Gangi na klatce, czyli formy przyjaźni blokowej

Ilustracja: Łucja Stachurska

Za każdym razem, kiedy w towarzystwie przywołujemy czasy dzieciństwa, czuję pewną wyższość, bo jestem jedyną z niewielu osób, która dostąpiła zaszczytu wychowania się na blokowisku. I chociaż sama nie chciałabym skończyć w bloku wśród wielu bloków, z cienkimi ścianami i odgłosem wiertarki w sobotę o szóstej rano, to dzieciństwo wśród betonowych klocków odmalowanych w końcu z szarości w bardziej przyjazne kolory było magicznym okresem mojego życia.

Przyjaźnie w bloku zawiązywały się same. Naturalną rzeczą było to, że wszystkie dzieciaki w jednej klatce mają swój gang. Ja miałam to szczęście, że mieszkałam drzwi w drzwi z dwiema dziewczynkami w tym samym wieku, więc nie musiałam się wspinać po schodach, żeby zapukać z pytaniem, czy są dziewczynki i czy wyjdą. W pewnym momencie rodzice kupili nam zestaw do walkie-talkie i nie musiałyśmy nawet pukać do drzwi, bo przez ścianę urządzenie działało znakomicie. Moim rodzicom ta znajomość się chyba nie podobała, kazali mi zawsze z rozsądkiem podchodzić do pomysłów sąsiadek, ale dla mnie nie liczyło się to, że pochodzą z zupełnie innej rodziny niż moja i są wychowywane w diametralnie inny sposób – jedyne, co się liczyło, to to, że mieszkają koło mnie i też są dziećmi. A przede wszystkim nie są tymi dziećmi z innego, obcego bloku, który z zasady był naszą konkurencją.

Z sąsiadkami widywałam się codziennie przez większość dzieciństwa. Od lat nie mam pojęcia, co u nich słychać, jedna chyba zaszła w nastoletnią ciążę, nie wiem czy którakolwiek skończyła szkołę. Trochę mnie to dziwi, bo moje sąsiadki wykazywały się od najmłodszych lat zdolnościami do manipulacji. Spotykałyśmy się na trzepaku, robiłyśmy fikołki, czasami wspinałyśmy się po jedynym drzewie nadającym się do wspinaczki. Dziewczynki zawsze mówiły, że to drzewo posadził ich dziadek, a ja – gamoń – wierzyłam i pozwalałam, żeby zajmowały najlepsze konary. Sąsiadki często poruszały temat Asi z ostatniego piętra, która była najmłodsza z nas wszystkich i też przez pewien czas bawiła się z nami. Zawsze dostawała najgorsze zadania w zabawach, zdarzało się, że kiedy bawiłyśmy się w chowanego, a ona szukała, to zamiast chować się, uciekałyśmy. Nie myślałam wtedy, że to okrutne, chciałam dobrze wypaść w oczach sąsiadek, których zdanie zawsze się liczyło najbardziej w naszej klatce – w końcu były siostrami, więc podczas różnych demokratycznych głosowań – typu: kto ma prawo do pomalowania kredą największej płyty chodnikowej – zawsze wygrywały, bo były zwykle jednomyślne, że to one mają prawo. Kiedy już cały chodnik był umazany w słoneczkach i kwiatuszkach, zwykle biegłyśmy na któryś z placów zabaw.

W okolicy bloku były trzy place zabaw. Ten pod naszym blokiem był najgorszy, poza drzewem do wspinaczki jedyną atrakcją była huśtawka, z której naprawdę fajnie się skakało. Był jeszcze plac zabaw pomiędzy blokami, ze zjeżdżalnią z głową małpy, na którą wspinali się te starsze chłopaki, w których wszystkie się podkochiwałyśmy. Starsze chłopaki (chodzili do gimnazjum albo do szóstej klasy podstawówki, kiedy my dopiero zaczynałyśmy szkołę) tworzyli też pewnego rodzaju gang, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Zawsze chodzili w grupie i byli wysocy jak drzewa. Czasami z sąsiadkami i innymi dziewczynkami ich śledziłyśmy, krzyczałyśmy jakieś obelgi w stylu „ej, grube dżdżownice z was!”, a oni wtedy nas gonili. Zdyszane, zawsze komentowałyśmy potem całą sytuację, że co za głupki, że ich nie lubimy, ale tak naprawdę byłyśmy przeszczęśliwe, że starsi chłopcy wchodzą z nami w jakąkolwiek interakcję.

Trzeci, najbardziej oddalony plac zabaw leżał przy nowszych blokach i czułyśmy się na nim trochę nieswojo. Już sam blok wyglądał całkiem luksusowo – nie był szary, tylko żółty, miał duże balkony i ciekawszy kształt. Plac zabaw zdawał się ekskluzywny, nie miał wyłamanych barierek przy zjeżdżalni ani zmasakrowanych ławek. Chodziłyśmy tam jednak rzadko, z dwóch powodów. Po pierwsze, plac zabaw znajdował się na tyle daleko, że nie słyszałyśmy jak mamy nas wołają z balkonu na obiad albo powrót do domu (musiałam być w domu przed Dobranocką, a powrót po dwudziestej oznaczał karę i naganę). Trzeba było stale obserwować niebo, żeby zorientować się nieco, czy już czas wracać, bo zegarka nikt nie miał, a jak miał, to nie potrafił z niego korzystać. Po drugie, zabawa na ekskluzywnym placu zabaw wiązała się z dodatkowym ryzykiem. Sąsiadki powiedziały mi pewnego dnia, bardzo podekscytowane, że słyszały od koleżanki z bloku obok (której nie lubią, ale ma wielką gumę do skakania, więc czasami się z nią bawią), że w ładnym bloku mieszka nawiedzona dziewczynka, która posiada moc dawania raka. Jeśli ta dziewczynka kogoś dotknie, to ta osoba zachoruje i umrze w ciągu pół roku. Raz widziałam tą nawiedzoną i wyglądała całkiem normalnie, może trochę smutno, bo nikt na osiedlu nie chciał się z nią bawić, w obawie przed klątwą i chorobą. Niestety, kiedy nawiedzona pojawiła się koło huśtawki, trzeba było szybko zmykać, najlepiej w góry, czyli tereny niczyje.

Nasze góry oczywiście nie były prawdziwymi górami; powstały prawdopodobnie po budowie nowego bloku i były zbiorem hałd ziemi. Żaden blok nie miał do nich większych praw do tej ziemi niczyjej i odbywały się na tam zwykle walki różnych gangów blokowych. Jako że byłyśmy dziewczynkami, nie brałyśmy aktywnego udziału w walkach, ale czasami patrzyłyśmy, jak ci obrzydliwi chłopcy strzelają do siebie z pistoletów na wodę i hasają po pagórkach.

Dużym wydarzeniem w blokowym dziecięcym społeczeństwie był też przyjazd cyrku. Cyrk pojawiał się raz albo dwa razy w roku, zawsze ten sam, z tym samym repertuarem, ale nikomu to nie przeszkadzało, bo cyrk oznaczał dwie rzeczy – będzie można znowu zobaczyć wielbłąda na żywo, a przy okazji zrobić dobry biznes.

Na pomysł biznesu z sąsiadkami wpadłyśmy dosyć późno, chyba desperacko próbowałyśmy znaleźć pieniądze na dodatkowego loda za złotówkę w osiedlowym sklepie. Pewnego dnia listonosz zostawił w naszej klatce wejściówki do cyrku, które żadnymi wejściówkami tak naprawdę nie były, bo z wejściówką czy bez i tak płaciło się tyle samo. Oczywiście nie każdy o tym wiedział, a przynajmniej wtedy doszłyśmy do takiego wniosku; niewiele myśląc, zebrałyśmy wejściówki ze wszystkich okolicznych klatek, przy okazji porobiłyśmy sobie żarty z sąsiadów. Bo do obcej klatki nie można było wejść ot tak sobie, trzeba było zadzwonić do kogoś i poprosić o otwarcie drzwi. Jedną z lepszych zabaw było udawanie kogoś innego, na przykład listonosza, albo powiedzenie od razu jakiegoś bardzo brzydkiego słowa, na przykład „dupa”, i szybka ucieczka, w końcu po tak odważnym wyrazie ten dorosły mógłby zejść i zacząć nas gonić. Przy okazji biznesu postanowiłyśmy trzymać się wersji, że chcemy zostawić ulotki i reklamy na klatce. Kiedy już dostałyśmy się do obcej klatki (w swojej nie sprzedawałyśmy, bo jeszcze ktoś by poskarżył naszym rodzicom i szlaban gwarantowany), to pukałyśmy do każdych drzwi i jedna z nas mówiła formułkę, że przyjeżdża niesamowity cyrk, a my mamy bilety po 5 złotych. W taki sposób zarobiłyśmy raz 25 złotych, co było dla nas niemałą fortuną. 10 złotych przeznaczyłyśmy na słodkości, resztę zakopałyśmy, bo jedna z sąsiadek powiedziała, że jak się zakopie i odprawi jakiś przedziwny tajemny rytuał, to pieniądze się rozmnożą. I właśnie w taki sposób straciłam moje pierwsze zarobione pieniądze, bo sąsiadki manipulantki oczywiście następnego dnia odkopały skarb i kupiły słodycze tylko dla siebie.

Niestety, nasza przyjaźń rychło się skończyła, z kilku powodów. Sąsiadki otrzymały od rodziców wolność i mogły wracać do domu o dwudziestej, a przede wszystkim przechodzić przez główną ulicę, która dla mnie w dalszym ciągu była terenem zabronionym. Zaczęły próbować dorosłego życia – malowały rzęsy tuszem i próbowały pierwszy raz papierosów. Ja nie byłam jeszcze gotowa na takie zmiany, dalej moim najodważniejszym dokonaniem było powiedzenie brzydkiego słowa do domofonu. Przyjaźnie blokowe miały swoje zasady, jedną z nich było dostosowanie się do reszty – nie było miejsca na odmienność, a najpopularniejsze dzieciaki stanowiły władzę absolutną. Jako że wtedy byłam niezbyt pewną siebie kuleczką, to szanse na awans społeczny w blokowym uniwersum były znikome. Od momentu kłótni z sąsiadkami, mój kontakt z osiedlowym życiem ograniczał się do siedzenia w pokoju i słuchania przez ścianę Gosi Andrzejewicz albo Pitbulla, których sąsiadki puszczały za każdym razem, kiedy ich rodzice wyszli z domu.

Moja samotność w budynku z setką osób niedługo po urwaniu kontaktu z sąsiadkami szybko zmieniła się w samotność w domu jednorodzinnym na wsi. Mój świat przestał być tym rodem z Władcy Pierścieni, z wrogimi wieżowcami i neutralnymi górami, zamiast podwórka miałam ogród, który nie był niczym więcej niż ogrodem. I do tej pory nie wiem, jak ma na imię kobieta, która mieszka w domu obok, ani czego słucha sąsiad z naprzeciwka.

Agata Czarnocka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *