W roku 1936 w czasopiśmie „Studio” ukazał się list otwarty Gombrowicza do Brunona Schulza, w którym to Gombrowicz wszystko, co miałabym do powiedzenia po pierwszej lekturze Sklepów cynamonowych i Sanatorium pod Klepsydrą, niezwykle celnie oddał w słowach: „(…) Zbyt gorący, Bruno, zbyt niecierpliwy jesteś w swoim dążeniu wzwyż, zanadto Ci pilno do tych najwyższych rejonów, w szparkim pędzie łydki zgubiłeś po drodze. (…) Za łatwo i tanio odbywa się proces uwznioślania”. Proza Schulza zawsze mnie odrzucała i nigdy nie była dla mnie przekonująca – odkąd pamiętam, uważałam ją za przesadnie poetycki bełkot pragnący traktować o wszystkim i traktujący zupełnie o niczym. „Całuję Cię w czoło, Twój – Witold Gombrowicz”, a ja uśmiechałam się ironicznie. To wystarczyło, żeby uznać, że nie wrócę do Schulza i jego denerwująco synestezyjnego, do znudzenia malowniczego, rozpoetyzowanego gadania. Nigdy w życiu.
Oczywiście – wróciłam. Przeczytałam dziś Wiosnę i jestem bardzo zaskoczona, ponieważ spodobało mi się. Senne urojenia snute w tekście są jednak całkiem urokliwe, a sam autor broni się w opowiadaniu słowami: „Czy zauważyliście, że między wierszami pewnych książek przelatują tłumnie jaskółki, całe wersety drgających, spiczastych jaskółek? Należy czytać z lotu tych ptaków…”. Czuję się przekonana – Schulzowi udało się nawet stworzyć we mnie jakiś specyficzny nastrój. I choć, jak pisze Sandauer w Rzeczywistości zdegradowanej (Rzecz o Brunonie Schulzu), sam Bruno przyznaje, że Wiosna to tekst niedoskonały, a przekonania w nim zawarte są nieostateczne, warto po niego sięgnąć. W gruncie rzeczy – czytelnika interesuje czy Wiosna zawiera w sobie kwintesencję wiosny, czy też nie? Cóż odbiorcy przeszkadza kapitulacja autora pod koniec utworu i to, że czuł się on przez rzeczy najwyższe „napoczęty, a potem porzucony”? Nawet jeśli mnie samą miałoby to jakkolwiek interesować, Schulz podoba mi się bardziej jako zasmucony swymi ograniczeniami dociekliwy idealista, niż jako natchniony wizjoner. Niewielu jednak będzie dziś czytać Wiosnę przez pryzmat ambicji jej twórcy. I dobrze.
Oniryczny charakter tekstu czyni jego na wskroś poetycki język nie tylko znośnym, lecz także przyjemnym. Najbardziej irytująca cecha stylu Schulza właściwie konstytuuje całe opowiadanie, a każde słowo w jakiś dziwny sposób pasuje do pozostałych. Czytanie wcale się nie dłuży, z przyjemnością przewraca się kolejne kartki. Refleksje zawarte w tekście są smutne, ale niespieszna lektura zamiast przygnębiać – przeciwnie, wprowadza jakieś rozmarzenie w melancholijny nastrój mroźnego, zimowego wieczoru. Jest pewna subtelność w tej snutej przez poetę-dziecko impresji o narodzinach wiosny, jako o powrocie do początków życia. Walka poezji – stanowiącej ocalenie okaleczonych mitów o świecie; jedynego źródła nowych prawd, które to będziemy w stanie tworzyć w przyszłości – z systemem biurokratycznym państwa prozy za panowania Franciszka Józefa I, choć rewolucyjna (Wiosna Ludów!), do pewnego momentu wydaje się uśpionemu czytelnikowi bezpieczna, bo jakoś „zaczarowana” przez sen. Jest jednak w tej wiośnie coś po Nietzscheańsku dionizyjskiego, „nieogarniętego i niewypowiedzianego”, znajdującego się „u końca naszych słów, które już tu stają się majaczliwe, bredzące i niepoczytalne”. I dopiero po odczuciu tego zmierzchu wiosennego zrozumieć można, że wiosna „rośnie na historiach” i na historiach się odradza. Te niespokojne, zstępujące do Podziemia fragmenty stanowią jednak najwspanialszą część tekstu i nie można mieć do Schulza żalu o to, że złudzenia zostały już rozwiane. Ma on rację gdy twierdzi, że nie sposób mówić o słowie, by nie wniknąć w jego głębię i etymologię, nie szukać jego początku – „nieobjętego żywiołu”, gdzie „ściemnia się” – gdzie nasza ekspansja musi stać się regresją, a więc błądzeniem. Opowiadanie Wiosna jest więc beletrystyczną wędrówką po tezach zawartych przez Schulza w Mityzacji rzeczywistości: „Istotą rzeczywistości jest sens. Co nie ma sensu, nie jest dla nas rzeczywiste. Każdy fragment rzeczywistości żyje dzięki temu, że ma udział w jakimś sensie uniwersalnym. Stare kosmogonie wyrażały to sentencją, że na początku było słowo. Nienazwane nie istnieje dla nas. Nazwać coś – znaczy włączyć to w jakiś sens uniwersalny”. A jednak nie jesteśmy dziś słów świadomi. Freud by się uśmiał, co?
Uroczo w ten topos podróży przez czasy przeszłe i teraźniejsze wplata się wiosenna historia miłosna, a właściwie – historia o wiosennej miłości, gdyż najbardziej zapadający w pamięć fragment nie dotyczy wcale urokliwej Bianki. Wiosną „w te krążące pary, w tych młodzieńców i te dziewczęta spotykające się wciąż w regularnych nawrotach wstępuje jakaś dziwna siła i natchnienie. Każdy z nich staje się jak Don Juan piękny i nieodparty, wychodzi z siebie dumny i zwycięski i osiąga w spojrzeniu tę moc zabójczą, od której serca dziewczęce truchleją. A dziewczętom pogłębiają się oczy, otwierają się w nich jakieś głębokie ogrody rozgałęzione alejami, labirynty parków ciemne i szumiące”. W normalnej sytuacji porównanie wnętrza dziewczyny do ogrodu uznałabym za niemożliwie pretensjonalne, jednak w tym zestawieniu wydaje mi się po prostu doskonałe. Co więcej, złapałam się na tym, że wyobrażam sobie dziewczęce oczy, szeroko otwarte i ciemniejące, wpuszczające kogoś do głębokiego – i doskonałość tego właśnie porównania jest dla mnie najbardziej uderzająca – ogrodu, w którym szum będzie działał onieśmielająco i w którym z pewnością będzie można się na zmianę zgubić i odnaleźć. Plastyczność i obrazowość języka Schulza wcale nie jest aż tak denerwująca. Zaczynam się czuć tym wszystkim ciut zawstydzona.
I choć demityzacja rzeczywistości w wykonaniu Gombrowicza już dawno porwała moje serce na zawsze, mityzacji rzeczywistości proponowanej przez Schulza również udało się wzbudzić moje zainteresowanie. Bogactwo językowe jego opowiadań jest niezaprzeczalne. I nawet jeśli w liceum czytany na szybko męczył niemożebnie i irytował do granic, warto do niego na spokojnie wrócić. Obroni się sam.
Magdalena Pawłowska
Zastanawiałem się czasami, jak można by samemu sobie wyjaśnić sens opowiadań Schulza, a więc odnieść je, powiedzmy, do praktyki życiowej, potocznych rozmów i całej nieartystycznej strony codzienności. Być może wszystkie te wielkie monologi stoją na zbyt wielkim i zbyt złożonym rusztowaniu, żeby można było odnaleźć jakieś skromniejsze znaczenia, lepiej odpowiadające ludzkiemu stanowi we wszechświecie. A jednak wydaje mi się, że triumf Schulza polega właśnie na uniwersalizmie, górności i bezkompromisowej formie. To, że „proces uwznioślania” odbywał się zbyt pośpiesznie, świadczy chyba o tym, jak ryzykowne i śmiałe było to artystyczne przedsięwzięcie. Gombrowicz, z pewnością twórca odważny, pod tym akurat względem ryzykował, jak myślę, mniej.
Nie bez wahania napisałem „wyjaśnić sens opowiadań”, bo może należałoby „zaciemnić”? Swoją drogą – kiedyś myślałem, że nie najgorzej pojąłem „Wiosnę”, ale trafiłem na pewne ćwiczenia, na których odebrałem lekcję pokory.
Tomku,
Pytanie o to, jakie kompetencje u czytelnika zakłada Schulz (i jakich reakcji od niego oczekuje), otwiera bardzo szerokie pole do dyskusji. Ja również odebrałam lekcję pokory na zajęciach z „Wiosny”, ale nie samymi zajęciami człowiek żyje. Jak słusznie zauważasz, warto spróbować przeczytać Schulza w sobie, a nie w historii czy teorii literatury. Nawet jeśli będzie to „śmiałe” i „ryzykowne” przedsięwzięcie. Tym samym – bardzo dziękuję za cenną uwagę dotyczącą „procesu uwznioślania” :)
Zgoda, mnie też się wydaje, że Schulz nie marzył o literaturoznawczej interpretacji swoich opowiadań. Marzył przecież o innych rzeczach. ;) Twój artykuł, Magdo, bardzo mnie zaciekawił. (A to o zajęciach z „Wiosny” i pokorze dodałem na marginesie, prywatne wspomnienie, bez związku z tym, co napisałaś). Dzięki za nocną lekturę.