Niewinni Czarodzieje. Magazyn

Jurata – bogini kurortów

Ilustracja: Łucja Stachurska

Anna Tomiak w książce Jurata. Cały ten szpas (2019) ukazuje zmiany, jakie od lat 20. dokonały się w kurorcie w sferze architektonicznej, politycznej i obyczajowej. Lekkim i swobodnym językiem opisuje losy Juraty, polemizując ze stwierdzeniem, że „już nie ma dzikich plaż”.

A może nad morze? Tę formę wypoczynku Polacy praktykują od niemal stu lat. W 1920 roku, kiedy Polska uzyskała dostęp do Półwyspu Helskiego, przedsiębiorcy postanowili wykorzystać potencjał inwestycyjny wybrzeża. Nadmorskie wioski rybackie stopniowo zaczęły przekształcać się w kurorty na światowym poziomie, do których odwiedzania nie trzeba było namawiać. Rozwinięta sieć połączeń kolejowych pozwalała szybko dotrzeć na wybrzeże z wielu rejonów kraju. Polacy, dotychczas wypoczywający w zagranicznych sanatoriach, zachęceni rozległymi plażami o drobnym, pozbawionym kamieni piasku, a także jodowanym powietrzem o sosnowym aromacie, szybko porzucili staromodny niemiecki Zoppot dla ojczystej Juraty.

Czas świetności  

Polską Riwierę nie od razu zbudowano. Teren malowniczo położony między Morzem Bałtyckim i Zatoką Pucką (ku wątpliwej uciesze jej rdzennych mieszkańców – Kaszubów) stopniowo zmieniał się w nowoczesną miejscowość kurortowo-sanatoryjną. Jurata otrzymała sieć kanalizacyjną i instalacją elektryczną. Ówcześni inwestorzy uszanowali dziewicze zalesione tereny i powstrzymali się od zbędnej wycinki drzew. Kompleksy domków letniskowych, a później pensjonaty, hotele, restauracje i kawiarnie wyrastały pośród starych sosen. By zachować drzewostan w nienaruszonej formie, nie można było stawiać budynków w regularnych, symetrycznych odstępach. Duże odległości, które dzieliły poszczególne bungalowy, tworzyły intymną atmosferę letniska, zapewniając kuracjuszom poczucie prywatności. W międzywojennym polskim Pine Beach harmonijnie koegzystowały osiągnięcia architektoniczne i dobrodziejstwa natury. Niestety, obecnie namiętnie przeprowadza się rewitalizacje dziewiczych dotąd terenów. Zagospodarowanie terenu najczęściej sprowadza się do dokładnego wybetonowania każdego, nawet najmniejszego skrawka zieleni, połączonego z eliminacją  wszelkich form fauny i flory.

Pierwszymi odwiedzającymi byli raczej członkowie elity. Mimo skromnej powierzchni, którą dysponowały parterowe domki, ich ceny były wysokie. Kto chciał zostać szczęśliwym posiadaczem trzypokojowej daczy, musiał zapłacić 18 000 złotych, przy czym miesięczna pensja ówczesnego wysokiego urzędnika państwowego wynosiła solidne 250 złotych. Foldery reklamowe zapewniały, że w Juracie panuje klimat łagodniejszy niż w innych nadmorskich miastach, a liczba dni słonecznych w ciągu roku jest tam największa w Polsce. W latach trzydziestych Jurata zyskała miano modnego kurortu, w którym wypadało bywać. Jak pisała Magdalena Samozwaniec: „Niczego nie brakowało w tym raiku dla ludzi zamożnych”. W numerze „Gazety Gdańskiej” z 1935 roku komentowano zaś: „Jurata to najmłodsze i najpiękniejsze kąpielisko nad Bałtykiem, a priori predestynowane dla ludzi majętnych”. Oprócz przedstawicieli elit artystycznych, Juratę zaczęli odwiedzać również politycy, w tym najważniejsze osoby w państwie, jak prezydent Ignacy Mościcki czy minister Józef Beck.

Tuż przed wojną Jurata dysponowała rozbudowanym kompleksem mieszkalnym i gastronomicznym. Można tam było spotkać śmietankę towarzyską warszawskich teatrów i rewii. Na fajfach, przy muzyce na żywo, w jurackich kawiarniach bawili się Eugeniusz Bodo, Jadwiga Smosarska, Kossakowie z córkami, a także reprezentanci rodów arystokratycznych: Potoccy, Tyszkiewiczowie i Czetwertyńscy. Kultowy Hotel Lido odgrywał rolę nie tylko luksusowego lokum, lecz także głównej atrakcji Juraty. Jak przekonywała Samozwaniec, „z Hotelu Lido, niczym z luksusowego statku pasażerskiego, nikt nie ma ochoty wysiadać, tak się tam wszyscy dobrze czują”. Jurata była świadkiem wielu perypetii towarzyskich ówczesnych celebrytów i  prawdziwej rewolucji w modzie polskiej. To na wybrzeżu polskie kobiety po raz pierwszy pokazały światu zakrywane dotąd ramiona, dekolty i nogi. Przyzwoitą alabastrowo białą skórę zastąpiło ogorzałe, możliwie jak najdokładniej opalone ciało, starannie wysmarowane kremem Nivea. Solidna opalenizna już wtedy była dowodem dobrze spędzonych wakacji.

Kult „ciała w kolorze toruńskiego piernika” doprowadził do zorganizowania konkursu na najbardziej opaloną damę. Bardziej konserwatywni wczasowicze nie byli jednak entuzjastami długich kąpieli słonecznych. Wojciech Kossak krytykował córki, twierdząc, że pociemniała cera po prostu szpeci. Ówcześni wczasowicze przeżywali w Juracie najlepsze chwile swojego życia. Spędzali całe dnie na plaży, a wieczory na dancingach, więc ich najczęstszymi problemami były wybory odpowiedniego kapelusza czy trunku w restauracji. Ta sielanka miała się niedługo skończyć, jednak nikt wówczas nie był w stanie tego przewidzieć.

Uwikłanie w historię

Na przestrzeni wieków Mierzeja Helska była terenem spornym, migrującym między niemieckimi i polskimi granicami. Począwszy od XVI wieku i rządów króla Zygmunta Augusta, który przekazał Hel miastu Gdańsk, przez rozbiory i przejęcie części wybrzeża przez Prusy, aż do pierwszej wojny światowej, wybrzeże przechodziło z rąk do rąk. Dopiero w dwudziestoleciu międzywojennym, złotym okresie polskiej kultury i sztuki, cały półwysep powrócił na terytorium Polski. Niestety,  nie dane nam było zbyt długo cieszyć się tym stanem.

Jesienią 1939 roku Niemcy ponownie zaczęli uznawać półwysep za własny teren i rozpoczęli proces wysiedlania Polaków z rejonu wybrzeża. Tych, którym udało się zostać, poddawano surowej selekcji rasowej. Większość z nich utrzymywała się z rybołówstwa oraz prowadzenia wędzarni, ryba spełniała ówcześnie funkcję środka płatniczego cenionego wyżej od Reichsmarki. Pancernik Schleswig-Holstein, ostrzeliwując Hel, dokonał wielu poważnych zniszczeń, które naprawiono dopiero w latach 70. W czasie okupacji Niemcy ingerowali w życie mieszkańców cypla na wszystkich możliwych poziomach. Zakazywali mówienia po polsku, w szkołach forsowali naukę języka niemieckiego, przejmowali jurackie hotele, pensjonaty, restauracje i kawiarnie, a także zajmowali prywatne posesje, o które prawowici właściciele walczyli jeszcze wiele lat po wojnie. Mimo przekształcenia Zatoki Gdańskiej w wielki poligon, okupanci nie ograniczyli się jedynie do manewrów, ćwiczeń i działań militarnych. Znajdowali również czas na relaks. W polskich uzdrowiskach rekonwalescencję odbywali niemieccy inwalidzi wojenni.

