Niewinni Czarodzieje. Magazyn

Film i serial jako podróż w czasie

Ilustracja: Łucja Stachurska

Od listopada zeszłego roku co jakiś czas wracam myślami do wietnamskiego filmu Song Lang. Linh Phung, główny solista w operze cải lương, podczas bezsennej nocy mówi: „Do you believe in time travel? I believe there are three ways to do that. Through people. Objects. And places”.

Ludzie i miejsca potrafią być zawodne w zmaganiu z czasem, zbyt łatwo zmieniają się. Często nie chcemy się na to zgodzić, pragnąć zachować wspomnienia. Chyba najlepiej w tej walce radzą sobie zwykłe przedmioty, a znaleźć potwierdzenie tej tezy nie jest trudno. Wystarczy iść do dowolnego muzeum, a tam natkniemy się na różnorodne wystawy: od ceramiki, przez biżuterię, aż do instrumentów muzycznych. Każdy z eksponatów ma inną historię, często już niemożliwą do odczytania przez współczesnych. Linh, kiedy mówi o przedmiotach, ma na myśli rzeczy materialne, nam najbliższe, ale przecież do tej kategorii należą także obrazy, rzeźby, architektura, literatura, muzyka i filmy.

Z jakiegoś powodu dla większości z nas sztuka nie jest rzeczą, a czymś „ponadprzedmiotowym”, chociaż nie można jej odmówić materialności. Dzieła potrafią nas „przenieść w czasie” nawet lepiej niż przedmioty — za sprawą wspomnień, które w nas budzą, lub wciągającej fabuły osadzonej w mniej lub bardziej odległej przeszłości.

Wydaje się, że kino przejęło funkcję „podróży w czasie”, dzięki odwołaniu do swojego dalekiego przodka — starożytnych ceremonii, przez współczesną naukę postrzeganych nie tylko w kategoriach religijnych, lecz także widowiskowych. Na długo przed pojawieniem się teatru, pierwotne ludy odtwarzały dzięki nim swoje najważniejsze historie i legendy (najczęściej wybierano mit kosmogoniczny). Tak działo się m.in. w starożytnym Babilonie, gdzie na przełomie starego i nowego roku działy się rzeczy niezwykłe. Na ceremonię akîtu składała się recytacja poematu stworzenia, Enuma elisz, oraz występ dwóch grup aktorów, którzy odtwarzali walkę pomiędzy Mardukiem a potworem morskim Tiamat[1]. Dla uczestników stawało się to ceremonialnym uobecnieniem legendarnych początków czasu, odtworzeniem historii świętej. Dzisiaj kultura eksploatuje różne mity i legendy w zupełnie inny sposób. Filmy i komiksy, których bohaterami stają się bogowie i boginie, nie podejmują już pierwotnego aspektu sakralnego tych historii.

Powrót do czasu utraconego

Leon Le zaznacza, że akcja Song Lang (2018 r.) rozgrywa się w latach 80., ponieważ właśnie tak Sajgon nadal wygląda w jego pamięci[2]. Miasto z jego wspomnień już nie istnieje, zostało przebudowane. Nawet nazwa się zmieniła. Zatem — w myśl wcześniej przytoczonego zdania — film stał się dla reżysera okazją do podróży w czasie do miejsc, w których spędził dzieciństwo, do znanych mu dźwięków opery płynących z radia. Sceneria jest ważna, ale nie najważniejsza, bo fabuła skupia się głównie na cải lương. Ten rodzaj sztuki scenicznej, choć swego czasu bardzo popularny i wyrastający z wietnamskiej tradycji, dzisiaj jest praktycznie wymarły. Reżyser, dzięki pomocy emerytowanych aktorów, pieczołowicie odtworzył realia wietnamskiej sceny operowej lat 80. XX wieku — pełne przepychu dekoracje, kostiumy i schematyczny makijaż, a nawet klimat sali wypełnionej entuzjastycznie reagującą widownią[3]. Oczywiście, taka dokumentacyjna praca jest potrzebna w przypadku każdego filmu, którego akcja dzieje się w przeszłości, ale sztuka teatru jest tu nie tylko tłem dla rozgrywających się wydarzeń, lecz również pełnoprawnym bohaterem. Aby taki efekt mógł powstać, twórcy poświęcili wiele czasu ekranowego przedstawieniu scen ze spektaklu. Na dodatek nie są one zakłócane tym, co dzieje się za kulisami. Wygląda to tak, jakby Leon Le tych sekwencji nie reżyserował, lecz po prostu rejestrował przedstawienie.

Fragmenty widowiska, które widzimy w Song Lang, odtwarzają legendę o tragicznej miłości Mỵ Châu i Trọng Thủy. Starożytny Wietnam, dzięki królowi An Dương Vương i jego magicznemu łukowi, długo opierał się najazdom generała Zhao Tuo. Był on tak zdeterminowany, aby odkryć tajemnicę wroga, że — pod pozorem traktatu pokojowego — zaaranżował małżeństwo między swoim synem, Trọng Thủy, a księżniczką, Mỵ Châu. Młodych połączyła wielka miłość, jednak dziewczyna nierozważnie wspomniała mężowi o łuku. Kiedy Zhao Tuo się o tym dowiedział, rozkazał synowi wykraść artefakt. W przedstawieniu Trọng Thủy nie chciał spełnić życzenia ojca, bo oznaczałoby to skazę na honorze i wywołałoby kolejną krwawą wojnę, a przede wszystkim — zdradziłby zaufanie ukochanej żony. Generał jednak wydał rozkaz, który musiał zostać spełniony. W tym czasie król Wietnamu odkrył zdradę Mỵ Châu i zabił ją z wściekłości. Trọng Thủy, po znalezieniu ciała żony, popełnił samobójstwo, aby dołączyć do niej w zaświatach.

Leon Le wybrał tę legendę nie bez powodu — jest ona w pewnym stopniu paralelna wobec historii Linh Phunga i Dunga. W filmie mistrz zaleca młodemu soliście, aby się zakochał, bo inaczej nie będzie potrafił dobrze oddać miłości i straty, której doświadczył Trọng Thủy. Właśnie to obserwujemy w trakcie akcji Song Lang — zakochanie, a później bolesną stratę. Bohaterowie nie zdają sobie z tego sprawy, ale ich relacja na swój sposób odtwarza tę legendę.

Co ciekawe, nie tylko dla Leona Le ten film stał się prawdziwą podróżą w czasie. 18 listopada mała sala kinowa zapełniła się po brzegi mieszkającymi w Warszawie Wietnamczykami. Zdecydowana większość z nich zapewne doskonale pamiętała, jeśli nie konkretnie Sajgon, to przynajmniej klimat lat 80. w Wietnamie. Na pewno świetnie przypominali sobie operę cải lương, która wtedy święciła tryumfy popularności. Nie brakowało także młodszych, zapewne urodzonych już w Polsce. Dla nich to także była podróż w czasie, choć sami tamtego czasu nigdy nie doświadczyli. A może doświadczyli pośrednio, z opowieści rodziców i dziadków, a teraz dosłownie go przeżyli, dzięki dziełu Leona Le?

Poszukiwanie szczegółów

Równolegle do Song Lang moją uwagę przykuł jeszcze jeden film, Komedianci Marcela Carné z 1945 roku. Wydaje się, że jest to zestawienie co najmniej dziwaczne. W końcu co może łączyć dzieła, które dzieli aż 73-letni dystans czasowy i które wywodzą się z różnych kręgów kulturowych? Jak się okazuje, bardzo wiele, bo zostały one skonstruowane w podobny sposób.

Komediantach tak samo obserwujemy zakulisowe życie i namiętności ludzi teatru, z tą różnicą, że wszystko dzieje się na paryskim Boulevard du Temple w pierwszej połowie XIX wieku. Reżyser zdecydował się na zwrócenie kamery na widowisko teatralne samo w sobie, pokazanie, jak wyglądała ówczesna gra aktorska, stroje, dekoracje, a nawet maszynerie teatralne (wówczas powszechnie stosowane). Jak w Song Lang sztuki wystawiane przez mima Baptystę na deskach Funambules są paralelne wobec fabuły, nawet w zakresie obsady: w pantomimie Księżycowy kochanek Pierrot traci ukochaną, którą uwiódł Arlekin, tak samo ułoży się później relacja między grającymi w sztuce bohaterami filmu — Garance opuści Baptystę dla Frédéricka Lemaître’a.

Film odtwarza o wiele wcześniejszy okres, niż w przypadku dzieła Leona Le, a ludzie tworzący świat teatru w paryskiej dzielnicy już dawno zmarli, więc Komedianci nie stali się dla Carné osobistą kapsułą czasu. W tym przypadku „podróż w czasie” polega przede wszystkim na drobiazgowym odtworzeniu środowiska z różnych materiałów historycznych (nie tylko literatury, lecz również malarstwa), co stanowi pracę o walorach wręcz archeologicznych, a widzowie zostają zaproszeni do wzięcia udziału w wyprawie w przeszłość. Może Komedianci nie wzbudzają już takich emocji i nie angażują tak bardzo współczesnego widza, ale ta metoda odtwarzania dawnej rzeczywistości, której nie możemy już dzisiaj bezpośrednio doświadczyć, przyjęła się powszechnie w branży filmowej i w telewizji. W rezultacie wzrosła popularność tekstów kultury opowiadających o dawnych epokach, wydarzeniach, postaciach, konfliktach, albo o tym, co znajdowało się na marginesie wielkiej historii.

Współcześnie przodują w tym Brytyjczycy, choć gonią ich Amerykanie. Jeśliby zapytać przeciętnego widza o przykład angielskiego serialu, wymieniłby zapewne tytuły kilku kryminałów i dramatów, z których większość należałaby do tzw. period drama. Jeśli zapytamy o serial wiernie odtwarzający realia historyczne, większość odpowiedzi dotyczyłaby produkcji brytyjskich (zapewne z Downton Abbey na czele). Dlaczego? Według Iana MacDonalda, medioznawcy i wykładowcy Uniwersytetu w Leeds, powód takiej specjalizacji w produkcjach zwanych kostiumowymi jest bardzo prozaiczny — chodzi o literaturę, która przeszła już do domeny publicznej, więc może zostać przerobiona na serial bez kosztów związanych z prawami autorskimi. Stąd wielka popularność produkcji powstałych na kanwie powieści Jane Austen czy sztuk Williama Shakespeare’a.

Ale ilość niekoniecznie znaczy jakość, a dążenie do niej Brytyjczycy postawili sobie na pierwszym miejscu. Angielskie seriale słyną z tego, jak wielką wagę ich twórcy przywiązują do szczegółów. MacDonald pracował kiedyś jako konsultant, którego zadaniem było szukanie pozornie nieistotnych detali, na przykład informacji o tym, ile w danym roku mogły kosztować pory na wiejskim targu. Mógł się tego dowiedzieć z literatury, czy — ogólniej mówiąc — formy pisanej, z dziennikami i pamiętnikami na czele. Mam na myśli także codzienne zapiski (nawet rachunki), bo one także odnoszą się do przeszłości, choć bardzo bliskiej, ale wystarczająco ważnej, aby zatrzymać ją na kartce papieru. Wierność takim drobiazgom może wydawać się całkowicie zbędna czy w ogóle nieistotna dla całej produkcji, ale to właśnie one dodają filmowi czy serialowi wiarygodności i urealniają opowieść. Obecnie część przemysłu filmowego znajduje się w podobnym punkcie, co powieść realistyczna w II połowie XIX wieku.

*

Realistyczne odtworzenie danej epoki nabiera dla widza nie tylko charakteru podróży w czasie, lecz również utrwalenia pewnego momentu. Prawdziwymi wehikułami czasu są właśnie filmy, ale nie te dokumentalne migawki, tylko te fabularne. To one — poprzez odwzorowanie emocji, konfliktów międzyludzkich i wyzwań, które stawia przed bohaterami ich codzienność — pozwalają nam na przeżycie podróży w inne czasy. Do filmu czy serialu zawsze można wrócić (tak, jak niegdyś wracało się do powieści), odtwarzać dany fragment setki razy, aby zauważać kolejne szczegóły, przeżywać go na nowo albo przypominać sobie własne wspomnienia z dawnych lat.

Zatem Linh Phung się nie mylił.

Anna Babisz

 

[1] Zob. Mircea Eliade, Święty czas i mity [w:] tenże, Sacrum i profanum. O istocie religijności, przeł. Robert Reszke, Warszawa 1996, s. 62–63.

[2] Wywiad z Leonem Le: https://www.youtube.com/watch?v=vUlJg-AfMaw.

[3] Zaciekawionych odsyłam do jednej ze scen z filmu: https://www.youtube.com/watch?v=WdsANT15_O4.

Exit mobile version