty; nie poprzestał na smutnych znakach zapytania, lecz poświęcił dodatkowy czas na wyszukaniu terminów, którymi czasem żongluje poeta. Do kogo jednak te komentarze są skierowane, skoro zaraz po sprawdzeniu wiadomo, kim Tajemniczy Kant? Tego nie wiem.
Wolę te skromne podkreślenia ucznia, który szuka odpowiedzi od mistrza, niż pełne pychy i wściekłości krechy różnej grubości, zadane tekstowi przez rękę szaleńca. Nie mam tutaj na myśli licealnych i niewinnych w gruncie rzeczy karteczek, którymi obkleja się książki (bo trzeba zaznaczyć jakieś tam fragmenty). Gwałtowne zamazania, egoistyczne kółeczka (prawie korony cierniowe dla akapitów!), które niszczą przejrzystość druku i zmieniają płynną lekturę w odcyfrowywanie palimpsestu. Przykład pierwszy. Stare, wysłużone wydanie wierszy Sępa-Szarzyńskiego z Biblioteki Narodowej. Pożółkłe strony ledwo zszyte z okładką nie obroniły się przed mistrzem flamastra i wykrzykników wbitych w akapity – to już nie głupota, to wściekłość studenta. Wstęp Tadeusza Sinki stał się zeszytem do odkrywczych notatek nadgorliwca („Sęp – poeta metafizyczny”, „Bóg – ważny temat”). Przykładów tego smutnego procederu mogę podać wiele, wspomnę tu tylko o tym, że maltretowanie książki w ten sposób ma często charakter zemsty na znienawidzonym autorze. Bo jak inaczej wytłumaczyć grube, grafitowe pomazania, które wypełniały często całą przestrzeń między wersami „Sielanek nowych ruskich”? Czymże innym, jeśli nie symbolicznym dobiciem dawno martwego ks. Skargi są absolutnie nie wymazywalne długopisowe kwadraty, w które uwięzione zostały co nudniejsze fragmenty jego kazań? Umysł studenta złośliwym jest. Jednak czasem autor notatek zasłaniających tekst ma nam do przekazania znacznie więcej, niż informacje o własnej (przepraszam) głupocie. Dwujęzyczny tom wierszy wybranych Różewicza pełen jest przemyśleń nt. utworów, czasem między czytelnikami egzemplarza bibliotecznego tworzy się zalążek dyskusji. Zdarzają się również inne ciekawostki: jeden z bardziej wstrząsających tekstów poety opatrzony został równie szokującym rysunkiem twarzy wypełnionej, a raczej rozsadzonej setkami dłoni.
Ostatni przykład mógłbym umieścić już w tym akapicie, bo w nim właśnie opiszę co najmniej niepokojące przykłady ingerencji czytelnika w książkę. A raczej: zwrotu czytelnika do książki. Jest bowiem coś dziwnego w zwracaniu się do zmarłego pisarza, co prawda bez nadziei na rychłą odpowiedź, ale kto wie jakie więzi łączą autora z jego dziełem i kto wie, czy żadnej reakcji nie będzie? Oto klasyczna praca Janusza Pelca Kultura renesansu w Polsce i w Europie wita niczym nie spodziewającego się czytelnika dedykacją w zaświaty:
dziś nie jest tym
kim kiedyś był
lecz mimo to czekam na niego
To fragment utworu artystki Kayah Flecik. Oczyma wyobraźni widzę ducha profesora Pelca, witającego pewnej nocy autora/autorkę napisu innym wersem z tej samej piosenki: „bo wraca do mnie”… Barbara Radziwiłłówna Felińskiego marnieje gdzieś na brzegu strony, gdy tymczasem Czytelnik-Autor dokonuje zamaszystej i skrupulatnej analizy dramatu. Wszystko mieściłoby się gdzieś w granicach normy, gdyby nie fakt, że czasem komentator zdaje się za mocno wchodzić w skórę autora utworu. Opętanie przez Felińskiego? Bardzo możliwe. Nie mam natomiast wątpliwości co do niepokojącej siły bibliotecznego egzemplarza Doktora Faustusa, w którym to osoba z objawami choroby psychicznej zapisywała na bieżąco fragmenty rozmów osób siedzących obok niej, wulgarnie przy tym je komentując.
Na koniec przykład najdziwniejszy, mogący służyć jako zgrabne podsumowanie całego tekstu. Ulisses Jamesa Joyce’a – dla jednych najważniejsza książka XX wieku, dla innych męczący dowód jałowych eksperymentów. Historia tłumaczenia utworu na nasz język przez Macieja Słomczyńskiego to materiał na osobny tekst (zainteresowanych odsyłam do „Literatury na świecie” 5/1973), ważne jest to, że książka stała się w PRL-u synonimem luksusu i wysmakowania intelektualnego. Posiadanie własnego egzemplarza przygód Blooma i Dedalusa stało się po prostu modą. Pierwszy nakład (1969 r., 40 000) rozszedł się bardzo szybko, można powiedzieć, że jest to najdziwniejszy bestseller w historii wydawnictw w Polsce. Teraz przeskakujemy w czasie do września 2010 roku, kiedy to Ulissesa w antykwariacie nabyłem (a potem dość szybko przeczytałem). Utwór Joyce’a wymaga wielokrotnej lektury, aby po prostu zauważyć osobliwie zbiegi okoliczności (nie będę psują, zapraszam do samodzielnego przeczytania). Przede wszystkim: zachęca do robienia notatek na brzegach stron. Joyce marzył o czytelniku cierpiącym na idealną bezsenność, zatem nietępiący się ołówek jest tutaj przydatny. Ale w moim egzemplarzu nie ma ani jednej kreski ołówka, nie licząc ceny zapisanej z tyłu. Brak również różnic w kolorystyce brzegów stron, po których to bohater Madame znajdował w Dziejach grzechu Żeromskiego pikantne, grafomańskie fragmenty. Książka sprawia wrażenie nieużywanej. Łatwo odtworzyć, co się stało: idący za najnowszą modą pan Y postanowił kupić w 1969 roku Ulissesa. Zniechęcony dziwactwami stylistycznymi, porzuca lekturę na lata. Skąd wiem, że jednak coś czytał? W prawym górnym rogu strony dwudziestej trzeciej jest malutkie, teraz już prawie niewidoczne, zagięcie…
Łukasz Żurek
Tekst pierwotnie ukazał się na stronie ksiazeizebrak.pl