Patrycja Rogacz: Czy literatura może być najważniejsza na świecie? Jeśli tak, kiedy i w jaki sposób?
Łukasz Wróbel: Zacząłbym od tego, że literatura prawdopodobnie nie musi być najważniejsza na świecie. Wydaje mi się, że przez stulecia świat doskonale radził sobie bez literatury. Jednakże – powiem tak – człowiek nie radził sobie bez opowiadania, bez opowieści. Albo inaczej – doświadczenie opowiadania opowieści stabilizuje nas jako istoty ludzkie wobec innych istot (ludzkich bądź nie), wobec świata zewnętrznego, groźnego, obcego bądź już oswojonego – na przykład w opowieści. Wobec Boga, o którym prorocy musieli opowiedzieć potencjalnym wiernym, aby mogli uwierzyć, albowiem nawet Bóg w naszym świecie istnieje poprzez opowieści i wreszcie stabilizuje nas wobec śmierci, a więc tego absolutnego innego, na którego przyzwyczajały nas i przygotowywały przez stulecia baśnie i bajki. Natomiast jeżeli pada pytanie, czy literatura może być najważniejsza, to oczywiście tak, ale pod jednym – ja tak myślę – założeniem, ponieważ nie jest to absolutnie naturalna rzecz na świecie. Wydaje mi się, że nie musi być, więc pod warunkiem, że to będzie nasz jak najbardziej świadomy gest, że świadomie dostrzegamy taką wartość w literaturze, która sprawia, że jesteśmy w stanie usytuować ją jako wartość najważniejszą, największą. W ten sposób wkraczamy w przestrzeń jakiejś ekonomii, transakcji handlowej, wymiany, ustalamy, że coś ma największą wartość, więc warto zadać pytanie, jakie są warunki takiej umowy, a więc co dostajemy w zamian.
Lichtenberg w XVIII wieku powiedział: „Kilka tuzinów milionów minut składa się na nieco więcej niż czterdzieści pięć lat życia człowieka”. Kilka tuzinów jednostek to wielkość kompletnie bez wartości, bez znaczenia. Tak rozumiane życie możemy sobie po prostu przepędzić bez jakiegokolwiek sensu, jak z reguły mamy to w zwyczaju, z dnia na dzień, z wtorku na środę. Może więc warto znaleźć taką miarę czasową, która przywróci nam jakiś sens w naszym życiu. I tutaj w sukurs przychodzi Walter Benjamin, który w Ulicy jednokierunkowej powiadał tak: człowiek współczesny – podkreślam, był to 1928 rok – zanim dobije się do książki, zanim ją otworzy, musi przebić się przez gąszcz, zasieki, zalew słów, liter widniejących na afiszach, atakujących z reklam, kina, teatru, prasy; a więc słów właściwie z mniejszym znaczeniem bądź mniej obciążonych, aniżeli w literaturze. I wreszcie – żeby się dobić do tej literatury, musi przez to wszystko jakoś przebrnąć. Innymi słowy: możliwość otwarcia książki i zanurzenia się w czymś, co – i o to mi tutaj chodzi – Benjamin nazwał „archaiczną ciszą książki”, maleje.
„Archaiczna cisza książki” u Waltera Benjamina jest właśnie kategorią czasową, temporalną. Benjamin powiadał tak – książki traktują czas na opak, czynią z dnia noc a z nocy dzień. Noc jest czasem, kiedy jesteśmy poza społecznością, jesteśmy sami, leżymy w łóżku. W tym sensie jesteśmy osobami, że jesteśmy odosobnieni – jesteśmy jednostkami. Noc przywraca nas naszej kruchej jednostkowości, naszej cielesności. W tym sensie jesteśmy wystawieni na grozę nocy, dlatego kiedyś siadaliśmy przy ognisku, w nocy przytulamy się do bliskich nam osób, żeby nie być samemu – noc jest czasem intymności. Jeżeli lektura traktuje dzień jak noc, to znaczy, że lektura jest nam w stanie przywrócić taką przestrzeń intymności albo czas naszej absolutnej jednostkowości. Lektura zawsze odbywa się w ciszy – przynajmniej od czasu św. Ambrożego – lektura dzieje się na osobności, lektura wtrąca nas w naszą jednostkowość, osobność, czyli przywraca nas – powiedzmy w ten sposób – samym sobie. Reasumując, ja bym powiedział w ten oto sposób: lektura, ta „archaiczna cisza książki” jako przestrzeń lektury, pozwala funkcjonować nam w wielu wymiarach czasowych. Niech to będzie czas „teraz” naszej lektury, niech to będzie czas układów fabularnych, ale niech to będzie też czas okresów zdaniowych, składni, gramatyki. Dla przykładu, żeby wziąć te wielkie, pompatyczne okresy retoryczne modernistów: Brocha, Prousta czy Juliena Gracqa, żeby wziąć ten miejski, porwany rytm prozy i poezji Białoszewskiego, żeby zderzyć z jednej strony poezję – powiedzmy – Franka O’Hary, z drugiej Tadeusza Nowaka. Za każdym razem mamy inną czasowość. Wreszcie – czas zamknięty pomiędzy dwiema okładkami, początkiem i końcem książki. Jeżeli literatura może być najważniejsza, to nie dlatego, że oferuje nam fascynujące, ciekawe opowieści, nie dlatego, że nas czegoś uczy, chociaż często się tak zdarza, nie dlatego, że jest sztuką pięknego mówienia, ale dlatego, że jest – w najdosłowniejszym tego słowa znaczeniu – wehikułem czasu i jest w stanie z naszego merkantylnego życia przenieść nas w „kiedy indziej”.
P.R.: Jak mówić o granicach literatury? Jak można je wyznaczyć z perspektywy teoretyka literatury?
Ł.W.: To jest dobre pytanie. Wittgenstein powiedział: „O czym nie można mówić, o tym należy milczeć”. I zaraz po tych słowach powinna paść odpowiedź pisarza, poety, czytelnika, więc szeroko mówiąc – filologa, miłośnika słowa: „O czym nie można mówić, o tym należy pisać”. Myślę, że jeżeli by się dobrze zastanowić, to literatura zawsze stała próbami pisania, mówienia o tym, co wykracza poza jej granice, o tym, co jest poza jej zasięgiem, np. językowo, werbalnie chciała mówić o świecie pozajęzykowym, o świecie niewerbalnym. Nie jest to naturalne tak na dobrą sprawę. Albo inaczej – chciała wyrazić to, co niewyrażalne albo w jakiś sposób okrążać to, co niewyrażalne. W tym sensie literatura z natury przekracza wszelkie granice, ustanawia je sobie tylko po to, żeby dokonywać ich transgresji. Ale można jeszcze inaczej ująć tę kwestię. Nie ma sensu ograniczać literatury do tego, co literaturą nie jest. To troszeczkę tak, jak pisał Roland Barthes – czytanie książki to tak, jak jazda pociągiem. Siedzę sobie w przedziale, wyglądam przez okno, mijają mi krajobrazy, Zagłębia, Mazowsza, ludzie na peronach, rozmawiają, spotykają się – to jest właśnie percypowanie fabuły. Ale wystarczy zmrużyć wzrok, zmienić ogniskową i widzimy szybę, która nas dzieli od tego, co na zewnątrz – to jest właśnie język. Zaczynamy dostrzegać zacieki, rysy, przetłuszczenia, fakturę i jeżeli uznamy, że literatura służy tylko do tego, żeby mówić o tym, co literaturą nie jest, jeśli uznamy, że literatura jest referencjalna, odsyła do świata pozajęzykowego, to tak naprawdę zubażamy ją, ograniczamy, ustanawiamy jej pewną tamę. Literatura służy do doświadczenia tego, co nieliterackie. Tymczasem, jeżeli wejdziemy w przestrzeń tej faktury, a więc w materialność języka, w jego rozmaite wymiary, wektory znaczeń, dostrzeżemy, że wszystko dzieje się na powierzchni szyby, że to, co widzimy, widzimy właśnie w języku. Nie ma więc sensu zubażać tej szyby, ale należałoby zobaczyć, że jest ona albo potrafi być właściwie wielokolorowym, rozbudowanym witrażem. Literatura, jeśli o czymś mówi, to przede wszystkim o sobie samej.
Ale można inaczej spróbować powiedzieć. Literatura, moglibyśmy uznać, ma granice społeczno-przestrzenne. Biblia omawiana w szkole, na lekcjach, jest poręczną antologią gatunków, motywów, metafor, pojęć, stylów itd. Innymi słowy – jest dziełem literackim. Biblia w Kościele jest świętym depozytem ostatecznej prawdy, jest wielkim SMS-em od Boga, który mamy odczytać i mamy przyjąć w siebie tę prawdę. Przedmiot niby ten sam, ale książka jakby inna. Można by więc powiedzieć, że literaturą jest to, co nasza wspólnota interpretacyjna, nasza społeczność za literaturę uzna.
Można by powiedzieć, że granice literatury są kwestią perspektywy metafizycznej. Średniowieczni uważali, że Bóg był autorem dwóch książek – Biblii – tutaj pośrednikiem był Duch Święty – oraz świata, w którym żyjemy, świata fizycznego, który jest wielką księgą zaistniałą z mocy pierwszego słowa, słowa stwórczego, tego pierwszego fiat lux. Zgłębianie, a więc lektura tego świata, może nas doprowadzić do świadomości wielkości boskiego projektu. W tym sensie – być może nie ma w ogóle sensu wyznaczać granic literatury, jeżeli literatura sama wyznacza sobie te granice i je obala. Literaturą może być wszystko, w zależności od tego, jak na to spojrzymy.
Tutaj się kryje jeszcze jedno pytanie. Pytanie o gatunki literackie – co literaturą jest, co literaturą się staje? Otóż, to już jest łatwiejsza kwestia. To jest pytanie o ewolucję literacką. Powołam się na Jurija Tynianowa, jednego z genialniejszych teoretyków. Tynianow powiadał tak: literatura jest kwestią komunikacji, ktoś się z nami komunikuje. Powiedzmy, komunikuje się z nami autor w jakiś dziwny, swój własny, idiolektyczny, idiosynkratyczny sposób. Komunikują się postacie literackie, narrator, wydumany podmiot czynności twórczych. Literatura jest kwestią komunikacji. Jeżeli tak, to ludzie komunikują się w rozmaity sposób. Część z tych ustabilizowanych sposobów komunikacji uznajemy za literackie – to będzie epos, to będzie wiersz, to będzie dramat, a część dopiero w pewnym momencie rozwoju naszej historii została uznana za literackie. Tak będzie na przykład z dziennikami, ze wspomnieniami, z autobiografiami. Sto, sto pięćdziesiąt lat temu nikt raczej nie czytał tego jako literatury. To jest troszeczkę tak, jak w innych dziedzinach sztuki. Plakat dopiero w którymś momencie stał się sztuką, do któregoś momentu sztuką nie był. Albo w innych dziedzinach opartych na układach fabularnych – kino, komiks, gra komputerowa sztuką do pewnego momentu nie były, potem się nagle stały. Innymi słowy, uznanie, czy coś literaturą jest, czy nie – jest właściwie korelatem naszego spojrzenia. Wracając do początku i zamykając tę klamrę, być może nie ma sensu stawiać ograniczeń i pytać o granice literatury, skoro granice te przebiegają w obrębie literatury i ona sama je ustawia, podważa, przełamuje i obala zarazem.
P.R.: Inne spojrzenie na granice literatury: skoro nawet teksty teoretycznoliterackie są literaturą, to co nią nie jest?
Ł.W.: Trzeba się odwołać do wielkiego ojca założyciela. Arystoteles, pomiędzy rozmaitymi innymi dziełami, napisał Analityki pierwsze i wtóre. Analityki są rozprawą poświęconą warunkom budowania sądów prawdziwych, opartych na wartościowaniu prawda-fałsz. A więc tak naprawdę dociekają warunków sądów, które są narzędziami logiki, czystego poznania, poznania prawdziwego. Napisał również Retorykę. Ta zgłębia sferę prawdopodobieństwa, nie prawdy. Prawdopodobieństwa, a więc też nie fałszu, ale prawdopodobieństwa i przekonywania oraz zajmuje się figurami słów, tropami, a więc przesunięciami semantycznymi, metaforami, metonimiami, antropomorfizmami. Do retoryki należy również trzecia jego książka – Poetyka. Poetyka, która jest jego traktatem teoretycznoliterackim poświęconym, szerzej mówiąc, literaturze, chociaż znamy jedną jego księgę, poświęconą sztuce tragicznej. Jeżeli chcielibyśmy wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski, powinniśmy powiedzieć, że poetyka – albo inaczej, literatura – należy do domeny retoryki, nie logiki, prawdopodobieństwa, nie prawdy, do zasad spektaklu, a nie prawdziwego poznania. A więc literatura pojawia się wtedy, kiedy mamy figury słów, znaczenia. Kiedy mamy znaczenia, mamy przesunięcia semantyczne, mamy metafory. Jeżeli mamy znaczenia i metafory, mamy literaturę. Jeżeli chcielibyśmy znaleźć tekst, który nie jest literaturą, to jest skomplikowana sprawa, ale spróbujmy. W kulturze europejskiej, ale nie tylko, tak na dobrą sprawę jest rozpowszechniony tekst, kod, który zna prawie każde dziecko i który, jakkolwiek zgłębiany przez rzesze naukowców, mistyków i nie tylko – raczej nie jest czytany jako literatura. To jest tak zwana ludolfina i jej początek brzmi 3,14159265. To jest początek liczby Pi. Symbole matematyczne mają wartość numeryczną, liczbową, ale nie mają znaczeń. Łączą je relacje konieczne, dyskretne, niewymierne, ale nie semantyczne, nie metaforyczne. Chyba że na mocy konwencji, a więc kulturowego kontekstu, przydamy im jakąś wartość semantyczną. Wtedy potraktujemy je jak metafory. A więc jeszcze raz: możemy mieć tekst, możemy mieć kod, który możemy próbować rozszyfrować, przeczytać, jak symbole matematyczne, jak notację muzyczną, ale jeśli nie będziemy mieli znaczeń, a więc zarazem metafor, literatury też nie będziemy mieli. Nie jestem do końca przekonany, czy to jest warunek konieczny do zaistnienia literatury, ale być może jesteśmy na dobrym tropie. Jeżeli mamy tropy, metafory, a więc znaczenia, mamy literaturę. To się troszeczkę zgadza z tym, co pisał Fryderyk Nietzsche. Powiedział: „Język to ruchliwa armia metafor metonimii i antropomorfizmów”. Jeżeli założymy, że teoria literatury jest językiem nadbudowanym nad językiem literatury albo inaczej tę rzecz ujmując – jest językowym dociekaniem prawideł rządzących językiem literackim, to będziemy musieli powiedzieć, że teoria literatury i literatura mają nie tylko ten sam przedmiot – język – ale też podzielają tę samą naturę – język. A więc to, co najbardziej własne literaturze i językowi, jest najbardziej własne teorii literatury – metaforyczność. W tym sensie teksty teoretycznoliterackie i wszelkie inne teksty są zbudowane na metaforach. Będziemy mieli dziedziny wiedzy, które zapominają o tym, że część z ich sformułowań jest po prostu metaforyczna (to będą te metafory wytarte). Tak jak w języku codziennym, języku kolokwialnym, kiedy to nie pamiętamy, że skoki temperatury to jest animizacja, że wiatr wyjący w kominie to jest animizacja, że oblicze góry to jest…itd., itd. Teoria literatury dokonuje tego nieustannego, krytycznego zabiegu (i w XX wieku filozofia również) odkopywania tego metaforycznego wymiaru języka. Zamykając tę dygresję, ja bym się skłaniał do takiej oto odpowiedzi: literaturą nie będzie to, co nie będzie miało znaczenia w sensie lingwistycznym.
P.R.: Dlaczego teoria literatury daje pocieszenie?
Ł.W.: Pojawienie się teorii literatury, jej nadejście, a więc powiedzmy w ten sposób: adwent teorii literatury zaistniał od razu w sytuacji rozdziału. Teoria literatury, kiedy się pojawiła, była od razu oddzielona od historii literatury. Zacznę troszeczkę tak eliptycznie i peryfrastycznie. Otóż historia literatury jest z reguły historią rozumienia, jest oparta na rozumieniu, a więc scalaniu, syntetyzowaniu, totalizowaniu zalążków sensu, wyszukiwaniu znaczeń. W tym sensie historia literatury jest oparta po pierwsze na jakiejś apriorycznie przyjętej definicji literatury, na apriorycznie przyjętej możliwości rozumienia – to jest niezwykle istotne – i jest oparta na wierze w gramatykę, o której Bruno Jasieński pisał: „Gramatyka jest scalającym słowa słabym klajstrem mieszczańskiej logiki”. Ale takie rozumienie, z jego zaufaniem, wiarą w gramatykę, z jego ześrodkowaniem na sensach, na znaczeniach, wywraca się, wysypuje w przypadku tekstów, które rozrywają więzadła składni, gramatyki, które oparte są na agramatyczności, być może na niefabularności. A więc wysypuje się przy próbach lektury tekstów programowo niejasnych. Weźmy dla przykładu wiersze Krystyny Miłobędzkiej, weźmy – żeby sięgnąć głębiej – niesłusznie zapomnianego, jednego z największych polskich poetów – Swena Czachorowskiego, weźmy wiersze Johna Ashbery’ego. Przy lekturze takich tekstów rozumienie z chęcią scalania zalążków sensu albo się wysypie, albo będzie chciało totalizować te zalążki sensów, które złapie. Albo w takim razie zrejteruje i powie: „Nie daję rady”, albo scali przekaz wiersza, negując zarazem jego agramatyczność. W jednym i drugim przypadku ponosi klęskę. I tutaj pojawia się teoria literatury, która nie tylko bada warunki rozumienia, ale warunki powstawania komunikatów literackich – jak to się dzieje, że dany komunikat literackim jest bądź literackim nie jest. W tym sensie nie jest oparta na żadnej apriorycznie przyjętej koncepcji języka literackiego. A więc jest otwarta na możliwe niezrozumienie bądź nieistnienie tekstu literackiego. W tym sensie, kiedy podchodzimy do tekstów niezrozumiałych z rozmaitych względów, teoria literatury powiada: „Nie rozumiecie? Nie lękajcie się. Można nie rozumieć, należy tylko wiedzieć, dlaczego się nie rozumie”. I w tym momencie wchodzi na przykład analiza retoryczna, zgłębiana przez amerykańską dekonstrukcję, zresztą nie tylko – przez francuską również, pokazująca, w jaki sposób teksty udające spójny całościowy komunikat same siebie wywracają.
P.R.: Jeśli teoria literatury daje pocieszenie, to nie odbiera tym samym przyjemności czytania? Czy teoretyk literatury czyta dla przyjemności?
Ł.W.: Teoria literatury – moglibyśmy powiedzieć w ten sposób – jest językiem nadbudowanym nad literaturą. Jest językowym mówieniem o języku literackim. I ponieważ nie ma czegoś takiego, jak jedna teoria literatury, ale jest wiele perspektyw, wiele słowników, to można powiedzieć, że mamy wiele języków teoretycznoliterackich. W tym sensie myślę, że nie jest radykalną ani awangardową teza taka oto, że mówienie wieloma językami ubogaca nasze zdolności komunikacyjne. Pamiętamy, że literatura jest domeną komunikacji, a więc mówienie wieloma językami sprawia, że więcej komunikatów, w sposób daleko szerszy, bogatszy, jesteśmy w stanie odebrać. Nie wspominając o tym, że mówienie językami jest darem Ducha Świętego. Jeżeli uznamy, że teoria literatury – a jest taka definicja – jest samoświadomością literatury, to możemy uznać, że oto mamy przestrzeń, to będzie właśnie przestrzeń teoretycznoliteracka, w której język literacki otwiera się przed nami na swoje rozmaite tajemnice. Albowiem tutaj mamy wymiar jakiejś samoświadomości.
Możemy powiedzieć inaczej. Jeżeli teoria literatury jest autorefleksją czytelniczą, to teoria literatury może prowadzić wręcz do sztuki czytania, bądź może być niezbędnym warunkiem takiego czytania, które może być niemalże sztuką, artyzmem. Roland Barthes, jeden z największych francuskich teoretyków literatury, chyba najbardziej pokazał, że czytanie po prostu może być sztuką. I w tym sensie lektura będzie tym bardziej finezyjna, im więcej wymiarów, relacji, im więcej estrów w powietrzu unoszących się nad tekstem literackim będzie wyczuwała. To troszeczkę tak, jak Roland Barthes powiedział w – nomen omen – Przyjemności tekstu z 1973 roku: figurą szczęśliwości czytelnika i – szerzej tę kwestię ujmując – figurą szczęśliwości filologa jest wieża Babel, gdzie wszyscy mówią, a każdy we własnym języku. A więc, żeby się dogadać, trzeba przestać mówić albo inaczej – człowiek, nadawca, komunikator musi się przemienić w hermeneutę, w interpretatora, musi wejść w reguły cudzego mówienia. Wielość języków, ich niezborność, jest wyspami szczęśliwymi czytelnika.
Albo, żeby jeszcze inaczej tę kwestię ująć, Larbaud: „Lektura to jedyny nałóg bezkarny”. A więc, jeżeli możemy mieć więcej sposobów rozumienia literatury, więcej wejść w tekst literacki, jeżeli nasza lektura, nasza konsumpcja tekstu literackiego może być bardziej finezyjna, to, żeby zacytować klasyka polskiej myśli ontologicznej, czytając literaturę po kursie teoretycznoliterackim będziemy mieli więcej cukru w cukrze.
P.R.: Czy jest granica między teorią a filozofią?
Ł.W.: Namysł nad językiem i namysł nad literaturą przez stulecia był domeną filozofii. Z tego względu, że nie było sprofesjonalizowanej, wyodrębnionej filologii, szeroko tę kwestię ujmując. Ale warto zwrócić uwagę na to, że współczesna teoria literatury powstała poza obrębem, poza domeną filozofii, pojawiła się z inspiracji językoznawczych, lingwistycznych i przy świadomym oporze wobec siły tradycji filozofii. Więc z jednej strony teoria literatury jest nauką autonomiczną, z drugiej – transfery, pola problemowe, pytania, narzędzia będą siłą rzeczy w obie strony przekładane. To znaczy – filozofia, zwłaszcza od drugiej połowy XX wieku, niezwykle dużo zaczerpnęła z dociekań teoretycznoliterackich. Siłą rzeczy teoria literatury korzysta z bagażu doświadczeń dwóch i pół tysiąca lat filozofii. Teraz, czy teoretyk literatury powinien czytać filozofię? Bałbym się normatywizmu. Pewnie powinien, ale o tyle powinien czytać filozofię, o ile powinien prawdopodobnie człowiek czytać filozofię. To troszeczkę tak, jak mówiła Izydora Dąmbska, a za nią Andrzej Biernacki – koniecznością jest filozofowanie, życie nią nie jest. Dobra filozofia, kiedyś powiedział tak Krzysztof Michalski, rozbija nasze najbardziej zastałe przyzwyczajenia myślowe, światopoglądowe. Dobra literatura rozbija nasze najbardziej zastałe przyzwyczajenia językowe. Razem stanowią niezwykle cenną i chyba najcenniejszą, prawdę powiedziawszy, lekcję autentycznego myślenia, czyli prawdziwej ludzkiej egzystencji.
P.R.: Czy teoretyk literatury musi być filozofem i czytać literaturę przez filozofię?
Ł.W.: Jeżeli szukamy profesjonalnych narzędzi, to filozofia powinna bez wątpienia należeć do podstawowego kontekstu, z którego teoretyk literatury korzysta. Tak samo, jak prawdopodobnie w drugą stronę. Jeżeli filozofia chce być naprawdę krytyczna i samoświadoma, powinna korzystać z dociekań teorii literatury. Otóż dlaczego – filozofia jest oparta na pojęciach, filozofia jest zderzaniem pojęć, teoria literatury z kolei zajmuje się językiem. Są to do pewnego stopnia wspólne pola przedmiotowe, ale tylko do pewnego stopnia. Filozofia z jednej strony dąży do syntetycznej pewności, ma ten gest totalizacji, wiedzy pewnej, intelektualnego, zdystansowanego oglądu, oczywiście nie w każdej realizacji, zwłaszcza od Nietzschego w górę idąc, ale powiedzmy – jest to gdzieś u jej podstaw. Z kolei teoria literatury, odkurzając nieustannie ten metaforyczny wymiar języka, jakkolwiek osłabia swój wymiar teoretyczny, a więc wiedzy pewnej, intelektualnego oglądu, ale zarazem przydaje sobie takiej dysruptywnej, niepewnej materii, jaką jest właśnie metaforyczność języka. A więc nigdy nie zapomina, że jest zbudowana z metafor, że pomiędzy teorią literatury a literaturą nie ma dużej różnicy. I w tym sensie, jeśli teoretyk literatury może korzystać z filozofii, to filozof również powinien korzystać z teorii literatury. Powiem jeszcze w inny sposób. Roland Barthes powiedział kiedyś, że pisarz to ktoś, dla kogo język stanowi problem, ktoś, kto się zderza z językiem, kto próbuje coś powiedzieć, powiedzieć po swojemu i język stawia mu opór. Pisarz to jest ktoś, dla kogo język stanowi problem. Teoretyk literatury zajmujący się językiem literackim jest również kimś, dla kogo język stanowi problem. Świadomy filozof pracujący nad swoimi pojęciami i nad pochodzeniem swoich pojęć, również grzebie w trzewiach języka, odkurzając metaforyczny wymiar swoich pojęć. Wszyscy trzej podzielają ten sam przedmiot – język, ale granice są do pewnego stopnia różne. To znaczy – przedmiot teorii literatury jest autonomiczny w obrębie teorii literatury, natomiast w nieco innym kontekście pojawia się po prostu w filozofii.
__________
dr Łukasz Wróbel jest asystentem w Instytucie Literatury Polskiej UW. Podejmuje zagadnienia sytuujące się polach problemowych fenomenologii, hermeneutyki oraz dekonstrukcji. Prowadzi badania poświęcone zagadnieniu referencji oraz rozmaicie konceptualizowanym relacjom literatury i teorii literatury z filozofią (za: teoria.ilp.uw.edu.pl)
W teorii jesteśmy najtwardsi.
„(…) jeżeli możemy mieć więcej sposobów rozumienia literatury, więcej wejść w tekst literacki, jeżeli nasza lektura, nasza konsumpcja tekstu literackiego może być bardziej finezyjna, to, żeby zacytować klasyka polskiej myśli ontologicznej, czytając literaturę po kursie teoretycznoliterackim będziemy mieli więcej cukru w cukrze.” – Czy ktoś wie, który z ontologów jest autorem cytatu poczynionego w tym zdaniu przez dr. Wróbla? Ogromnie mi się podoba, jak zresztą cały powyższy wywód (cytat się podoba, nie ontolog).
A to nie chodzi po prostu o Bareję ^^J?
Nawet na pewno chodzi o Bareję: http://www.youtube.com/watch?v=mdb4wu6n4kw
„O czym nie można mówić, o tym należy milczeć.”- Wittgenstein
„O czym nie można milczeć, o tym należy mówić.”-„Szewcy” Witkacy
„O czym nie można mówić, o tym nie należy milczeć, lecz to napisać.”- Derrida