– Czy zna pan pogłoski na swój temat?
– Jakie pogłoski?
– Że pracuje pan w Bibliotece imienia Wacława Borowego od bardzo wielu lat.
– A tak wyglądam?
– Przeciwnie. Wygląda pan zawsze tak samo. Ale pracuje pan od dawna.
– Studia na polonistyce zacząłem w 1997 roku. I właściwie już na czwartym roku studiów zacząłem pracę w magazynie, żeby sobie dorobić. A później, po studiach, czekałem, aż się zwolni miejsce. W październiku 2005 roku zaczałęm pracę etatową. Wcześniej przychodziłem do czytelni jako student – tak jak pańscy koledzy i koleżanki. I przesiadywałem tu często i długo. Mieszkam blisko, więc uznałem, że czytelnia to jest dla mnie optymalne miejsce do nauki. Każde popołudnie, każdą sobotę spędzałem w bibliotece. Poza tym „Borowy” to nie tylko krzesła i stoliki do czytania. W swoim czasie dość często odbywały się tu panele, dyskusje, wieczory wspomnień.
– Czy pan też ma wrażenie, że „Borowy” ma genius loci? Panuje tu duch otwartości i rozmowy.
– Gdyby to nie było miejsce wyjątkowe, nie spędzałbym tu na studiach od pierwszego roku tak wiele czasu. A potem nie starałbym się o pracę tutaj. Podchodziłem do sprawy idealistycznie. Dla mnie uniwersytet to jest miejsce magiczne. A biblioteka na polonistyce to miejsce podwójnie magiczne. Proszę pomyśleć: jesteśmy w centrum stolicy, a tutaj nie dociera żaden gwar. W bibliotece pośpiech i problemy przestają istnieć.
– Na polonistyce są dwa ośrodki życia studenckiego: kawiarnia Fabularna i „Borowy”.
– Tak. Dawniej było tak nawet z przymusu: kiedy nie było powszechnej manii kserowania i czytania z ekranu komputera, trzeba było przyjść do „Borowego”. W czytelni siedziało po sześćdziesiąt, siedemdziesiąt osób. Na parapetach też. Pozostali dostawali numerek z czytelni, ale szli czytać na korytarz. Wtedy „Borowy” był warsztatem pracy. Działały – i działają – wprawdzie inne warszawskie biblioteki: Instytutu Badań Literackich w Pałacu Staszica, Biblioteka Narodowa, Biblioteka Pedagogiczna na Szturmowej i, oczywiście, Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego, która do trzeciego roku moich studiów mieściła się na terenie kampusu. Ale „Borowy” był na pierwszym miejscu.
– Pamięta pan takich studentów albo profesorów, którzy na cały dzień przychodzili do „Borowego” jak do pracy?
– Tak. Ponadto, powtarzam, to nie była epoka aparatów cyfrowych i kserografów. Jeśli więc w „Borowym” był jeden egzemplarz książki, należało się umówić: ty przychodzisz na dziewiątą i czytasz do jedenastej, potem ja od jedenastej do trzynastej – i tak dalej. Z wykładowców pamiętam na przykład dziekana Andrzeja Guzka, panie profesor Urszulę Kowalczuk, Ewę Ihnatowicz, Ewę Paczoską. A byli też tacy profesorowie, których nigdy w życiu nie widziałem w bibliotece. Możliwe, że chodzą do innych bibliotek albo wszystkie książki mają w domu.
Ja też byłem stałym gościem „Borowego”. Oczywiście o tyle, o ile pozwalał plan zajęć. Jak sobie teraz przypominam, to myślę, że musiałem tam bywać naprawdę często, skoro potem nie było mi trudno starać się tu o pracę. Rozpoznawano mnie, bo się angażowałem. Była kiedyś taka skrzynka z napisem „Dezyderaty”, tuż przy wejściu do biblioteki. Chyba nie tylko wśród swoich znajomych, ale wśród wszystkich studentów w ogóle byłem jedyny, który wrzucił tam kiedyś karteczkę. Z dezaprobatą opisałem zachowanie pani bibliotekarki, niemiłej, krzykliwej. Anonimowo powiadomiłem: „Co wtorek, w godzinach takich a takich, siedzi pani, która jest nieuprzejma i krzykliwa. Warto coś z tym zrobić”. Od kolegów dowiedziałem się później, że moja opinia wywołała wielkie poruszenie. Nie tylko dlatego, że wreszcie ktoś poskarżył się na tę nielubianą bibliotekarkę. Również dlatego, że ktoś skorzystał w końcu z tej skrzynki. Jakiś czas później ta pani odeszła z pracy. A skrzynkę wkrótce zdjęto. Można powiedzieć, że spełniła swoją funkcję.
– W przeciwieństwie do skrzynki na rewersy, która nadal jest niezastąpiona.
– Zamykana skrzynka na rewersy pojawiła się dość niedawno. Kiedyś była trochę większa i przede wszystkim otwarta. Niektórzy wyciągali i wyrzucali do kosza rewersy swoich kolegów, żeby zwiększyć szansę na realizację własnego rewersu. Ja tego nie robiłem, ale widziałem takich, co robili. Trzeba było zamknąć skrzynkę, żeby ukrócić ten sabotaż.
– Czy zdarzyło się kiedyś, że znalazł pan gdzieś na półce albo w magazynie książkę bez sygnatury, taką, o której nie wiedział pan, że tu jest?
– Raczej przeciwnie. Ginęły książki z sygnaturami. Ktoś zabrał i nie oddał. Albo, żeby uniknąć kary, po kilku latach wciskał książkę gdzieś w księgozbiorze podręcznym, na przykład między tomy „Pamiętnika Literackiego”. Wyrywano też strony z czasopism (wiadomo, nie było kserografów), żeby pod koniec roku akademickiego z powrotem uczciwie wkleić.
Oczywiście to są zachowania karygodne, ale trzeba dodać, że wtedy książka była czymś cenniejszym. Jako przedmiot po prostu. Ktoś czuł, że ma w rękach skarb i korciło go, żeby zachować go dla siebie. Dawniej jak profesor przynosił na zajęcia dziewiętnastowieczne wydanie Lalki, to zaraz pojawiały się głosy: „O Boże, skąd pan to ma?!”. A dzisiaj co? Robię zajęcia o książkach, przynoszę wydania kolekcjonerskie i od razu rozpoznaję, że wielu patrzy na nie jak allegrowicz, a nie jak miłośnik literatury.
– Jaka jest najcenniejsza książka w „Borowym”?
– Mamy bardzo stare wydanie pism Kazimierza Brodzińskiego, jedno z pierwszych wydań Mikołaja Doświadczyńskiego przypadków. Poezje Mickiewicza z lat pięćdziesiątych XIX wieku, edycja paryska. Około trzydziestu takich cymeliów.
– Czy w magazynie są jakieś biblioteczne kurioza?
– Na Wydział Polonistyki zawsze przychodzą ludzie, którzy chcą zdeponować swoje prywatne dzieła. Takie, które sami pisali. Pamiętam na przykład „rozprawę” pana Zbyszka. Pan Zbyszek nie obronił pracy magisterskiej pisanej u profesora Sudolskiego, bo tej pracy nie dało się obronić. Sudolski nie przyjął. Pan Zbyszek później straszył w ten sposób, że kiedy profesor w poniedziałek rano miał wykłady o Mickiewiczu, on nagle w środku zajęć wchodził do sali, stawał na środku i mówił: „Nikogo pan nie przekona, że Mickiewicz był zdolniejszy od Słowackiego!”.
Z Marcinem Dąbrowskim, pracownikiem Biblioteki imienia Wacława Borowego na Wydziale Polonistyki UW, rozmawiał Niewinny Czarodziej
W sumie wstyd się przyznać, ale w Borowym nigdy nie byłem, wywyższając za to pod niebiosa BUW. Ale skoro faktycznie jest to tak magiczne miejsce, to chyba wypada pójść :)
Myślę, że od działania biblioteki i panującej tam atmosfery zależy bardzo wiele. W liceum trafiłam na bibliotekę przerażającą, posiadającą tylko i wyłącznie lektury, pilnowane czujnym okiem pań bibliotekarek, sępów posadzonych tam chyba za karę i nienawidzących wszelkich czytelników. Wołami by mnie tam nie zaciągnęli. Biblioteka powinna mieć atmosferę, zachęcać do przychodzenia tam a nie działać na zasadzie spożywczaka.