We współczesnej polskiej kinematografii, która wielu osobom może wydawać się nudna i wtórna, rokrocznie pojawiają się filmy nieszablonowe. Większość z nich przechodzi jednak bez echa, mimo że poświęcona im powierzchnia reklamowa nierzadko dorównuje tej, którą przeznacza się na promocję – nie bójmy się tego wyświechtanego porównania – kolejnej schematycznej komedii romantycznej. Wprawdzie o gustach się nie dyskutuje, ale o mechanizmach „gustotwórczych” (nie: opiniotwórczych) powinno się rozmawiać.

Nie wierzę w to, że większość społeczeństwa czeka na kolejny „kultowy” film, niosący  dawkę humoru zaserwowaną tak samo jak w przypadku jego „kultowego” poprzednika. To raczej widz, nawet ten nieco zdegustowany, zdążył się już przyzwyczaić i podczas oglądania reklamy kolejnego „kultowego” filmu ma pewność, że, podobnie jak kilka miesięcy wcześniej, zapewni sobie i swoim znajomym rozrywkę na piątkowy bądź sobotni wieczór. A już na pewno będzie się z czego pośmiać – nawet jeśli nie z humorystycznych sytuacji czy też dialogów, to z pewnością źródłem wesołości będzie trafne rozpracowanie schematów fabularnych. Różne motywacje, ale jeden śmiech na sali.

Mimo to, kiedy chichot ucichnie, niektórzy, zmęczeni rozrywkowym wymiarem kina, będą chcieli obejrzeć film z nieco innej półki. I tu może pojawić się problem z wyborem. Ja proponuję Handlarza cudów w reżyserii Jarosława Szkody i Bolesława Pawicy, którego scenariusz Mitko Panov oparł na opowiadaniu Grzegorza Łoszewskiego (autora m.in. scenariusza do świetnego filmu Komornik).

Trzeba zaznaczyć, że nie jest to film pierwszej świeżości. Polska premiera odbyła się 30 kwietnia tego roku (światowa – kilka miesięcy wcześniej), więc spokojnie można udać się do najbliższej wypożyczalni DVD, wrócić do domu z Handlarzem cudów w ręku i poświęcić 104 minuty na obejrzenie filmu… drogi. Z polskich ekranizacji tego typu pamiętam jedynie kilka. W tym momencie przychodzą mi do głowy trzy: Podróż za jeden uśmiech Stanisława Jędryka, Pociąg Jerzego Kawalerowicza i Hi Way Jacka Borusińskiego. Niezbyt dużo, ale w krajowej kinematografii gatunek ten nigdy nie zdobył takiej popularności jak za oceanem.

Głowni bohaterowie Handlarza cudów za wszelką cenę chcą podróżować i ostatecznie udaje im się wyruszyć w drogę. Fizycznym celem wyprawy jest Francja, metaforycznym – odnalezienie własnej tożsamości i własnego miejsca na ziemi. Kto więc podróżuje ze wschodnich rejonów Polski na zachód w zdezelowanym citroënie C15? Kierowcą jest podleczony alkoholik Stefan (Borys Szyc), który, podczas odwiedzin w różnych punktach opieki społecznej, stara się udowodnić innym, że za sprawą wiary można wyjść z nałogu. Zarobione „co łaska” pieniądze chce przeznaczyć na pielgrzymkę do Lourdes. W jednej z placówek poznaje przyszłych towarzyszy swojej podróży: dwójkę dagestańskich dzieci, które próbują dostać się do Lyonu, gdzie podobno mieszka ich ojciec. Kiedy chłopiec (Hasim) i dziewczynka (Urika) dowiadują się, że Stefan zmierza do Francji, pod jego nieobecność ukrywają się w samochodzie.

W ten sposób splatają się losy bohaterów, których łączy jedynie pragnienie ucieczki z miejsca, w którym czują się wyobcowani. Twórcom filmu w przekonujący sposób udało się przedstawić skomplikowany proces budowania relacji między Stefanem a Uriką i Hasimem – od wzajemnej niechęci do głębokiego przywiązania. Również stosunki między dziećmi wypadają bardzo wiarygodnie. Hasim czuje się zobowiązany do pilnowania Uriki, ale tylko ona jedna potrafi załagodzić jego temperament i przekonać do swoich racji. Nawet gdy dochodzi do konfliktów, pragnienie odnalezienia rodziny okazuje się silniejsze.

Jeśli przyjmiemy, że Matka Boża rzeczywiście czuwa nad Stefanem, do czego on sam stara się przekonać innych uzależnionych, to w ten sposób, że stawia na jego drodze doktor Jaworską oraz Urikę i Hasima. Wprawdzie za pierwszym podejściem główny bohater nie wytrzymuje napięcia i sięga po alkohol, jednak później podejmuje kolejną próbę, a zakrawająca o obsesję chęć pomocy młodocianym uchodźcom mobilizuje go do walki z własną słabością. Doktor Jaworska (Joanna Szczepkowska) jest początkowo jedyną osobą, której zależy na tym, żeby główny bohater żył. A po tym, jak pozwala mu ponownie opuścić ośrodek leczenia uzależnień, jej rolę przejmują Urika i Hasim.

Obsadzie Handlarza cudów udało się wiarygodnie przedstawić portrety psychologiczne bohaterów. Mówi się, że zagrać pijanego potrafi każdy. Być może, ale zagrać pijącego trzeba umieć. Udowodnili to Gustaw Holoubek w Pętli i Janusz Gajos w Żółtym szaliku. Borys Szyc również wychodzi z tego zadania obronną ręką. Udało mu się stworzyć kreację wielowymiarową: jego bohater balansuje na granicy życia i śmierci, ale nigdy nie jest zbyt blisko żadnego z tych krańców. Scena, w której Stefan wylewa „małpkę” Wyborowej pozostaje w pamięci na długo (i nie mam tu na myśli marnotrawstwa). Sonia Mietielica i Roman Gonczuk także bardzo dobrze poradzili sobie w rolach dzieci, które z konieczności zbyt szybko dorosły – a przecież był to ich debiut na dużym ekranie.

Posiadający znaczny potencjał scenariusz w połączeniu ze świetną grą aktorską budzi nadzieję na dobre kino. Bez dwóch zdań historia przedstawiona w Handlarzu cudów jest materiałem, z którego mógł powstać mocny w wydźwięku film o tematyce społeczno-obyczajowej. Pozbawiona ozdobników, oszczędna reżyseria trzyma w napięciu i pozwala widzom skupić się na samej fabule, jednak im bliżej zakończenia filmu, tym bardziej twórcy wydają się wycofywać z przyjętych przez siebie założeń. Po mrożącej krew w żyłach przeprawie przez granicę film traci impet i zbyt szybko chyli się ku końcowi. Można odnieść wrażenie, że autorom zabrakło pomysłu na zakończenie, które jest przecież niezwykle istotne, szczególnie w filmach nieustannie prowadzących myśl widzów ku scenie finalnej – a takie są wszak filmy drogi. Dostajemy zwieńczenie mogące zwiastować sequel, którego przecież nie będzie.

Kiedy po ekranie przesuwały się napisy końcowe, pomyślałem sobie, że producenci chcieli sprzedać produkt, który z każdą upływającą minutą przekonuje, że warto go kupić. Już chciałem go nabyć, ale wtedy im przestało zależeć – zaczęli się wycofywać. Handlarze zostawili mnie z niedosytem. Jednak ci handlarze zostaną w mojej pamięci na dłużej, bo, koniec końców, jest to film wart uwagi. Przypadł mi do gustu, nastawiłem się bardzo pozytywnie w trakcie seansu, dlatego tym bardziej chciałbym nie musieć do niczego się przyczepić.  Ale może przesadzam? Może wymagam zbyt wiele?

Tym niemniej polecam, zachęcam i czekam na więcej. A tymczasem idę zobaczyć, co nowego „kultowego” zaproponuje mi repertuar warszawskich kin.

Sebastian Kalinowski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *