Moje – trwające już od dłuższego czasu – poszukiwania dobrej progresywnej muzyki z damskim wokalem do tej pory zdecydowanie nie były owocne. Po przerzuceniu ton nagrań zespołów typu Panic Room czy nawet z uporem maniaka wciskających się w moje rekomendacje na last.fm symfoniczno-metalowych wynalazków w rodzaju Nightwish czy After Forever nic nie było w stanie przykuć mojej uwagi na dłużej – albo było kiczowato i patetycznie, albo nudno i płasko. Sytuacja uległa zmianie, kiedy odkryłem walijską grupę Magenta i ich wydany w 2004 roku album Seven.
Muszę przyznać, że na początku podchodziłem do tej płyty niezwykle podejrzliwie. Jaskrawe, zapisane fantazyjną (żeby nie rzec „udziwnioną”) czcionką logo zespołu, widniejące na okładce, z jednej strony przywołało skojarzenia z gigantami lat 70., ale z drugiej było wyraźnym znakiem ostrzegawczym. Równie dobrze zamiast nazwy zespołu mogłoby być tam napisane „proceed with caution” – w końcu okładka wydanego już w XXI wieku albumu okraszona typografią bardziej kojarzącą się z Comic Sans niż powszechnie uwielbianą Helveticą (która sugeruje przecież pewnego rodzaju dojrzałość i stonowanie) może budzić niepokój.
Kolejnym niepokojącym sygnałem było skorelowanie tytułu płyty z nazwami utworów: Gluttony, Envy, Lust, Greed, Anger, Pride oraz Sloth. Concept album oparty na siedmiu grzechach głównych może i uznałbym za oryginalny na początku mojej przygody z muzyką progresywną (w czasach, kiedy uważałem Scenes From A Memory Dream Theater za najbardziej ambitne lirycznie przedsięwzięcie w historii muzyki rozrywkowej), ale dzisiaj wywołał u mnie raczej znudzone westchnienie niż zaciekawienie. Zresztą nawet zatwardziali miłośnicy rocka progresywnego muszą zgodzić się ze stwierdzeniem, że concept albumy są już mocno passé i istnieją nikłe szanse, że jakakolwiek nowo wydana płyta tego rodzaju wywoła większe zamieszanie. Prawda jest taka, że w dziedzinie rockowych oper Roger Waters zrobił już wszystko, co było do zrobienia.
Całe szczęście, zaraz po odpaleniu płyty ze słuchawek popłynęły dźwięki, które przekonały mnie o prawdziwości stwierdzenia, że nie należy oceniać książki (albo albumu) po okładce. Otwierająca krążek kompozycja Gluttony szybko przeszła od partii gitar budzących silne skojarzenia z Neal and Jack and Me King Crimson do pełnego melodii rocka progresywnego w stylu Yes i Genesis z ich najlepszych, początkowych lat. Wokal Christiny Booth może nie powala skalą, czasami brakuje mu również mocy – niekiedy odnosiłem wrażenie, że niektóre frazy powinny zostać zaśpiewane z większą emfazą – ale nadspodziewanie dobrze komponuje się z muzyką. Nie ukrywam jednak, że wspomniany wcześniej deficyt mocy wcale nie musi być wadą, ma bowiem pewien urok i dodaje utworom swojego rodzaju eterycznej, delikatnej atmosfery. Na płycie nie brakuje monumentalnych i podniosłych melodii, zarówno wokalnych, jak i instrumentalnych, którym udało się uniknąć kardynalnego grzechu wielu zespołów progresywnych, czyli charakterystycznego nabzdyczonego patosu. To głównie za sprawą wokalu tradycyjnie już tandetne w progu balladowe sekcje na fortepian, smyczki i wokal na Seven brzmią tak, jak powinny – melancholijnie, nie melodramatycznie. Pomimo długości kompozycji (wszystkie poza jednym utworem liczą ponad dziesięć minut) płyta nie nuży, bogactwo interesujących brzmień instrumentów nieczęsto już dziś spotykanych w muzyce rockowej sprawia, że słuchacz ani przez chwilę się nie nudzi.
Warto zwrócić szczególną uwagę właśnie na dobór instrumentarium oraz produkcję, jako że w dużej mierze to właśnie im i doskonałemu miksowi album zawdzięcza swój urok. Na Seven, jak to być powinno na każdym dobrym progresywnym krążku, instrumenty nie służą tylko odgrywaniu melodii i harmonii, ale również budowaniu przestrzennych „dźwiękowych pejzaży”. Pierwsze, co przykuwa uwagę, to klasyczne rockowe brzmienie gitary elektrycznej – przykryte tylko cienką warstwą przesteru i oszczędnie potraktowane efektami – jest melodyjne i nieinwazyjne, ale jednocześnie niepozbawione charakterystycznej drapieżności w górnym paśmie, która pozwala z łatwością przebić się przez miks. Również bas, tak często współcześnie ignorowany i redukowany do roli dublowania gitar, na Seven jest pełen werwy i życia. Robert Reed doskonale rozumie, że bas posiada więcej niż dwie struny i pięć progów – nie boi się atakowania wyższych rejestrów i wywijania szalonych młynków w górnych pozycjach, gra nie tylko partie podkładowe, ale od czasu do czasu przejmuje też rolę melodyczną. Nie wolno również nie wspomnieć o wszechobecnych syntezatorach Mooga i melotronie, których partie bardzo wyraźnie inspirowane są Genesis i King Crimson – w dużym stopniu to właśnie instrumenty klawiszowe dają Seven ten charakterystyczny lekko staroświecki i wiosenny posmak.
Podsumowując, Seven jest nieco zapomnianą i nieznaną szerszej publiczności płytą, jednak zdecydowanie wartą przesłuchania. W czasach, kiedy w rocku od dłuższego czasu niepodzielnie dominują pochodne Królów Leonu i Królowych Epoki Kamienia Łupanego pomalowanych w Białe Paski, a na scenie muzyki progresywnej prym wiodą wszelkie odmiany prog-metalu z gitarami zestrojonymi do Ź# (prawdopodobnie w celu wydobycia infradźwięków, może nawet w poszukiwaniu mitycznej brązowej nuty), ten powrót do przeszłości okazuje się powiewem świeżego powietrza – paradoksalnie, regres również może oznaczać progres.
Maciej Duda