Dziś urodziny Jamesa Joyce’a – jednego z najważniejszych spośród nieczytanych pisarzy europejskich. Kategoria „największych spośród nieczytanych” może brzmi dość absurdalnie, bo jak niby autor dzieł nieczytanych może być jednocześnie uznawany za ważnego, ba, jednego z najbardziej wpływowych? Będę się jej jednak trzymał, bo naświetla problem, jaki sprawia nam Irlandczyk, a głównie jego najsłynniejszy tekst, Ulisses. Nie ulega bowiem wątpliwości, że każdy, kto choć trochę orientuje się w literaturze, coś o Joysie wie, a na pewno słyszał cokolwiek o „jednym dniu z życia Leopolda Blooma”. Więcej – jeśli ktoś ma nieco lepsze rozeznanie w literaturze niż bohater poprzedniego zdania, to jest w stanie powiedzieć kilka rzeczy o poetyce Ulissesa, przytoczy definicję strumienia świadomości, powie o związku z Odyseją… a wszystko to będzie nadal możliwe bez lektury książki Joyce’a. Da się wykładać studentom przemiany dwudziestowiecznej powieści na jego przykładzie i napisać o tym magisterkę, nadal nie ruszywszy/nie doczytawszy Ulissesa. O wszystkich (niekoniecznie negatywnych) implikacjach związanych z zagadnieniem mówienia o książkach, których się nie czytało, świetnie pisał dla Niewinnych Tomasz Jędrzejewski w eseju Dlaczego warto nie czytać Joyce’a?. Dla autora tego tekstu (oby kociej mordy dostał) pisarz był jednak przykładem bardziej ogólnego zjawiska – ja natomiast chciałbym się skupić na samej powieści Irlandczyka. Chyba warto, z okazji urodzin pisarza, zafundować mu chociaż taki prezent.
Niebezpieczeństwa głuchego telefonu
We wspomnianym tekście o nieczytaniu książek, Tomasz Jędrzejewski porusza bardzo ważną kwestię:
Zamiast dziwić się, że ktoś nie przeczytał jakiejś książki, lepiej chyba zastanowić się, „co” zajęło miejsce „Imienia róży” czy „Pani Bovary”.
Otóż muszę w tym miejscu zaznaczyć, że piszę ten tekst z pozycji czytelnika, który prozę Joyce’a po prostu bardzo lubi, a Ulisses jest na mojej liście książek ważnych. Więc zgadzam się z tym, że nie należy używać literatury jako środka do tworzenia snobistycznych grup, a tzw. ogólne pojęcie o książce Irlandczyka jest poprawne. Istnieje bowiem pewien zbiór obiektywnie poprawnych sądów o Ulissesie, które weszły do świadomości czytelników i które mogą być używane właśnie z racji swojej poprawności. Byłyby to takie zdania, jak: „książka Joyce’a to rozbicie formy tradycyjnej powieści”, „książka Joyce’a to jedno z pierwszych zastosowań techniki strumienia świadomości”, „książka Joyce’a to parodia Odysei”, „książka Joyce’a to jeden dzień z życia Leopolda Blooma, w którym zawiera się całe jego życie”. Nie mam wątpliwości co do tego, że podane wyżej sądy mówią dużo ważnych rzeczy o Ulissesie. Mam z nimi jednak pewien problem – mianowicie są one potwornie nudnymi i wytartymi komunałami, spowijającymi tekst Joyce’a w kilometry literaturoznawczej waty słownej, co w efekcie okazuje się zabójcze dla tej książki. Tomasz Jędrzejewski pisze w swoim tekście, że odrębność doświadczenia kogoś, kto nie czytał Ulissesa od doświadczenia tego, kto Ulissesa czytał jest na tyle cenna, iż w efekcie – warto nie czytać Joyce’a. Ja widzę to trochę inaczej, a jedyny sposób, aby wyrazić to w miarę jasno, to następująca metafora.
Przedstawmy sobie wspólnotę interpretacyjną danego tekstu jako zmodyfikowaną wersję gry w głuchy telefon. Bierze w niej udział potencjalnie nieskończona liczba ludzi i jedna książka. Pierwszy człowiek czyta książkę i opowiada o niej drugiemu (zawieśmy tutaj ocenę tego, o czym „opowiada” czytelnik – może to być przekaz ustny, jak również tekst). Ten ma wybór: albo przekazać wiadomości zaczerpnięte od czytelnika dalej, albo sięgnąć po książkę i opowiedzieć o niej następnemu członkowi wspólnoty. Wszyscy graliśmy w inny wariant głuchego telefonu – pierwotny tekst był dostępny tylko raz, a każdy następny przekaz stopniowo go zniekształcał. W naszej grze sytuacja jest tylko z pozoru optymistyczna; każdy ma dostęp do tekstu, każdy może opowiedzieć innemu swoje własne przemyślenia na temat tego, co przeczytał (wzbogacone o przemyślenia innych). Załóżmy jednak, że pomiędzy pierwszym czytelnikiem a człowiekiem numer 333 książkę przeczytało pięcioro czytelników (a żaden z nich nie jest człowiekiem numer 332). Co numer 333 może się o niej dowiedzieć? Patrz: środek poprzedniego akapitu. Dostępny jest mu zbiór obiegowych, nudnych opinii, w których zatarła się świeżość oryginalnego odczucia tekstu, zostało za to dużo kurzu i zdechłych moli. Między potencjalnymi czytelnikami a książką narosło już tyle komunałów, że ci pierwsi mogą sądzić, iż nie warto jej czytać, skoro i tak „tyle można o niej powiedzieć”…
Trudno książce przetrwać pośród kurzu, moli i idées reçques. Tekst Ulissesa umarł – zamiast niego wyrósł kulturowy mit złożony z pół i ćwierć prawd na temat książki, który żyje własnym życiem i wyłącza tekst z obiegu czytelniczego. Bo zobaczmy, dlaczego w ogóle Tomasz Jędrzejewski w swoim eseju podejmuje temat Ulissesa jako książki używanej do praktyk wykluczających („nie czytałeś Joyce’a – wstydź się”)? Ano dlatego, że istnieje mit „Ulisses – piekielnie trudna książka dla wtajemniczonych snobów”, który więcej mówi o złych intencjach jego autorów niż cokolwiek wartościowego o dziele Irlandczyka. Oś tego mitu, niezależnie od jego wariantów, zgadza się zasadniczo z tym, co mówiono o książce autora Dublińczyków tuż po premierze: jest niemoralna (współcześnie zastąpione przez puste słowo „kontrowersyjna”), bełkotliwa, tylko dla wysubtelnionych intelektualistów pokroju Valery’ego. Nie dla ciebie, śmiertelniku. Zaiste, „Joyce wielkim pisarzem był”…
Jeśli inaczej spojrzymy na Ulissesa pod innym kątem, to może spod warstwy moli wyłoni się coś ciekawszego niż nieszczęsny „strumień świadomości”?
Ulisses jest książką dla każdego
Nie jest to z mojej strony prowokacja. Tak, naprawdę uważam, że Ulisses jest książką dla każdego. Czas wreszcie zdjąć z dzieła Joyce’a powłoki joyceologii, która skutecznie zamyka to dzieło w kręgu badaczy i powiedzieć to wprost: Ulissesa można czytać, chociaż jest to książka trudna. Uwaga, „trudna” nie znaczy w tym przypadku równoznaczne „skrajnie erudycyjna”, „eksperymentalna” czy „bełkotliwa”. A co oznacza? O tym pod koniec. Na razie postaram się wytłumaczyć, dlaczego Ulisses nie jest filologiczną bestią, czyhającą na (zawsze!) za głupiego czytelnika, tylko dziełem otwartym dla wszystkich, którzy mają ochotę po nie sięgnąć. Postaram się trochę rozruszać (mówiąc komunałem) „największą z nieczytanych książek”.
Na dobrą sprawę utwór Irlandczyka był eksperymentem dla czytelników z lat 20. XX wieku. Mogli odczuwać oburzenie, widząc w prozie opisy czynności fizjologicznych, wulgaryzmy i (pozornie) przypadkowy zapis czyichś myśli. Obecnie więcej śmiałości językowej zawierają porady w Cosmopolitan, a elementy strumienia świadomości znalazłem przed chwilą w dość szmatławej książce science fiction pt. NeoAddix. Z awangardowości Ulissesa ostało się więc do naszych czasów niewiele. „Skrajna erudycyjność” może i jest jego atutem, dla mnie jednak marginalnym. Wciąż nie potrafię wymazać z pamięci tej wypowiedzi pisarza, w której mówił o robocie dla filologów, jaką miały być jego publikacje. To prawda, książka usiana jest różnymi cytatami, ale a) oprócz zabawy w rozszyfrowywanie wszystkiego Ulisses oferuje inne lekturowe przyjemności, b) najważniejsze z cytatów można zrekonstruować w kontekście samej książki. Najlepszy przykład – dyskusja o Hamlecie z udziałem Stefana Dedalusa. Dotyczy ona pozornie czysto akademickiego problemu (kim jest duch ojca z dramatu Szekspira?), ale tak naprawdę odnosi się do sytuacji samego Stefana, który, mówiąc językiem psychoanalizy popularnej, ma kłopoty ze swoją tożsamością.
Pozostała więc kwestia „bełkotliwości”, niezrozumiałości książki Joyce’a. Według Macieja Słomczyńskiego wszystkie elementy stylu Ulissesa (a więc także błędy interpunkcyjne, ortograficzne, łamanie składni) zaprzęgnięte są do jednego zadania: „jak najpełniejszego realizmu”. I nie chodzi tu już o naukowy obiektywizm prozy drugiej połowy XIX wieku, tylko o dokładne z a p i s a n i e codzienności. Stąd rozbijanie przez Joyce’a w kolejnych rozdziałach kolejnych konwencji literackich. Początek pracy nad książką mógł zrodzić się w głowie Joyce’a z czysto życiowej obserwacji: zgrabne opisy z dzieł Balzaka nie mają żadnego kontaktu z życiem, którego doświadczamy (a przynajmniej nie ujmują go w jego pełni).
Za przykład niech posłuży fragment pierwszego rozdziału, gdzie pojawia się Leopold Bloom. Bohater właśnie wrócił z porannej przechadzki po okolicy i teraz szykuje sobie (i swojej żonie) śniadanie. U rzeźnika kupił przysmak – nerkę:
Nerka sączyła krwawe krople na półmisek o chińskim wzorku: ostatnia. Stanął przy ladzie obok dziewczyny sąsiadów. (…) Jego oczy spoczęły na jej krzepkich biodrach.
Bloom dostrzega kołysanie się bioder dziewczyny – ten fakt, miejsce, w którym się teraz znajduje i strona przeglądanej gazety wywołują u niego skojarzenia z zadkiem młodej jałówki. Głód spożywczy i głód erotyczny łączą się w jedno doświadczenie. To nie koniec erotycznych skojarzeń: mężczyzna wyobraża sobie, że dziewczyna wieczorem spotka się z policjantem, projektuje sobie ich schadzkę: „Oni lubią rozłożyste. Pierwszorzędny serdelek”. Nie sposób zdecydować, czy drugie zdanie cytowanego fragmentu jest wulgarnym żartem Blooma, czy może tylko podchwyconym/pomyślanym zdaniem dotyczącym asortymentu w sklepie. Nie sposób zdecydować, bo jest jednocześnie i tym, i tym – wyrazem erotycznych fantazji mężczyzny i komentarzem dotyczącym serdelków rozdzielanych przez rzeźnika.
Wróćmy do momentu szykowania posiłku. Bloom właśnie zaczyna smażyć nerkę, o której przed chwilą była mowa. Nerkę, która jeszcze kilkanaście minut wcześniej wiązała się z kołysaniem bioder pięknej dziewczyny.
Rzucił nerkę na syczące płynne masło. Pieprz. Rozsypał go palcami, koliście, z wyszczerbionego kieliszka na jajka.
Bloom niesie śniadanie swojej żonie, Molly. Rozmawiają przez chwilę. Leniwa pogawędka zostaje jednak po chwili przerwana:
Jej łyżeczka przestała mieszać cukier. Patrzyła przed siebie, wciągając powietrze przez rozdęte nozdrza. – Czuć spaleniznę, powiedziała. Czy zostawiłeś coś na ogniu?
„Nerka!”, krzyczy Bloom, a wraz z nim czytelnik, który też zapomniał o smażącym się na patelni przysmaku. Od momentu ostatniej wzmianki o nerce aż do uwagi Molly, myśli Blooma – i uwaga czytelników – skupione są na wielu rzeczach. Czytamy rozmowę dotyczącą otrzymanego przez Molly listu, pogrzebu, na który wybiera się Leopold, pojęcia „metempsychoza”; widzimy asocjacje Blooma, idące w bardzo różnych kierunkach (zazwyczaj ześrodkowane na erotyce). I razem z nim zapominamy o smażącym się podrobie. Zdolność mimetyczna tego fragmentu nie polega na wyabstrahowaniu z rzeczywistości jakiejś logicznej narracji, tylko na podążaniu, z jednej strony, za wieloaspektowością codzienności, z drugiej – za wszystkimi błędami i brakami ludzkiego umysłu. Codzienność Ulissesa to po części nasza codzienność, w której rozmawiamy o filozofii i głupich filmach, pijemy wódkę, jemy niezdrowe (albo zdrowe) rzeczy, modlimy się i przeklinamy Boga za wejście w kałużę, uprawiamy seks i myślimy o śmierci. To codzienność spleciona trudnymi do zrozumienia węzłami z przeszłością (naszą, naszego narodu, całej ludzkości). Ukazaniu (w możliwie najpełniejszy sposób) takiego właśnie fragmentu życia każdego z nas, James Joyce poświęcił prawie 900 stron jednej z najciekawszych i najpiękniejszych książek, jakie kiedykolwiek czytałem, wymagającej od czytelnika dwóch rzeczy: uwagi i ołówka, co może być trudne. Oto dlaczego, według mnie, Ulisses jest (trudną) książką dla każdego. A jeśli to, co napisałem wyżej nie jest wystarczająco przekonujące, oddaję głos Maciejowi Słomczyńskiemu – człowiekowi, który spędził na tłumaczeniu Ulissesa dwanaście lat i w posłowiu do pierwszego wydania pisał tak:
„Ulisses” nie posiada szyfru. Jestem absolutnie przekonany, że każdy inteligentny i jako tako oczytany człowiek potrafi opanować trudności stylu i pozostałe arkana techniczne tego dzieła, pod warunkiem, oczywiście, że poświęci temu odpowiednią ilość czasu, uwagi i dobrej woli. Największym zaskoczeniem u kresu tej intelektualnej przygody będzie, jak sądzę, nie zarejestrowanie tysiąca szczegółów różniących „Ulissesa” od największych dzieł ludzkości, lecz jego podobieństwo do nich.
To jak – wybieracie Ulissesa czy kurz i zdechłe mole?
Łukasz Żurek