Niewinni Czarodzieje. Magazyn

„Po słonecznej stronie ulicy” Diny Rubiny

Sympatia do autorki, jaka rodzi się natychmiast po przeczytaniu jej książek, i poczucie bliskości z nią oraz jej bohaterami są tak silne, że ma się ochotę wykrzyknąć ze szczerym zdziwieniem: „Naprawdę nie znacie Diny Rubiny ? To poznajcie!”, jak na imprezie wśród ludzi, którzy nigdy nie słyszeli o kimś bardzo ważnym i ciekawym nie tylko dla nas. Sympatia i poczucie bliskości są tak silne, że nawet nie trzeba widzieć jej zdjęć, żeby wiedzieć jak wygląda. A kiedy już się te zdjęcia zobaczy, to można tylko z uśmiechem kiwnąć głową, jakby zobaczyło się starego znajomego.

Trochę za dużo tej autorki, żywej przecież postaci, w stosunku do tego, co dotychczas wiadomo o jej – naprawdę wybitnej – twórczości? Trochę nieuprawnione? Dina Rubina we wstępie do niejednej książki zastrzega, że wszelkie podobieństwo sytuacji i osób jest przypadkowe, ale oczywiście nie ma sensu jej wierzyć, co zresztą sama mówi w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”: „Im gorzej mi się wiodło, im więcej kopniaków od losu dostawałam – tym większy miałam materiał literacki. «Płacą kopiejki – gwiżdżę na to, zwalniają – dobrze mi tak! Poczekajcie, gady, wszystkich was jeszcze opiszę!» – łykałam łzy i od piątej rano stukałam w klawisze komputera”[1]. Nie trzeba nawet znać dokładnie biografii pisarki, by dostrzec jej wyraźny wpływ na twórczość. Dina Rubina urodziła się w 1953 roku w Taszkiencie, a w 2006 wydała powieść Po słonecznej stronie ulicy, o ulicy niejednej zresztą, i nie tylko słonecznej, w Taszkiencie właśnie; w 1990 roku wyemigrowała do Izraela, a w 1996 roku wydała Oto idzie Mesjasz!, co przecież nikogo w scenerii jerozolimskiej  nie dziwi; w 2000 roku wyjechała z Izraela, by do 2003 roku pracować w Moskwie na stanowisku kierownika spraw kulturalnych w Agencji Żydowskiej na rzecz Izraela (Sochnut), a w 2004 wydała Syndykat, w którym opisała nagłą wyprowadzkę z Izraela do Moskwy, by wyprowadzać innych z kolei Żydów (pół-Żydów, ćwierć-Żydów, Żydów z urojenia i wymarzenia) z Moskwy do Izraela… Nie, nie ma co się silić na odrzucanie biografii przy analizowaniu jej twórczości. Można natomiast cieszyć się z autentyczności, realizmu i bliskości świata, który większości czytelników z oczywistych powodów pozostanie niedostępny – ze światem rosyjskich Żydów.

Ale nie tylko z tym światem, opisanym zresztą tak szczerze, że niejeden jego współczesny mieszkaniec może się w nim odnaleźć i uśmiechnąć nieco mniej niż zdystansowany czytelnik, bo także ze światem utraconym na zawsze, zachowanym jedynie w pamięci ludzi różnych i bardzo rozproszonych po świecie. Mowa o Taszkiencie, mieście-bohaterze wspomnianej już książki Po słonecznej stronie ulicy, zniszczonym przez trzęsienie ziemi w 1960 roku. Mieście, za którym czytelnik tęskni i o którym myśli równie intensywnie, jak jego mieszkańcy, choć zna je tylko z książki, a czasowo i przestrzennie dzieli go od niego spora odległość. I tu powrócić można do autorki, bo jej należy się hołd za tak mistrzowską kreację. Za to, że stworzyła obraz miasta, które każdemu czytelnikowi jawić się będzie inaczej; jak pisze w jednym z ostatnich zdań: „Od tamtej pory prosiłam każdego znajomego z Taszkientu, by naszkicował z pamięci plan miasta. I każdy rysował coś zupełnie innego”[2]. Za to, że pokazała jego zagładę bez sięgania po narzędzia tragedii, zamiast tego posługując się bohaterami dziecięcymi, dla których utrata świata dzieciństwa, wyobraźni i niesamowitości jest rzeczą nieuniknioną, a tęsknota za tym jest widoczna niezależnie od tego, czy realnie istnieje czy nie – bo powrócić się do niego nie da. I za to, że mówiąc o przeszłości, o świecie i ludziach, których już nie ma, potrafi zawrzeć prostą, ale dobitną recenzję współczesności. Pod koniec pisze bowiem o tolerancji, jaka charakteryzowała mieszkańców Taszkientu – nie powierzchownej, wyuczonej i narzuconej, ale naturalnej, wypracowanej w codziennym współżyciu, rodzącej się z wszechobecnego poczucia, że jakoś w tej różnorodności kultur, ras i religii trzeba się dogadać. I te słowa wystarczą, by zrozumieć istotę pisarstwa Rubiny – to spojrzenie na ludzi i opisanie ich zgodnie z ich własną, ludzką miarą, nie żadną inną.

Ale Rubinie hołd należy się nie tylko za obraz Taszkientu. Także za kreacje postaci, zarówno tych najważniejszych dla powieści, jak i tych marginalnych, niepozbawionych jednak wcale indywidualności. Po słonec

znej stronie ulicy to powieść o dwóch silnych kobietach, matce i córce, ale ważnych postaci jest tam więcej – męskich, żeńskich, młodych, starych. I znów są one przede wszystkim ludzkie – ma się wrażenie, że nie dążą wcale do dobra, że przede wszystkim chcą po prostu żyć – każde po swojemu, w granicach, które wyznaczają im ludzie, zdarzenia i przecież państwo, a także własna – nieraz tragiczna – historia w ramach życia w tym państwie. Kiedy jednak dzieje się coś naprawdę ważnego, to niechętnie i nieraz z poczuciem, że się poświęcają i z czegoś rezygnują, postępują – w większości – tak, jak należy. Wiele z tych postaci to osoby bardzo świadome siebie, może nie tyle celowo kształtujące siebie, ile znające swoje ograniczenia i słabości, a przez to dla czytelnika bliższe i bardziej autentyczne. Każda postać ewoluuje, każda dostaje szanse spojrzenia wstecz na swoje życie, ale nie czyni to lektury ani patetyczną, ani cukierkową. Ma się tylko silne poczucie, że autorka pisze o ludziach z krwi i kości, żywych i prawdziwych, wyraźnych i na wyciągnięcie ręki, podobnie jak Taszkient. Ale to nie koniec hołdów składanych autorce. Jest jeszcze jeden obraz, a właściwie obrazy, i to dosłownie – główna bohaterka powieści jest wybitną malarką, a zasługa Rubiny polega na tym, że nie poprzestaje na podaniu nam tej informacji i opisaniu przebiegu międzynarodowej sławy, lecz opisuje te obrazy czytelnikom, a ściślej – opowiada. I to chyba robi w książce największe wrażenie. Nie trzeba zapewniać, że oddanie malarstwa w sposób nienudzący i niesztuczny wymaga sporego kunsztu literackiego. Ale odmalowanie obrazów tak, że nie tylko stają one przed oczami czytającego – jakby się je właśnie podziwiało w galerii – lecz także mówią, oddziałują, bo cały czas towarzyszy nam przewodnik, który opisuje i wyjaśnia świat jaki one przedstawiają, to już dużo więcej. Dina Rubina w Po słonecznej stronie ulicy po prostu uczy czytać i rozumieć malarstwo, a jej opis obrazów wyimaginowanej malarki jest tak sugestywny, że czytelnik, zapytany podczas lektury z znienacka o ulubionego malarza, natychmiast odpowiedziałby: „Wiera Szczegłowa”… Superlatywów tyle, że aż trudno uwierzyć.

Aż chce się przywołać profesora z Nieciekawej historii Czechowa, który wobec każdej współczesnej mu książki rosyjskiej znajdował jakieś „ale”. Tu też jest jedno „ale”. Otóż w tej przeplatającej się narracji pojawiają się poetyckie opisy Taszkientu pióra pisarki – i tu dochodzimy do zagmatwania – będącej narratorką książki, występującą raz w pozycji auktorialnej, a raz personalnej. Te opisy to, co tu dużo mówić, najnudniejsza część książki, po pewnym czasie po prostu omijana wzrokiem (na szczęście jest ich niewiele). Budzi to zdziwienie w zestawieniu z tak wybitnymi opisami obrazów – a wydawałoby się, że przecież opisanie rzeczywistości jest łatwiejsze niż opisanie obrazów przedstawiających tę rzeczywistość. Wobec tego „ale” jest jednak inne „ale” – i tu warto założyć, że kunszt Rubiny w kwestiach formalnych jest większy, niż to w tej chwili wygląda. Warto zatem spojrzeć na ten dysonans jako na jeszcze jeden poziom powieści – oto przedstawiona fabuła jest najgłębszą szkatułką, którą otwiera (czyli przedstawia) albo malarka, albo pisarka (i to rozgrywa się, jak szybko zobaczymy, konflikt). A dopiero szkatułkę z nimi obiema otwiera sama autorka – a gdzieś z boku zaglądają jej przez ramię inni jeszcze realni współtwórcy narracji-wspomnienia o Taszkiencie i jego dawnych mieszkańcach…

Toteż  Po słonecznej stronie ulicy Diny Rubiny to powieść zarówno dla miłośników dobrej literatury, jak i dobrego malarstwa. Dla tych, którzy potrzebują wciągającej, z każdą stroną coraz bardziej interesującej fabuły, i dla tych, którzy szukają eksperymentów formalnych – ani jedni, ani drudzy nie będą się nudzić czy męczyć tą stroną powieści, która mniej ich zajmuje. Dla tych w końcu, którzy chcą poznać historię, a bardziej nawet – pamięć, i dla tych, którym bliskie jest znajdowanie w literaturze odbicia współczesności.

Joanna Cieloch 



1. Wywiad Anny Żebrowskiej z Diną Rubiną dla „Dużego Formatu” z marca 2009 roku:

[http://wyborcza.pl/1,76842,6436694,Wszystkich_was__gady__opisze_.html, data dostępu: 21 października 2011r.).

2.    D. Rubina, Po słonecznej stronie ulicy, tłum. M. Bartosik, Warszawa 2008, s. 453.

zp8497586rq
Exit mobile version