Gatunek shoegaze można określić w kilkunastu słowach – dziecko dorastające na fundamentach rocka alternatywnego, odrzucające czystość i klarowność dźwięku, wybierające drogę poprzez emocjonalne gąszcze wyrażane niezwykle melodyjnym, ale nieco „nieobecnym” wokalem, ubrane w brudne gitarowe szumy i przestery, owiane oniryzmem, wypudrowane czystością głosu. Nurt wykrystalizował się mniej więcej w okolicach drugiej połowy lat osiemdziesiątych, na gruncie Wielkiej Brytanii.
Za ostateczne zdefiniowanie gatunku uważa się grupę My Bloody Valentine z jedyną i niepowtarzalną wokalistką – Bilindą Butcher. Nagrana w 1991 roku płyta Loveless, ze sztandarowymi When You Sleep i I Only Said, rozmiękczała niewątpliwie niejedno skamieniałe serce. Kontynuatorzy gatunku, już na samym wstępie swojej działalności muzycznej, mają – mówiąc delikatnie – przechlapane; wiodące prym The Jesus And Mary Chain, Spacemen 3, Slowdive, Galaxie 500 czy Cocteau Twins niewiarygodnie wysoko umieściły poprzeczkę, do której trudno dosięgnąć. Ostatnimi laty zauważam tendencję do płynnego łączenia shoegaze’u z dream popem, lo-fi czy siostrzanym slowcorem. Prężnie rozwija się również nazewnictwo odłamów i rozgałęzień gatunków, a same granice między nimi coraz bardziej się zlewają i uniemożliwiają jednolitą klasyfikację.
Z racji tego, że za kilka dni w Katowicach rozpoczyna się kolejna edycja Off Festivalu, warto wspomnieć o zespołach, które mają nierozerwalny związek z szumami, riffami i melancholią. Numerem jeden jest tu na pewno amerykańskie trio Blonde Redhead. Nie da się w jednym słowie określić tego, co tworzą. Płaczliwy, niemalże błagający głos Kazu Makino, emocjonalna muzyka wyobrażana jako gra pastelowych barw, powściągliwych gitarowych partii i ekspresyjnej elektroniki to idealne tło do retrospekcji, rozmyślań czy podejmowania problematycznych decyzji. Szczególnie w takie lipcowe wieczory, kiedy deszcz nieprzerwanie kołysze i zachęca do pozostania w ciepłym mieszkaniu. Misery Is A Butterfly to moim zdaniem ich najlepsza płyta – najbardziej krystaliczna i rozstrajająca emocjonalnie. Elephant Woman albo tytułowa Misery Is A Butterfly, która subtelnie wślizguje się do umysłu słuchacza i zapuszcza swoje korzenie na dobre kilka dni, nieustannie kołują i szepczą „Don’t remove my head hurts much too much”. Najbardziej rozpoznawalnym kawałkiem formacji jest niewątpliwie 23, wykorzystywany niejednokrotnie jako ścieżka dźwiękowa w filmach. // sobota, 6 sierpnia, Scena mBanku, godz. 17:50
Warpaint to zeszłoroczna fascynacja wielu słuchaczy, którzy określają siebie fanami szeroko pojętej muzyki alternatywnej. Co prawda formacja powstała w 2004 roku, ale dopiero w 2009 roku wydała swoją EPkę, a album długogrający The Fool (z czołowym Undertow) ujrzał światło dzienne dopiero w październiku 2010 roku. Te cztery dziewczyny tworzą muzykę określaną jako psychodeliczny art rock z domieszką shoegaze’u. Skład zespołu ewoluował, nieustannie się zmieniał, a do tworzących go niegdyś członków można zaliczyć np. aktorkę – Shannyn Sossamon – znaną z filmów Żyć szybko, umierać młodo (2002) czy Tamten świat samobójców (2006). Wokal Emily Kokal zręcznie przedziera się przez gitary i perkusję, tworzy tym samym subtelnie niepokojący klimat. // piątek, 5 sierpnia, Scena Leśna, godz. 18:45
Ringo Deathstarr to chyba najlepsza imitacja czystego shoegaze’u lat 80/90. Brzmią niemalże jak rówieśnicy My Bloody Valentine, sąsiedzi Slowdive czy wierni fani The Jesus And Mary Chain. Jest wszystko, czego potrzebujemy – melodyjne nuty, dużo brudnych gitar i kojący damsko-męski wokal. W tym roku wydali swój pierwszy długogrający album Colour Trip (z czołowym So High), który zbierał u recenzentów muzycznych same dobre komentarze i opinie. Czwórka Amerykanów pokazuje, że chociaż nie są kultowymi A Place To Bury Strangers czy Cocteau Twins, to potrafią porwać swoją młodzieńczą energią i chwytliwością zarówno melodii, jak i tekstów. Nie wnoszą niczego nowatorskiego, ale może właśnie za to warto ich słuchać; współczesny pokłon w stronę klasyki gatunku. // niedziela, 7 sierpnia, Scena Leśna, godz. 15:35
To chyba trzy najważniejsze zespoły, które zobaczymy w tym roku w Dolinie Trzech Stawów. W moim subiektywnym odczuciu wszystkie są zbliżone gatunkowo do shoegaze’u,. Różnią się od siebie, ale ich drogi przecinają się gdzieś w połowie. Warte uwagi są oczywiście inne zespoły: slowcore’owa perełka Low, psychodeliczno-elektroniczny Ariel Pink’s Haunted Graffiti oraz YACHT, legendarni Primal Scream, Gang Of Four, Public Image Ltd. i elektroniczni Junior Boys. Długo można wymieniać nazwy zespołów, które warto zobaczyć w Katowicach. Ja przytoczyłam tylko kilka konstruktywnych argumentów, bo wszystkich jest aż osiemdziesiąt pięć.
Aleksandra Owczarz