W 1945 roku Jurata zaczęła powoli powstawać ze zgliszczy. Straty dotyczyły sfery zarówno materialnej, jak i mentalnej. Przedwojenni właściciele chcielinie tylko odzyskać przejęte posesje i przywrócić świetność zrabowanym majątkom, lecz również odtworzyć klimat przedwojennego kurortu. W czasach rozkwitającego realnego socjalizmu było to jednak niemożliwe do zrealizowania. Wprowadzony obowiązek kwaterunkowy sprawiał, że gospodarzeposiadłości zmuszeni byli niekiedy do wynajmowania pokojów we własnych domach czy dzielenia ich z odgórnie przydzielonymi obcymi lokatorami. Wiele willi przeszło też w ręce państwowe i przekształciło się z rekreacyjnych pensjonatów chociażby w ośrodek wypoczynkowy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.

Powojenne transformacje

Krajobraz Juraty uległ zmianie. Przedwojenne drewniane domkizakrył cień kolejnych betonowych bloków. Miejsce dotychczasowych wczasowiczów, przedstawicieli bohemy i elit politycznych, zaczęli zajmować pracownicy instytucji państwowych z całego kraju. Powołany do życia Fundusz Wczasów Pracowniczych zapewniał pozornie darmowy wypoczynek uczciwie pracującym Polakom, niezależnie od zasobności portfela. W rzeczywistości z pensji odgórnie odejmowano ustaloną kwotę na rzecz Funduszu. Powojenni wczasowicze nie mogli sobie pozwolić na swobodę obyczajową i dowolność w wyborze formy wypoczynku.

Na wakacjach, ufundowanych ze środków państwa, obowiązywał rygor. Pory posiłków były ustalone i należało ich ściśle przestrzegać. Kontrola obejmowała również sferę prywatną wypoczywających. Nie było mowy o dobraniu sobie kompana do śniadania czy kolacji wedle upodobań. Każdy otrzymywał numer z przydzielonym miejscem przy stole. W konsekwencji nieraz bywało tak, że nad smutnymi mielonymi z buraczkami pochylali się naprzeciwko siebie inżynier z tytułem profesora i robotnik zakładowy. Oprawa posiłków, wraz ze zmianą ustroju, także uległa zmianie. Eleganckie porcelanowe zastawy ustąpiły miejsca praktycznym aluminiowym sztućcom i serwisom z logo FWP. Na urlopie pracowniczym nie można było się nudzić. Obowiązkowa poranna gimnastyka, zajęcia integracyjne i wieczorki zapoznawcze, których tło muzyczne stanowił grany do upojenia przebój Jesteśmy na wczasach Wojciecha Młynarskiego, wypełniały cały dzień.

Jurata, mimo licznych ustrojowych zmian, nie zeszła jednak na margines polskich nadmorskich miejscowości wypoczynkowych. Nadal była lokalizacją niezwykle modną. Więcej o niej pisze Anna Tomiak w książce Jurata. Cały ten szpas (2019). Autorka czerpie z osobistych jurackich wspomnień z dzieciństwa i przytacza anegdoty z życia osobistości teatru i telewizji lat 70. Historie opowiedziane przez przedstawicieli sceny teatralnej i politycznej ilustruje galerią unikatowych fotografii dokumentujących życie urlopowiczów od lat 20. po czasy nam współczesne. Tomiak ukazuje zmiany, jakie dokonały się w Juracie w sferze architektonicznej, politycznej i obyczajowej. Lekkim i swobodnym językiem opisuje losy Juraty, polemizując ze stwierdzeniem, że „już nie ma dzikich plaż”. Jej zdaniem wytrwały wczasowicz, ceniący sobie ciszę i spokój niepogwałcone donośnym „Mężu, mężu, nie bądź głupi, niech ci żona piwo kupi!”, przy niewielkim wysiłku odnajdzie dziewicze wydmy pośród wyasfaltowanych deptaków.

Dodajmy, że i dziś Jurata zajmuje szczególne miejsce w sercach artystów i polityków. Kurort chętnie odwiedzają kolejni prezydenci Polski, zapraszający do swoich rezydencji najważniejsze osobistości z całego świata. Co prawda, obecnie drewniane elewacje starych bungalowów zostały zastąpione nowoczesnymi metalowo-szklanymi konstrukcjami, uwielbianymi przez współczesnych deweloperów, jednak krzewy dzikich róż wciąż zdobią jurackie wydmy, a bursztyny nie ukryją się przed uważnym spojrzeniem zaprawionego w bojach plażowicza.

Barbara Gorayska

Exit mobile version