Ilustracja: Łucja Stachurska

Na osiedlu, w bloku na Osadzie Jana, mieszkałem gdzieś do jedenastego roku życia. Nie był to czas przesadnie długi, jednak wystarczający na to, żeby poczuć w skroniach nieodmienny rytm blokowiska. Regularność była zbudowana tam na zaburzeniach spokoju, jak kur piał o poranku, tak głuche stęknięcia niosące się po klatce schodowej anonsowały początek dnia. A miała ona wyjątkową konstrukcję– bywałem na koncertach, gdzie akustyka nie była w połowie tak dobra, jak na moim korytarzu. Dzięki temu doskonale mogłem słyszeć każde słowo kłócącej się piętro poniżej pary, każde stęknięcie na schodach osoby starszej, każdy znajomy krok rodziców.

Na tym nie kończyły się magiczne właściwości klatki schodowej. Poręcz była wyjątkowo niska, a szczeble odgraniczające mnie od ziejącej pośrodku pustki (może to miał być szyb windowy?) – mieszkałem na czwartym piętrze[1] – były bardzo szeroko rozstawione. Mama zabraniała mi biegać po klatce w obawie, że mógłbym pomiędzy nimi przelecieć i nie był to nieuzasadniony strach,ponieważ do ósmego roku życia byłem chudy i jak na swój wiek wysoki. Tym chętniej podchodziłem do barierki, napierałem na nią niewielkim ciężarem mojego ciała i patrzyłem w dół, często przy tym wsłuchując się w niosące echo. Fascynacja zaowocowała też koszmarami, które po dziś dzień powracają, choć już w lekko zmienionej formie. Biegnę, schody się pode mną zapadają, poręcz kruszy i niszczeje, a korytarz staje się pochyły, zrzucając mnie w paszczę klatki schodowej, czarne Limbo.

Bloki ustawione były względem siebie równolegle i prostopadle, dwie kolumny i trzy wersy długich jamników. Za nimi już rozsiane pozornie przypadkowo słupki, wysokie i z jakiegoś powodu nieprzyjazne, przynajmniej dla mojego młodego umysłu. Pomiędzy blokami wąskie, zastawione z obu stron samochodami ulice, próba umiejętności dla każdego kierowcy, który chciałby tamtędy przejechać, o parkowaniu już nie wspominając. Dodatkowym utrudnieniem były dzieciaki grające w piłkę, ta niezwykle często lądowała na  ulicy, ewentualnie pod jednym ze stojących aut, co sprawiało, że najmłodsi biegali, czołgali i pojawiali się w najmniej spodziewanych miejscach. Piłka była zarzewiem wiecznej wojny, starsze panie w oknach tylko czekały na to, aż odbije się od ściany, wtedy wynurzały się z zakoronkowanych wnętrz z krzykiem. Nie daj Boże, żeby odbiła się od okiennej framugi lub szyby! Wtedy rozpętywało się prawdziwe piekło. Co ciekawe,tyle razy widziałem nieudane strzały, a ani razu żadna szyba się nie poddała. Wcale nie dziwiło mnie, że większość meczy odbywała się pomiędzy blokami. Boisko, jedyne w promieniu kilometra, znajdowało się przy szkole podstawowej i często okupowane było przez starsze dzieciaki. Znowu jego powierzchnia była asfaltowa i w wielu miejscach nierówna, przez co każdy upadek mógł zakwitnąć na skórze kolorowym krwiakiem, ewentualnie skończyć się krwiście zdartym kolanem.

Na placu zabaw przed moim domem stała klatka, pudełko z połączonych ze sobą drabinek, wisząc na nich omawiało się najważniejsze kwestie podwórkowego świata. W razie potrzeby, dzwoniłem domofonem z kluczową potrzebą „pić”, „jeść”, ewentualnie prosiłem o piłkę. Mama zrzucała z okna, z czwartego piętra – no bo komu chciałoby się wchodzić? Tak zaopatrzony, przykładowo w gumy Mamba, siadałem na drewnianym brzegu piaskownicy – były cztery drewniane nakładki, reszta jej powierzchni była chropowatym betonem, chętnie chwytającym ubrania i ocierającym skórę.

Blokowisko było miejscem zderzenia brutalności z delikatnością. Z jednej strony powtarzano, że trzeba być twardym, filmy ze Stallonem, Norrisem i Schwarzeneggerem były na topie, z drugiej nie mogliśmy zbyt daleko odchodzić od domu. Z jednej strony puszczeni samopas, z drugiej ciągle byliśmy kontrolowani:pod względem czasu, miejsca i zachowania. Pamiętam, gdy wybrałem się za mój blok, co najciekawsze, towarzyszył mi wtedy mój tata. Była tam piaskownica, o tyle atrakcyjniejsza od naszej, że posiadała niewielką zjeżdżalnię. Spotkałem tam dwoje nowych dzieciaków, mieliśmy chyba po pięć-sześć lat, nie więcej. Bawiłem się z nimi do momentu, w którym chcieli zabawić się w dom. Ona jako mama, on jako tata, ja – pewnie ze względu na to, że ich wcześniej nie znałem – dziecko. Nie spodobało mi się to upupienie, zaproponowałem inną zabawę, co zaś zezłościło chłopaczka, który postanowił mnie do tego zmusić. Po przepychance,wylądował na pupie z płaczem, po czym podbiegł do kobiety siedzącej nieopodal,najwyraźniej jego matki. Ta podbiegła do mnie z pretensjami, tłumacząc, że niemożna się bić, na nic były moje tłumaczenia, że to nie ja rozpocząłem starcie. Mój tata odwrócił wzrok, do dziś nie wiem, czy na celu miał hartowanie mojego ducha, czy nie chciało mu się wchodzić w dyskusje z awanturniczą babą.

Damian Dawid Nowak

 

[1] Jeśli blok był tylko czteropiętrowy, to nie miało być windy. Tak zwane „chruszczowki” masowo stawiane w ZSRR miały taki parametr – do czwartego piętra (pięć kondygnacji licząc z parterem) ludzie mogą wchodzić o własnych siłach. W Polsce od czasów Gomułki naśladowaliśmy to „rozwiązanie”. Obecnie moskiewskie chruszczowki są masowo wyburzane [przypisek redakcji].

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *