
Tych najważniejszych zazwyczaj poznaje się w dzieciństwie. Składa się na to wiele popołudni na trzepaku, kilka wieczorów spędzonych na herbatkach z misiami i bardzo dużo rozmów o sprawach najważniejszych. Są też wspólne sekrety i domki wybudowane w Simsach, te same ulubione lody; i miłości – bo te niekiedy też się dzieli, szczególnie gdy w klasie ilość osób, do których ośmioletnie serce może wzdychać, ogranicza się do kilku osobników. Gdzieś między przedszkolem a podstawówką padają te najważniejsze zdania, że na zawsze, nikt jak ty i wszystko oczywiście pod przysięgą na mały paluszek. Potem przychodzi życie. Zmieniają się adresy, numery telefonów, pojawiają się nowe budynki, gimnazja, licea i nic już nie jest ani na zawsze, ani na mały paluszek. To chyba jedno z poważniejszych, bardziej dotkliwych rozczarowań dzieciństwa – przyjaciele wcale nie zostają do tej przysłowiowej grobowej deski. Ich także obowiązuje upływ czasu.
Ostatnią szansą na nawiązanie głębszej znajomości są studia. Mówi się, że potem to już praktycznie niemożliwe. Przyjaźń ze współpracownikami zazwyczaj trwa do zmiany stanowiska, poza tym wchodzi w to wszystko „dorosłe życie” – partner/partnerka, może jakieś dzieci – i czasu na znajomych z przedszkola/liceum/studiów jest coraz mniej. A jednak trudno sobie wyobrazić sytuacje, w której w ogóle nie byłoby nikogo. Nikogo, do kogo można zadzwonić w środku nocy z płaczem. Nikogo, kto by doradził, czy ta sukienka, czy tamta. Nikogo, kto by wysłuchiwał, że się ulepiło bałwana o imieniu Witold-Konstanty, i że się tęskni za składaniem chleba na zakwasie. Może więc jedynym, co się naprawdę w życiu zmienia, są tylko te uszy, którym się opowiada?
Mariusz Szczygieł w Projekcie: prawda napisał, że wszyscy jesteśmy dla siebie tylko etapami[1]. Mało optymistyczne, ale niestety prawdziwe. Jest jednak coś, co pozostaje w nas z każdej przyjaźni, z każdego etapu – pamięć. Ci, którzy byli dla nas istotni, zapisują się przecież w naszych wspomnieniach. Wszystkie relacje, których jesteśmy częścią, są pewnym obrazem „nas z kiedyś”. Zapisem tego, kim (i jacy) byliśmy, ale też – chyba przede wszystkim – świadectwem tego, że w ogóle istnieliśmy. Co jednak z tym momentem po? Co się dzieje, gdy te wszystkie etapy stają się przeszłością, bo zwyczajnie już nas nie ma?
Pierwszy raz poważnie zadałam sobie pytanie o to, co po nas zostanie, gdy w ramach Akademii Filmu Dokumentalnego zobaczyłam Homo Sapiens Nikolausa Geyrhaltera. To półtorej godziny obrazu bez żadnego dialogu. Tylko miejsca i odgłosy natury. Dokument pokazuje opuszczone i zapomniane przez człowieka przestrzenie, które odzyskała dla siebie natura. Pod koniec seansu studenci zawsze zostawali z jakimś pytaniem, na które mogli odpowiedzieć w formie wideoeseju. Tym razem trzeba było rozwinąć zdanie Claude’a Levi-Straussa: „Świat zaczął się bez człowieka i skończy bez niego”. I choć film mnie nużył, nawet trochę na nim przysypiałam, to poczułam, że to pytanie jest ważne, że chcę na nie odpowiedzieć.
Powstał krótki wideoesej. O tym, że nie ma czegoś takiego jak zapomnienie, że zawsze zostają po nas jakieś ślady. I że przybierają one różne formy. Oczy skóry Juhaniego Pallasmy uświadomiły mi, że zostawiam siebie w przestrzeni, że mój dotyk trwa w tych budynkach i miejscach, które oswoiłam i które były dla mnie ważne. Nawet wtedy, gdy mnie już nie ma. To jednak bardzo ulotne i trudne do uchwycenia trwanie. Ważniejsze i bardziej namacalne wydało mi się to, że zostawiamy się też w ludziach. W ich wspomnieniach, w tym czego doświadczamy z nimi, przy nich. Tym, co po nas zostaje, są zatem te wszystkie zapisane w pamięci wspomnienia.
Jean-Paul Sartre w Bycie i nicości pisze, że: „Właściwością «martwego życia» jest tedy to, że jest ono życiem, którego strażnikiem jest ktoś inny”[2]. Filozof w zasadzie mówi, że to my, żywi, decydujemy o losie zmarłych. Istnieją, dopóki w nas istnieje pamięć o nich, ale to ci, którzy zostają, decydują o tym, jak zostajemy zapamiętani i kim staniemy się po śmierci. W tym sensie „inny” zawsze jakoś ogranicza naszą wolność. Ten ktoś obcy – ktoś, kto na nas patrzy, ktoś, kto nas wspomina – w pewnym sensie nas uprzedmiatawia. Przestajemy zależeć od siebie, stajemy się częścią czyjegoś wyobrażenia o nas. Od razu nasuwa się tu gombrowiczowskie „dorabianie gęby”.
