The-Hobbit-An-Unexpected-Journey-poster-230912

Peter Jackson ugotował kiedyś zupę – na bazie książek J.R.R. Tolkiena – i podał ją w trzech turach, aby wydłużyć czas smakowania i nasycić po brzegi widownię siedzącą w kinowych fotelach. Ponieważ przepis okazał się międzynarodowym sukcesem, Jackson zapytał samego siebie: „Czemu nie ugotować tej zupy jeszcze raz?”.

Drugie części serii filmowych zazwyczaj uchodzą za najgorsze. W przypadku Hobbita. Pustkowia Smauga można było mieć nadzieję na wyjątek od tej reguły, mimo to wciąż widoczne są w nim błędy typowe dla drugich części. Być może reżyser wyciągnął wnioski ze swojej poprzedniej superprodukcji (mowa rzecz jasna o Władcy Pierścieni), w której druga część wypada zdecydowanie najsłabiej. W oczekiwaniu na wielki finał trylogii o hobbicie warto przyjrzeć się, co nowego reżyser wprowadził do fabuły i jakiego zakończenia możemy się spodziewać pod koniec 2014 roku.

Pustkowie Smauga to kontynuacja przygody z Niezwykłej podróży. Oprócz realizacji głównego wątku pojawiają się romans ponad podziałami, dramaty egzystencjalne ludzi i krasnoludów oraz tragiczne rozterki hobbita; powracają też komedia w wydaniu brytyjskim i bajka zwierzęca – jednym słowem: „trochę wszystkiego dla każdego”. W produkcję włożono wielkie pieniądze (budżet na całą trylogię wyniósł 501 mln dolarów, pięćset pierwszy pokrył zapewne koszty wykucia pierścienia), dzięki czemu zupa Jacksona jest prawdziwą ucztą dla oka. W scenie otwierającej drugą część serii nie widzimy jednak ośnieżonych górskich szczytów na tle zachodzącego słońca (tak jak w przypadku poprzednich filmów), tylko reżysera przechodzącego przed kamerą i zagryzającego wielką marchewkę. Tym mrugnięciem oka do widza (a tego rodzaju mrugnięć będzie więcej) daje znać, że czas rozpalić ogień i rozpocząć przygodę z gotowaniem.

Znana (raczej warto zaprzyjaźnić się z pierwszą częścią Hobbita) już nam ekipa wyrusza w dalszą podróż ku Samotnej Górze. Gandalf wykorzystuje swoje szerokie znajomości i prowadzi krasnoludów do domu człowieka-niedźwiedzia – Beorna, który udziela im pomocy, pożyczając swoje kucyki (jakkolwiek absurdalnie to brzmi, tak było!). Dzięki nim docierają do granic Mrocznej Puszczy, gdzie czarodziej odchodzi i już  nie wraca do swoich przyjaciół (przynajmniej w tej części). Od tej pory muszą radzić sobie sami, co jest dobre, bo w końcu mają szansę zaprezentowania widzom swoich zdolności i dowodów odwagi, prawości i męstwa, tak wyraźnie malujących się na poczciwych twarzach bohaterów przez całą pierwszą część. Sam Gandalf nie oferuje jednak widzom nic nowego. Starcie z czarnym charakterem ogranicza się do krzyczenia w dziwnym języku i wystrzeliwania kolejnych smug światła z drewnianej różdżki. Ciekawe, czy i tym razem wystarczyło przywołać ogromne orły, żeby przynajmniej oszczędzić sobie trudu wędrówki (takie rozwiązanie było przecież możliwe w przypadku Władcy Pierścieni). Po takich przygodach, jak przejście przez halucynogenny las i spływie w beczkach po rzece, bohaterowie docierają do Miasta na Jeziorze. Stamtąd już niedaleko do Samotnej Góry, gdzie Bilbo Baggins (jako włamywacz), ma za zadanie wykraść magiczny arcyklejnot, który przywróci władanie nad królestwem krasnoludów jego prawdziwemu spadkobiercy – Thorinowi Dębowej Tarczy. Jak na film fantasy historia jest dość prosta do przyswojenia i nawet najbardziej oporni przeciwnicy gatunku zdołają nadążyć za rozwojem wydarzeń.

Oprócz wspomnianych już bohaterów do króla krasnoludów (o twarzy herosa) jego dwunastu kamratów i hobbita dołączają: znany z Władcy pierścieni Legolas (jego akrobacje wciąż robią ogromne wrażenie), elfka Tauriel (w tej roli Evangeline Lilly, znana przede wszystkim z serialu Lost), która czuje afekt do jednego z krasnoludów (mało przekonujący chwyt), kolega Azoga (tak, tak, w książce go nie ma) oraz jego Szef (skądinąd również całkiem dobrze znany… ). Zamiast króla goblinów mamy króla Miasta na Jeziorze (nie zauważyłam między tymi postaciami wielkiej różnicy), a zamiast fajnej sceny z Bilbem i Gollumem – mamy fajną scenę  z Bilbem i Smaugiem. Pomimo że stały dla tego typu filmów arsenał postaci po raz kolejny się sprawdza, są one raczej spłycone i nie zaskakują swoim postępowaniem widza obytego w świecie Śródziemia. Wszak baśniowa topika nie każdemu odpowiada.

O ile Niezwykła podróż bazowała na powolnym rozwoju akcji i ładnych widokach, Pustkowie Smauga jest zdecydowanie bardziej dynamiczne i barwne. Powolne tempo ulega gwałtownemu przyspieszeniu. W pewnych momentach wręcz zaskakuje i wytrzymanie trzech godzin w sali kinowej nie okazuje się takie trudne. Całość jest wciąż utrzymana w estetyce baśniowej (co niezmiernie mi się podoba). Film jest równie widowiskowy co pierwsza część trylogii, na uznanie zasługuje w szczególności część akcji rozgrywająca się w tytułowym pustkowiu – siedzibie smoka, niegdyś zajmowanej przez krasnoludów. Miliony monet i świecące jajko (czyt. arcyklejnot) robią wrażenie, a Smaug (któremu głos użyczył odtwórca roli Sherlocka Holmesa w znanym na Wyspach serialu Sherlock) jest zdecydowanie postacią dominującą. Dzięki nowym lokacjom reżyser miał większe pole do popisu – w poprzedniej części musiał pozostać konsekwentny i wiernie odtwarzać miejsca znane z Władcy pierścieni. Jackson wykorzystuje wachlarz możliwości do wypełnienia fabuły i zaprezentowania widzowi eksplorowanie różnych przestrzeni – wprost trudno oderwać oczy od ekranu i przestać mówić pod nosem: wow.

Peter Jackson zostawia rozwiązanie akcji drugiej części w zawieszeniu. Z jednej strony jest to perfidna zachęta, by pójść do kina na kolejną część, z drugiej – policzek dla widza, który nie uzyskał żądanej odpowiedzi. W trzeciej części można się spodziewać wielkiej bitwy, podczas której dziewczyna z Lostów wybierze pomiędzy krasnoludem a Legolasem, elfy i krasnoludy zjednoczą się przeciwko orkom, Gandalf użyje trochę magii, a Bilbo zostanie bohaterem, po czym wróci do Shire i westchnie, ściskając w kieszeni wieczny przedmiot pożądania, czyli pierścień. Dlatego bardzo ciężko o sprawiedliwą ocenę tego filmu. Zawsze tego typu produkcje wchodzą do kin z taryfą ulgową. Są widowiskowe i zapewniają rozrywkę, ale w gruncie rzeczy nie niosą ze sobą żadnej głębszej treści i zostawiają widza właściwie z niczym. O ile niektórzy (np. ja) mają zapotrzebowanie na tego typu projekcje, inni mogą czuć się zawiedzeni, że za 20 zł otrzymali w zamian jedynie ładne obrazki i kolejną historię o starciu dobrych i złych, które widzieli już wiele razy. Jednak mimo że śmiałam się w niekoniecznie odpowiednich momentach (głównie wtedy, gdy na ekranie pojawiał się zazdrosny Legolas bądź zamyślony Thorin), obejrzałam film z przyjemnością i nie żałowałam ani wydanych pieniędzy, ani czasu spędzonego w sali kinowej.

Jackson wrzuca do nowej zupy zarówno HobbitaSilmarilion Tolkiena, jak i pomysły scenarzystów oraz swoje własne, by w wielkim kotle wypełnionym efektami specjalnymi i baśniową estetyką ugotować kolejny hit. Nie ma zatem sensu odnosić treści filmów do fabuły książek – są to dwa zupełnie różne twory, których podobieństwo ogranicza się czasami tylko do imion postaci. Hobbit ma stanowić prequel do Władcy pierścieni (filmowego, nie książkowego) i gratkę dla fanów serii. I choć wszystko w nim wydaje się boleśnie jasne i przewidywalne, widzowie wciąż napierają na kasy kinowe w poszukiwaniu wrażeń. Czy tylko tych opartych na efektach specjalnych? A może na potrzebie odnalezienia kosmicznego porządku, w którym zło zawsze musi zostać pokonane? Trudno o głębsze refleksje o tym filmie, ciężko też sytuować go w odniesieniu do innych typu fantasy/przygodowy. Jackson dzięki Władcy pierścieni wyrobił sobie wizytówkę, którą prezentuje z gracją, tworząc kolejne epickie giganty. Tym razem nieco spuszcza powietrze i pozwala sobie na liczne fabularne figle. Jeśli osiągnięcie filmowej satysfakcji można uzyskać poprzez estetyczną ucztę i przeżycie przygody, dołączając do wesołej gromadki dziwacznych postaci – to reżyserom nie pozostaje nic innego, tylko gotować kolejne zupy. Ostatecznie przeciętny mieszkaniec kuli ziemskiej jest jak przeciętny mieszkaniec Śródziemia – takim „naszym hobbitem”. Być może i jemu przypadnie jakaś rola do odegrania w świecie Tolkiena i Jacksona, by po raz kolejny uratować Shire – no bo kto by nie chciał?

 Anna Maria Mik

3 Comments

  1. „Drugie części serii filmowych zazwyczaj uchodzą za najgorsze.”

    Raczej za jedyna sensowne sequele w ogóle (Ojciec chrzestny, Imperium kontratakuje).

    1. Możemy przerzucać się przykładami, abstrahując oczywiście od faktu, że to w większości przypadków kwestia gustu i opinii. Pisząc powyższe zdanie, miałam na myśli takie produkcje jak właśnie: „Władca Pierścieni”, „ Iron Man” czy choćby „Efekt motyla”, i na podstawie opinii o nich starałam się oprzeć krytykę „Pustkowia….” jako drugiej części.

  2. Przytoczone przykłady w porządku,przyjmuję, ale by wyprowadzić kontrargument, wystarczy mi link do pierwszej strony, jaka mi wyskoczyła po wpisaniu w google „the worst seqels ever” http://www.totalfilm.com/features/30-worst-movie-sequels/american-psycho-ii-all-american-girl-2002. Wśród nich wiele drugich części. Ze swojej strony mogę wyróżnić „Iron man”, „Basic instinct”, „Transfomers”, „Matrix”, plus większość animacji dla dzieci. Być może w ostateczności do kwestia gustu lub przywiązania do serii, nie twierdzę też, że dobrych sequeli nie ma. Jednak większość przykładów wskazuje raczej na trzecie części, przynajmniej w moim mniemaniu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *