Życie odbiera z czasem każde dziewictwo, nawet choćby je miało zmarnować(…).
James Jones, Stąd do wieczności, przeł. Bronisław Zieliński
Bartkowi Krogulcowi, ku pamięci
I
Nie ma nic bardziej denerwującego od kompozycji. Albo bardziej wspaniałego, sam już nie wiem w tej chwili. Z narracyjnego punktu widzenia ludzkie życie jest, jak wiadomo, za długie i wypełnione zbyt niepotrzebnymi czynnościami. Mrożek do Miłości na Krymie przemycił dykteryjkę o studencie-samobójcy, któremu znudziło się ustawiczne sznurowanie i rozsznurowywanie butów. Dla mnie osobistym synonimem bezsensu są monotonne, piesze wędrówki przez opustoszałą Warszawę w sytuacji, gdy alternatywą dla nich byłoby godzinne oczekiwanie na nocnym przystanku. Niby mają one swój praktyczny cel oraz takież uwieńczenie, ale ich subiektywna daremność jest przytłaczająca. A to i tak przykłady mniej dosadne, nawet nie ruszające kwestii fizjologicznych.
Ludzie zasadniczo mają do wyboru dwie perspektywy patrzenia na swój los. Być może są zwierzętami, które nauczyły się chodzić na dwóch nogach, formułować myśli bardziej skomplikowanie od „braci mniejszych” (choć tego nie ma jak sprawdzić) i za pomocą języka przeobrażać gardłowy charkot w melodyjną mowę. Za pomocą tych osiągnięć udało im się zbudować odrębną cywilizację, z tak niepotrzebnymi – z punktu widzenia natury – dodatkami, jak technika czy kultura. W wariancie przeciwnym są bytami z racji egzystencjalnej wyniesionymi ponad resztę przyrody, a sens ich istnienia tkwi w tym, co wynika z życia umysłowego. Jeżeli jednak przyjmie się to drugie, trącące metafizyką założenie, to jak wyjaśnić całe czas obecne przywiązanie człowieka do jego ziemskiej natury?
Jako wierzący katolik (nie zawsze prawowierny w czynach, ale w samej wierze trwający stale od lat) mam manię czytania tekstów atakujących chrześcijaństwo. Najczęściej po to, żeby się przekonać, jak niewiele mają do zaproponowania. Żaden domniemany biblijny absurd nie przebija naszego położenia w kosmosie. Pusta, zimna otchłań, wypełniona elementami, których jedyną funkcją i czynnością jest samo istnienie. W dodatku tak ogromna, że nawet istotom znacznie potężniejszym od nas udałaby się podróż przez drobny jej wycinek. A tam w zupełnie przypadkowym miejscu ciepła, oblana wodą planeta, na której pleni się życie. Myśl, iż takie ustawienie jest wynikiem czyjegoś świadomego zamysłu, mąci umysł. Koncepcja, że stało się to wskutek zbiegu okoliczności, obraża rozsądek nawet bardziej.
Jak zatem właściwie opisać życie, którego punkt wyjścia jest absurdalny, a punkt dojścia nieznany? Wychodzi na to, że trzeba w tym celu przejrzeć strumień obrazów, z jakiego składa się egzystencja i za pomocą niedoskonałego narzędzia, własnego umysłu, nadać im jakiś logiczny porządek, ciąg, wytłumaczenie. Jest taki chwyt w filmach (czasem i serialach), pokazanie w montażu różnych scen z życia bohatera (w wersji prostszej), albo rzeczy mających symbolizować życie ludzkie ogólnie (to wariant ambitniejszy). Może towarzyszyć im głos narratora, sugerujący, że scenarzysta razem z reżyserem po półtoragodzinnej, dwugodzinnej wędrówce dotarli wreszcie do tajemnicy bytu i teraz ją radośnie zdradzają widzom. Także eseiści lubią się błąkać po firmamencie kosmosu (rozumianego dosłownie i przenośnie), bo wtedy wygląda jakby pisali nie zza własnego biurka, ale jakiejś wyższej przestrzeni, gdzie zgłębili ostateczną mądrość. Tak, jak gdyby przeczytanie pojedynczej książki, wchłonięcie wiedzy w niej zawartej rozwiązywało cały kłopot z istnieniem. Gdyby koleje życia ludzkiego dawały się ułożyć w przewidywalne prawidłowości, młodym ludziom wystarczałoby sięgać po dzieła starych pisarzy. Jeżeli przegląda się te ostatnie, to po to, by odkryć, że autorzy najważniejsze rzeczy powiedzieli już w wieku dojrzałym, stracili wiarę we wszystko, albo piszą rzeczy wyglądające jak truizmy. Albo takie, których znaczenie można odcyfrować dopiero w odpowiednim momencie.
Zaiste, „dziwną instytucją” jest sztuka, bo nawet, jeżeli wyraża wahanie i zwątpienie, to zamyka się w skomponowanej konstrukcji początku i zakończenia. Wewnątrz dzieła musi zatem w pewnym punkcie pojawić się moment myślowej kulminacji. Życie natomiast jest serią wahań, zwątpień, operujących na własnych zasadach początków i końców. Te pierwsze można nazwać inicjacjami albo wtajemniczeniami, a jest ich nigdy nie dość, bo żadne z nich nie zakłada poznania pełnej wiedzy o sensie. Może tylko pomóc podmiotowi w tym, aby blisko końca, udzielił możliwie satysfakcjonującej dla siebie odpowiedzi, dlaczego się urodził i po co właściwie umiera.
II
Gdybym musiał wyrazić swoją inicjację w literaturę za pomocą obrazu symbolicznego, byłby to pęk kwiatów przewiązany drutem kolczastym. Intensywność doznań łączyła się bowiem z ciężkimi przeżyciami osobistymi. Pomagało to stworzyć model postrzegania świata poprzez książki jako alternatywny wobec tego, co się działo. Właśnie tak, a l t e r n a t y w n y, współrzędny, nie na zasadzie naiwnego eskapizmu, że oto dysponuję magiczną krainą, do której zawszę mogę uciec.
Zastanawiałem się czasami, dlaczego nigdy nie przyszło mi na myśl napisać niczego o Sapkowskim (nie licząc pewnej językoznawczej pracy zaliczeniowej)? To w końcu on przyciągnął mnie do słowa pisanego tak mocno, jak nigdy przedtem, on ukształtował moje myślenie o fabule, on, czytany, kilkakrotnie w różnym wieku dostarczył fantastycznego (przy całej dwuznaczności tego sformułowania) przykładu na wielowarstwowość literatury. On także dzięki swoim wywiadom i wypowiedziom wzbudził we mnie zainteresowanie warsztatem pisarza. Do tej pory myślałem po prostu, że mam do niego zbyt osobisty stosunek. Ale z drugiej strony, jeżeli Sapkowski, to czemu nie Baudelaire, który nauczył mnie czytać poezję, czemu nie… i tu musiałoby paść kilkanaście nazwisk co najmniej. Im głębsze zanurzenie w sztukę, tym większa ekscytacja z dokonania nowych odkryć.
– Przełożyłem potem dwa sonety Shakespeare’a. Osiemnasty, który wysłałem jako walentynkę. Co jednak nie dało skutku… I ten drugi… (Szukam w pamięci.) Nie pamiętam teraz numeru, ale zaczyna się od Tired with all of these, for restful death I cry.
– Twoje podejście do świata musiało być wtedy niezbyt optymistyczne – poczęstowała mnie w odpowiedzi swoim interesującym, tajemniczym uśmiechem.
– A nie, nie o to chodzi. Widzisz, ten sonet kończy się wyznaniem miłosnym.
Sfotografowałem tę chwilę w pamięci nie bez powodu. Oto po prawie pół roku studiów przestałem być pojedynczym anonimem w metrze, po raz pierwszy jechałem z konkretnymi ludźmi i w konkretnym celu. Wspomniane dwa sonety to dwie odrębne, już zakończone historie. Fakt ich przetłumaczenia jest trzecią, z której może coś jeszcze wyniknie. Sama zaś rama narracyjna to historia czwarta, która okazała się poronionym początkiem. A może po prostu zmieniła się w coś innego?
Zestaw fotografii, które można układać w dowolnej kolejności, licząc, że oczom odsłoni się nowy obraz.
III
Nagle zostałem potrącony w ramię. Lekko potrącony, żeby nie było, że się wyzłośliwiam. Znajomy pokazał ręką w stronę dziewczyny siedzącej obok niego na kanapie. Ja siedziałem przy stoliku niedaleko.
– To jest ***, może się znacie.
Podaliśmy sobie dłonie i po prezentacji zostałem poproszony o przedstawienie dowodu, że powieść inicjacyjna nie musi traktować wyłącznie o seksie. Nieco rozbawiony mówię, co wiem.
– Zapytałem go, ponieważ jest to człowiek, który się na tym zna – wyjaśnił. – Poza tym, nie słyszał naszej rozmowy.
Była to prawda, ale ten ostatni fakt chwały mi nie przynosił. Odpowiednią chwilę spędziłem w zamyśleniu, patrząc na chwilowo opuszczone miejsca (chyba na rzecz parkietu) i lampki wina wokół.
Inicjacja wyłącznie w seks. Ha! Chcielibyście, żeby było tak łatwo.
„Najpiękniejszą kobietą świata jest Noc”, napisał Gałczyński i uważałem to zdanie, za jedno z najsłuszniejszych znanych mi w literaturze. Na pierwszym roku studiów w poniedziałki zwykłem maszerować przez ulice mojego miasteczka, a robiłem to w godziny, od których doba dopiero się zaczyna. Szedłem na pociąg, który miał mnie dowieźć na wykład profesora Boleckiego o ósmej rano. Państwo w centrum Europy, mieścina średniej wielkości, w województwie znajdującym się na środku mapy, a idzie sobie nim przedstawiciel klasy średniej. Idealna bezbarwność. A jednak kompletnie wymarłe o też porze miasto zdaje się promieniować czystą magią. Pomiędzy mijaniem się dnia i nocy (Na krawędzi dnia, na krawędzi snu…) zdawała się przebiegać granica między żywymi a umarłymi, światłością i mrokiem, realnością a niesamowitością. Gdybym zobaczył szybujące w powietrzu zjawy, wcale by mnie to nie zdziwiło. Urban fantasy wcielone w sensie czystym.
Prownicja, kto na niej mieszkał, ten zrozumie Schulza. To dławiące uczucie, pokuszenie dawane przez kulturę, żeby niemal rwać kamienie brukowe w poszukiwaniu sensu, nowego, lepszego życia. Niedawno z rozczuleniem przeczytałem, jak Jacek Dehnel określił mianem miasta prowincjonalnego swój rodzinny Gdańsk. Są ludzie, którym pewne rozróżnienia po prostu umykają. Tak samo jak tym, co uważają mnie za wyedukowanego chłopa.
Magia, heroizm nauki… Przyjechałem do Warszawy, z okazji różnych kolei życiowych byłem przytomny we wszystkich godzinach, jakie zna doba i w męczący, powolny sposób przekonałem się, że to samo miejsce o trzeciej w nocy i w południe różni się jedynie gęstością zaludnienia i paletą barw w oku patrzącego. Owszem, jeszcze czasami zdarza mi się być porażonym pięknem księżyca w chłodną noc, kiedy po głowie przebiega mi kawalkada myśli. Ale i w biały dzień, zwłaszcza po otrzymaniu dobrej wiadomości, bywam czasami tak pijany emocjami, że idę i zda się, że bruk pęka mi pod stopami. Metafizyka jest tylko w nas samych.
A księżyc? Jeżeli nie jest zrobiony z sera, to i tak dobrze.
IV
Jeden Miciński umarł na Ukrainie, drugi we Francji. Tadeusz, jeden z poetów, jacy mi zaimponowali został zamordowany przez chłopów, kiedy przekradał się do odrodzonej Polski w mundurze carskiego oficera. Śmierć w jakiś ponury sposób pasująca do atmosfery jego twórczości. Nie ma, o ile mi wiadomo, żadnej bezpośredniej relacji z tego wydarzenia. Nie lubię o nim myśleć. Jakkolwiek się ono odbyło, mnie będzie zawsze wydawać się zbyt brutalne i bezsensowne. Bolesław, bratanek Tadeusza, jest autorem najpiękniejszych znanych mi w ogóle esejów. Obłożnie chory emigrant zabezpieczony był przed nazistami, ale umierał przedwcześnie, w kwiecie wieku, w środku wojny, w roku, który przesądził politycznie o powojennym losie jego ojczyzny. Może ta śmierć była łaską, ale nie mnie o tym decydować.
Oczyma wyobraźni widzę go we francuskim łóżku, jak pisze arcydzieło literatury, Portret Kanta. Nie wiadomo, czym ten tekst miałby w ogóle być. Ani to naukowy przyczynek do biografii filozofa (bo oparty na cudzych źródłach), ani uczona dysertacja na temat jego prac. Najwięcej mówi o tym, co myślał sam Miciński . Z akademickiego punktu widzenia można by go najwyżej włączyć do pracy o polskiej recepcji Kanta. A z pragmatycznego? Bez żartów. Autor powielił maszynopis jako samodzielnie dzieło wśród swoich przyjaciół. W roku pańskim 1941. W czasach, kiedy najcenniejszy pod względem rynkowym jest tekst najskuteczniej zachęcający do kupna jakiegoś produktu, takie cieniutkie „niepotrzebne” książeczki wydawane w różnych momentach dziejowych, są dla mnie wyrazem rozpaczliwych dążeń ludzkiego ducha. Gdyby wydać dzisiaj Portret Kanta jako osobną broszurkę, choćby za 5 zł, ciekawe ilu znalazłoby się chętnych?
W jakimś sensie zwyciężyłem literaturę, albo ona mnie zwyciężyła. Z biegiem lat, z kolejnymi etapami edukacji wykształcił mi się w głowie przeklęty aparat badawczy, który ogranicza beztroską lekturę. Kiedy muszę napisać analizę albo recenzję jakiejś książki, widzę ją zupełnie z innego kąta, niż podczas samego czytania. Dowolny poziom immersji potrafi się zmienić w chłodne i bezlitosne racjonalizacje. Zresztą, nie dotyczy to tylko lektur. Na potrzeby pracy magisterskiej musiałem boleśnie szczegółowo zanalizować dwa filmy. Kiedy po wszystkim raz jeszcze obejrzałem Blaszany bębenek, z ulgą odkryłem, że i owszem, rozpada się on dla mnie w serię epizodów i scen oraz dalej żałuję pominiętych w ekranizacji fragmentów, ale całość nadal mnie pociąga jako konstrukcja artystyczna. Podobnie z książkami: mogę się nimi albo zachwycać, albo je analizować. Traktować jedną powieść za drugą jako odskocznię do kolejnych historyjek. Gdybym nieustannie zastanawiał się nad sensownością literatury, musiałbym porzucić jej czytanie, ze względu na daremność, o której wspomniałem we wstępie.
Z esejami jest nieco inaczej. Prawdę mówiąc, trochę się ich boję. Nie przeglądam na półkach bibliotecznych jednej pozycji za drugą, tak jak to robię w przypadku prozy i poezji. Czytam rzadko, jedynie wybranych wcześniej autorów. Zwykła beletrystyka jest jak zadanie do rozwiązana. Esej łączy zadanie z częściowym podaniem wyniku, przez co jest bardziej intrygujący, aby go chłodno ocenić, trzeba wejść na jeszcze wyższy poziom analizy. Jeżeli będę czytał za dużo, to znowu coś bezpowrotnie zniszczę.
W liceum próbowałem pisać pewne teksty, które (żeby nie obrażać mistrzów) można nazwać szkicowymi. Kiedy zetknąłem się z Micińskim na studiach, poczułem jakbym spotkał kogoś mówiącego płynnie językiem, w którym ja dopiero składam pierwsze zdania.
Powtórna lektura Portretu Kanta na zajęcia. Wypada któraś rocznica związana z Iwaszkiewiczem, bo gablotę należąca do wydziałowej czytelni wyłożono jego książkami. O szkło opiera się (wiadomo czym) jakiś studenciak, ewidentnie młodszy ode mnie. Może będę takich jak on uczył w niedalekiej przyszłości. Myślę o tym, że powinienem mu zwrócić mu uwagę, że zrobiłby to na pewno pracownik biblioteki, gdyby tu był i o tym, czemu ja tego nie robię. Nagle wszystko przestaje mnie obchodzić.
Jak ptak oślepiony błyskiem zwierciadła świat opada w dłonie, które ściskają rękojeść lustra. Chwieją się w stężałym szklanym źródle obłoki, blaski, cienie. – Wali się z kamiennego nieba światło tworzenia, kurz dziejów, sadza świec niegasnących i ciepła krew jak świeże farby, które kapały na oczy Michała Anioła. Wystarczy lustro przechylić, a historia popłynie przez ręce potokiem twarzy, ruchów i skłębionych ciał. Wystarczy obrócić zwierciadłem, aby dostrzec…
…aby dostrzec wąskie plecy obleczone brunatnym suknem, wątłe ramiona, biały harcap przewiązany czarną wstążką i w lustrze odbitą twarz: sklepione czoło, oczy w sieci zmarszczek, cienki nos, zapadłe policzki i zwiędłe wargi – twarz Emanuela Kanta.
Na Boga, ten człowiek w popularyzatorskim tekście o filozofii właśnie opisał mechanizm działania literatury. Opisał w sposób zniewalający, zabijający sceptycyzm. Podobno niektórzy czytają każdą książkę jako wiadomość skierowaną bezpośrednio do siebie. Ja mam tak rzadko, dobrze dostrzegam różnice między mną a autorem. Ale temu człowiekowi pozwoliłbym na przemawianie w imieniu moich myśli, powiedziałem sobie. Sens, sens odnaleziony w międzyludzkim porozumieniu, dłoni podanej przez granice czasu, cierpienia i śmierci.
Poszedłem na zajęcia. Tam się dowiedziałem, że Miciński uważał swoje eseje za normalne, regularne prace filozoficzne.
V
Czas wreszcie opisać jedyne wtajemniczenie, jakie uważam za naprawdę ważne w swoim życiu, jedyne, które nie rozpłynęło się w bezkształcie, nie poszło do szeregu możliwych lub zmarnowanych szans. Jedyne, za którym tęsknię.
Wydaje mi się, że było wtedy gorąco, choć pora dopiero kwietniowa. Lekką kurtkę chyba miałem na sobie, ale akurat nie temperatura mnie wtedy obchodziła. Przeszedłem parkingiem wznoszącym się na wysokość blokowiska, miejsca, gdzie kryje się jedyne do dziś miejsce, które mogę nazwać domem rodzinnym. Po drodze czekało na mnie kilka dużych, metalowych kontenerów na śmieci. Zatrzymałem się nad jednym z nich i oddychając ciężko położyłem plecak na ziemi. Z plecaka wydostałem zeszyt, z niego zaś włożoną za koniec luźną kartkę pokrytą dwoma charakterami pisma. Myślę, że dzisiaj by mnie po prostu rozśmieszyła. Bo też pociesznie musiał wyglądać papierowy zapis rozmowy, pisanej mówioną, kolokwialną polszczyzną, coś jak „analogowa” wersja gadu-gadu albo facebookowego czatu. Chociaż znałem treść, przeczytałem ją jeszcze kilkukrotnie, za każdym razem bardziej powoli. W końcu podarłem ją tak skrupulatnie, by na każdym skrawku nie było więcej niż dwa słowa pod rząd. W myśli, że ludzkie szczęście, że ludzkie życie może zależeć od takich głupot, kryje się coś plugawego. W każdym razie uważałem się w tamtej chwili za człowieka, którego los dobiegł końca, nie ma mu nic do zaoferowania i widziałem tę możliwość bardzo wyraźnie.
Wróciłem do domu, zbyt zdenerwowany, żeby myśleć trzeźwo, żeby myśleć w ogóle i poszedłem do kościoła. Był pierwszy piątek miesiąca, kolejny dzień cyklu, który zaplanowałem sobie dopełnić przed przystąpieniem do bierzmowania. Spowiedzi nie pamiętam, pewien jestem za to, że nie sformułowałem tamtej myśli jako osobnego grzechu. Wydawało mi się, że wystarczy wyłożenie rozpaczy. Wróciłem do ławki, nadal rozedrgany, z zaciśniętymi zębami, nie czując jeszcze łaski, jaką przecież przed chwilą otrzymałem. Byłem jak niezbyt lotny, ale pilny uczniak gotowy do odebrania lekcji. Msza się rozpoczęła, światło zza okna uderzyło mnie w oczy, i w miarę kolejnych modlitw oraz śpiewów poczułem najpierw wielki dreszcz na całym ciele, potem takie ciepłe uspokojenie, rozlewające się po całym mózgu, jakiego nie doznałem ani przedtem, ani potem. Czułem, że ten stan nie zna granicy czasu, bo należy do innej sfery. Czułem każdy ruch powietrza wokół mnie. Czułem coś, czego do dzisiaj nie mogę nazwać inaczej, jak wrażeniem Obecności.
Działo się to siedem lat temu. Niedługo po tym zdarzeniu doszło do rozmowy, w wyniku której udzielono mi z kolei „łaski” świeckiej, obowiązującej przez rok z kawałkiem, jak się miało okazać. Ale to jest przykład historii, w której epizod pełni nieskończenie ważniejszą rolę od zakończenia.
Wyjechałem z miasta, zrobiłem od tamtego czasu mnóstwo rzeczy. Tych pięknych i dobrych, jak i podłych, wyrachowanych. Odkrywałem nowe aspekty wiary, doznawałem nowych cierpień. Natomiast nigdy nie powtórzyła się sytuacja, którą opisałem. Parę razy przyszło mi na myśl, że można ją zlekceważyć, zracjonalizować, może dopisać do listy rozczarowań. I nie mogę, nie mogę tego zrobić bez okłamywania siebie samego. Po prostu dotknąłem wtedy czegoś, co wykracza poza perspektywy umysłu uwięzionego w czaszce, człowieka uwięzionego w śmiertelności i Ziemi uwięzionej w kosmosie. Myślałem, że doznałem łaski za sprawą stanu mojej wiary. Ale nie, wyznawałem w tamtym czasie grzechy uważane przez nią za obrzydliwe. Były chwile w moim życiu, kiedy cechowałem się o wiele większą niewinnością.
Być może wybrano jeden konkretny moment, by mi uświadomić bieg spraw na tym w świecie w sposób, który nie dla każdego jest do przyjęcia. Gorycz stanu posiadania. Irracjonalność ratunku.
Piotr Kowalczyk
One Comment