Tak pojmowane zapamiętanie nas – tego, kim byliśmy – przez osoby nam bliskie wcale nie wydaje się optymistyczne. W końcu poddajemy się niejako woli tych osób, ich subiektywnym odczuciom. Jednak nie potrafię do końca zgodzić się z Sartre’em. Może faktycznie jest tak, jak napisał w dramacie Przy drzwiach zamkniętych, że: „Piekło to inni”[3], ale wydaje mi się, że taka sytuacja ma miejsce tylko wtedy, gdy nie mamy wpływu na to, kim jest ten „inny”. Sądzę, że to dzięki przyjaźni możemy wybrać, w czyjej pamięci się zostawimy, kto nas po tej śmierci będzie „stwarzał” i „uprzedmiatawiał”. Jeśli nie ma przed tym ucieczki, przyjaźń staje się jedynym ratunkiem. W końcu mamy wtedy wpływ nie tylko na to, w kim „się zostawimy”, ale też – jak to zrobimy, bo ta relacja wymaga jednej rzeczy, którą zarazem oferuje: czasu.
Nie wiem, czy w kwestii przyjaźni „uprzedmiotawianie” ma w ogóle rację bytu. W końcu w założeniu (o ile w ogóle istnieją jakieś założenia o przyjaźni, jakiś niepisany regulamin) otwieramy się w niej przed bliskimi nam osobami. Pokazujemy siebie bez gęby – a jeśli nie ma przed nią ucieczki, to z pewnością pozwalamy im zobaczyć kilka naszych „masek” W przyjaźni (chyba) chodzi o to, by być sobą, tą prawdziwą i nagą wersją siebie. Przyjaciel to ktoś, komu możemy o sobie powiedzieć wszystko. Bez strachu, że będziemy oceniani. Raczej z wiarą, że zostaniemy wysłuchani i zrozumiani. Po to jest też przyjaźni potrzebny czas, dlatego nie trwa ona dzień-dwa, tylko jakiś dłuższy okres. Dzięki temu te wszystkie zbroje, gęby i uprzedmiotowiające spojrzenia mogą opaść.
Myślę, że Karolina Lewestam także nie zgodziłaby się z tym, co napisał Sartre. W swoim eseju O przyjaźni dla magazynu „Pismo” pytała o to, po co nam dziś przyjaźń. Odpowiedź znalazła w polityce:
To wskazuje na kolejną polityczną funkcję przyjaźni, tę, którą uważam dziś za potencjalnie najważniejszą dla mnie, dla mojego życia jako, przepraszam za słowo, obywatelki. Dzięki temu, co nazwaliśmy wcześniej przyjaźnianym moralnym pakietem minimum (empatia, otwartość, zdolność do lojalności), czasem przyjaźń pozwala nam naprawdę zajrzeć poza siebie, dalej w społeczeństwo. Wiem o tym na przykład dzięki MMR, która niestrudzenie próbuje tłumaczyć mi wiarę, dzięki czemu mimo rosnącej wszędzie polaryzacji politycznej wciąż nie pogrążyłam się całkiem w taniej lewicowej antyreligijności[4].
Przyjaciel to ktoś, kto pomaga otworzyć się na spojrzenie innego. Ktoś, kogo chce się wysłuchać, z kim chce się dzielić tym, co „moje”, i jednocześnie słuchać tego, co „inne”. Przyjaźń pozwala dzielić się tym, co nasze, z „obcym”. Pozwala otworzyć się na spojrzenie innego: na rzeczy i uczucia, których nie znamy. W tym poznawaniu drugiego, w tworzącej się przyjaźni, nie ma jednak jakiegokolwiek śladu opresyjności. Dzięki tej relacji możemy sobie nawzajem objaśniać światy i nie ma w niej niczego z „piekła”, o ile zachowane są empatia, otwartość i zrozumienie.
Nie ma dobrego wzoru na przyjaźń. Zrozumiałam to pewnego lata na dachu, gdy poczułam, że z osobami, których nigdy wcześniej nie widziałam na oczy, łączy mnie coś wyjątkowego, coś, co bardzo cicho można by było określić „początkiem przyjaźni”. W tamtej chwili wiedziałam już, że wybrałam ludzi, którzy nigdy nie będą „innym”, nie staną się tym Sartre’owskim piekłem, bo pozwolę im się poznać. Otworzę się na ich spojrzenia. A potem pewnie przyjdzie czas. Nowe adresy i nowe twarze. Ale zostanie pamięć. To jedno, wiem już na pewno, choć w życiu podobno nie ma nic, co można by było określić tym stwierdzeniem.
Czy każda przyjaźń tak wygląda? Czy zawsze wiadomo, jak w miłości, od tego „pierwszego spojrzenia”? Nie. To uczucie, relacja wydaje mi się jedną z najtrudniejszych do zdefiniowania i ujęcia. Nie umiem opisać jej wprost, nie znajduję na nią odpowiednich słów, choć przecież czytałam o niej od dziecka. Dzieci z Bullerbyn, Ania z Zielonego Wzgórza, Harry Potter – to wszystko są piękne książki o tym bardzo dziwnym, nieprawdopodobnym uczuciu, które nie zawrze się w zwyczajnym „lubię cię”. Nie da się przyjaźni zmieścić na kilku stronach. Lewestam w swoim eseju powołuje się na filozofa Alexandra Nehamasa, który napisał, że: „Łatwiej powiedzieć, czym przyjaźń nie jest”. Mogę się z nim w stu procentach zgodzić. Składa się na nią zbyt wiele czynników i naprawdę trudno: „[…] opisać szaloną różnorodność związków międzyludzkich, rozciągających się pomiędzy miłością a znajomością”.
Gdybym jednak miała jednym słowem powiedzieć, czym dla mnie jest przyjaźń, to pewnie po tym, co zawarłam w tym eseju, mogłabym napisać, że pamięcią. Ta jednak też ma jakąś wadę – nie trwa wiecznie. Kiedyś przyjdzie czas, gdy nie będzie już nikogo, w kogo wspomnieniach będziemy mogli się zapisać. Nie będzie przyjaźni, nie będzie zatem pamięci. Na ten problem odpowiedziałam sobie przez inny film, który też przerodził się w wideoesej. Genesis 2.0 nie postawiło jednak przede mną żadnych pytań. Przyniosło za to odpowiedź, której bardzo długo mi brakowało: ostatecznie wszystko da się odtworzyć.
Albo będzie można odtworzyć w niedalekiej przyszłości. Już w liceum, na jednym ze specjalnych wykładów dla tych, którzy mieli tę nieprzyjemność doświadczenia rozszerzonego programu biologii, usłyszałam, że z najmniejszego fragmentu mojego ciała jakiś naukowiec gdzieś w Chinach mógłby stworzyć człowieka. Mnie w wersji 2.0. Czy przyjaźń też można odtworzyć w wersji 2.0? Nie. Bo jest coś, czego sklonować się nie da – tkanek emocji, tych wszystkich mikrogestów i przeżyć, z których składa się ta wymagająca, ale i piękna relacja. I za to też, za tę wyjątkowość i ulotność, którą tworzy przyjaźń, jestem jej wdzięczna.
To jest też coś, co uświadomiłam sobie podczas pisania tego eseju – „o przyjaźni” zawsze będzie tak samo „o mnie”, jak i „o innych”. A gdy mnie już nie będzie, i nie będzie też pamiętających innych, nic po nas nie zostanie. Całe szczęście. Te wideoeseje też nie pojawiają się tutaj przypadkiem. Oni w nich są. We wszystkim, co tworzę, są ich echa. W tym tekście też. Nie powstałby, gdyby nie to ciepłe wspomnienie naszego początku.
Leżeliśmy na dachu zmęczeni latem. Pot szybko schnął na nocnym wietrze. Wiedziałam, że zaczyna się coś, coś nowego, czego jeszcze nie umiem nazwać, a co już staje się bardzo ważne. Potem znalazłam na to słowa. Zanim jednak oswoiłam tamte wydarzenia, padło pytanie. Od niego też coś się zaczęło. W zasadzie nic po nim nie było już takie samo, przylgnęło gdzieś do mnie i zostało do teraz.
– Do jakiej piosenki chcielibyście umrzeć?
P. zapytał nas o coś, o czym nigdy nie myślałam, a na co odpowiedź pojawiła się bardzo naturalnie. Leżeliśmy więc na tym dachu, gdzieś między jakimś szczęściem a melancholią, i słuchaliśmy Chciałbym umrzeć z miłości Rojka. Tak zaczęła się nasza przyjaźń. Choć gdy piszę o tym teraz, ta scena wydaje mi się bardzo patetyczna, może nawet trochę przerysowana – takie pytania, w takiej scenerii, zdarzają się chyba częściej w filmach – to była to niewątpliwie jedna z ważniejszych chwil w moim życiu. I też jedna z najpiękniejszych przyjaźni, jakich dano mi było – i na szczęście wciąż jest – doświadczyć.
Przysięgam na mały paluszek – będę ją pamiętała.
Anna Rusak
[1] M. Szczygieł, Projekt: prawda, Warszawa 2016, s. 23.
[2] J.P. Sartre, Byt i nicość, przeł. J. Kiełbasa, P. Mróz, Kraków 2007, s. 644.
[3] Tenże, Przy zamkniętych drzwiach, przeł. J. Kott, s. 64.
[4] K. Lewestam, O przyjaźni, jeśli w ogóle się da, „Magazyn Pismo” 2019, nr. 12, s. 74.
Bibliografia:
- Lewestam Karolina, O przyjaźni, jeśli w ogóle się da, „Magazyn Pismo” 2019, nr. 12, s. 69-74.
- Sartre Jean-Paul, Byt i nicość, przeł. J. Kiełbasa, P. Mróz, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2007.
- Tenże, Przy zamkniętych drzwiach, przeł. J. Kott.
- Szczygieł Mariusz, Projekt: prawda, Warszawa 2016.