15 listopada na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego w Warszawie na oryginalnych instrumentach (lira korbowa, cymbały, skrzypce) wykonano utwory sięgające czasów Mickiewicza. Artyści z „Kapeli Brodów” zrekonstruowali i opracowali na historycznych instrumentach XIX-wieczny repertuar ludowy. Była to wyjątkowa okazja usłyszenia „Koncertu Jankiela”, pieśni wywodzących się z litewskiego folkloru i wysłuchania wybranych fragmentów Pana Tadeusza w interpretacji Andrzeja Seweryna. Koncert był rejestrowany przez 2. Program Polskiego Radia.
„Koncert nad koncertami”, występ o charakterze „preludiowania”, to klimatyczne przedstawienie łączące w sobie literaturę, czyli słowo, i muzykę, czyli dźwięk. „Niezobowiązujące – jak zaznaczają organizatorzy – rozgrywanie instrumentów i rąk artysty” przechodzi płynnie z balladowego, ludowego nastroju, przez epokowe utwory mazurkowe, wiejską muzykę („A dawnym obyczajem jest naszej rodziny / Zaręczać się i żenić przy wiejskiej muzyce”), aż do „przeżywanego na serio” koncertu muzyki na cymbałach z początku XIX wieku.
Koncert otworzył balladowy utwór – połączenie liry korbowej (Witold Broda) z nastrojowym śpiewem (Anna Broda), który przywodził na myśl Lilije Mickiewicza. Po tym utworze przyszedł czas na głównym element występu – opartą na wiedzy i umiejętnościach artystów imaginacyjną rekonstrukcję „Koncertu Jankiela”; takiego, jakim mógł go słyszeć Mickiewicz. Muzyka towarzyszy w Panu Tadeuszu kluczowym sytuacjom o szczególnym napięciu dramaturgicznym. Niewiele spontanicznie tworzonych utworów zachowało się w zapisach, więcej w ustnej tradycji, co typowe dla muzyki ludowej. Dzięki „Kapeli Brodów” byliśmy świadkami dotarcia do historycznego repertuaru wiejskich muzykantów, a tym samym do Mickiewiczowskiego wzoru koncertu Jankiela. Okazuje się, że imaginacyjna rekonstrukcja stała się możliwa, a klimat epoki da się doskonale odtworzyć również dzisiaj.
„Koncert Jankiela” jest muzyczną interpretacją najważniejszych wydarzeń politycznych Rzeczpospolitej. Odpowiednio oddane przez Mickiewicza natężenia dźwięku, tempo, sposób przeżywania stanowią muzyczny obraz losów kraju – obraz budowany za pomocą słów i dźwięków.
Bo na dziedzińcu zamku już stali parami
Oficery z damami, wiara z wieśniaczkami:
„Poloneza!” krzyknęli wszyscy w jedno słowo.
Oficerowie wiodą muzykę wojskową;
Ale pan Sędzia w ucho rzekł do Jenerała:
„Każ Pan, żeby się jeszcze kapela wstrzymała,
Wiesz, że dzisiaj synowca mego zaręczyny,
A dawnym obyczajem jest naszej rodziny
Zaręczać się i żenić przy wiejskiej muzyce.
Patrz, stoi cymbalista, skrzypak i kozice;
Poczciwi muzykanci – już się skrzypak zżyma,
A kobeźnik kłania się i żebrze oczyma:
Jeżeli ich odprawię, biedni będą płakać;
Lud przy innej muzyce nie potrafi skakać,
Niechaj ci zaczną, niech się i lud podweseli,
Potem będziem wybornej twej słuchać kapeli”.
Dał znak.
Było cymbalistów wielu,
Ale żaden z nich nie śmiał zagrać przy Jankielu
(Jankiel przez całą zimę nie wiedzieć gdzie bawił,
Teraz się nagle z głównym sztabem wojska zjawił).
Wiedzą wszyscy, że mu nikt na tym instrumencie
Nie wyrówna w biegłości, w guście i w talencie.
Proszą, ażeby zagrał, podają cymbały;
Żyd wzbrania się, powiada, że ręce zgrubiały,
Odwykł od grania, nie śmie i panów się wstydzi;
Kłaniając się umyka; gdy to Zosia widzi,
Podbiega i na białej podaje mu dłoni
Drążki, którymi zwykle mistrz we struny dzwoni;
Drugą rączką po siwej brodzie starca głaska
I dygając: „Jankielu, mówi, jeśli łaska,
Wszak to me zaręczyny, zagrajże, Jankielu,
Wszak nieraz przyrzekałeś grać na mym weselu?”
Jankiel niezmiernie Zosię lubił, kiwnął brodą
Na znak, że nie odmawia; więc go w środek wiodą,
Podają krzesło, usiadł, cymbały przynoszą,
Kładą mu na kolanach, on patrzy z rozkoszą
I z dumą; jak weteran w służbę powołany,
Gdy wnuki ciężki jego miecz ciągną ze ściany,
Dziad śmieje się, choć miecza dawno nie miał w dłoni,
Lecz uczuł, że dłoń jeszcze nie zawiedzie broni.
Tymczasem dwaj uczniowie przy cymbałach klęczą,
Stroją na nowo struny i próbując brzęczą;
Jankiel z przymrużonymi na poły oczyma
Milczy i nieruchome drążki w palcach trzyma.
Spuścił je, zrazu bijąc taktem tryumfalnym,
Potem gęściej siekł struny jak deszczem nawalnym;
Dziwią się wszyscy – lecz to była tylko proba,
Bo wnet przerwał i w górę podniósł drążki oba.
Muzyczną opowieść rozpoczyna „Polonez Trzeciego Maja”.
Znowu gra: już drżą drążki tak lekkimi ruchy,
Jak gdyby zadzwoniło w strunę skrzydło muchy,
Wydając ciche, ledwie słyszalne brzęczenia.
Mistrz zawsze patrzył w niebo czekając natchnienia.
Spojrzał z góry, instrument dumnym okiem zmierzył,
Wzniósł ręce, spuścił razem, w dwa drążki uderzył,
Zdumieli się słuchacze…
Razem ze strun wiela
Buchnął dźwięk, jakby cała janczarska kapela
Ozwała się z dzwonkami, z zelami, z bębenki.
Brzmi „Polonez Trzeciego Maja”! – Skoczne dźwięki
Radością oddychają, radością słuch poją,
Dziewki chcą tańczyć, chłopcy w miejscu nie dostoją –
Lecz starców myśli z dźwiękiem w przeszłość się uniosły,
W owe lata szczęśliwe, gdy senat i posły
Po dniu Trzeciego Maja w ratuszowej sali
Zgodzonego z narodem króla fetowali;
Gdy przy tańcu śpiewano: „Wiwat Król kochany!
Wiwat Sejm, wiwat Naród, wiwat wszystkie Stany!”
Harmonijne, triumfalne dźwięki przerywa „fałszywy akord jak syk węża”. Nie jest to pomyłka mistrza, ale przejście do kolejnych etapów muzycznej historii Polski; konfederacji targowickiej (uznanej za zdradę kraju, kiedy to szlachta poparła działania carycy Katarzyny II, co doprowadziło ostatecznie do drugiego rozbioru Polski) oraz rzezi Pragi. W okresie powstania kościuszkowskiego warszawska dzielnica była strategicznym punktem obrony przed wojskami rosyjskimi. 4 listopada 1794 roku oddziały Moskali – z okrzykiem: „na Warszawę!” – zdobyły Pragę i wymordowały kilkanaście tysięcy osób, nie oszczędzając kobiet i dzieci.
Mistrz coraz takty nagli i tony natęża,
A wtem puścił fałszywy akord jak syk węża,
Jak zgrzyt żelaza po szkle – przejął wszystkich dreszczem
I wesołość pomięszał przeczuciem złowieszczem.
Zasmuceni, strwożeni, słuchacze zwątpili,
Czy instrument niestrojny? czy się muzyk myli?
Nie zmylił się mistrz taki! on umyślnie trąca
Wciąż tę zdradziecką strunę, melodyję zmąca,
Coraz głośniej targając akord rozdąsany,
Przeciwko zgodzie tonów skonfederowany;
Aż Klucznik pojął mistrza, zakrył ręką lica
I krzyknął: „Znam! znam głos ten! to jest T a r g o w i c a!”
I wnet pękła ze świstem struna złowróżąca;
Muzyk bieży do prymów, urywa takt, zmąca,
Porzuca prymy, bieży z drążkami do basów.
Słychać tysiące coraz głośniejszych hałasów,
Takt marszu, wojna, atak, szturm, słychać wystrzały,
Jęk dzieci, płacze matek. – Tak mistrz doskonały
Wydał okropność szturmu, że wieśniaczki drżały,(…)
Przypominając sobie ze łzami boleści
R z e ź P r a g i, którą znały z pieśni i z powieści,
Rade, że mistrz na koniec strunami wszystkiemi
Zagrzmiał, i głosy zdusił, jakby wbił do ziemi.
I znów mistrz „takty zmienia, coś innego głosi”. Tym razem Jankiel przywołuje powstanie Legionów. Prezentuje symboliczną pieśń żołnierską, która staje się już nie tylko przypomnieniem historii kraju, ale przede wszystkim opowieścią o polskich żołnierzach – „pośrodku obcych ludów” – biorących udział w kampanii napoleońskiej.
Ledwie słuchacze mieli czas wyjść z zadziwienia,
Znowu muzyka inna – znów zrazu brzęczenia
Lekkie i ciche, kilka cienkich strunek jęczy,
Jak kilka much,
gdy z siatki wyrwą się pajęczéj.
Lecz strun coraz przybywa, już rozpierzchłe tony
Łączą się i akordów wiążą legijony,
I już w takt postępują zgodzonymi dźwięki,
Tworząc nutę żałosną tej sławnej piosenki:
O żołnierzu tułaczu, który borem, lasem
Idzie, z biedy i z głodu przymierając czasem,
Na koniec pada u nóg konika wiernego,
A konik nogą grzebie mogiłę dla niego.
Piosenka stara, wojsku polskiemu tak miła!
Poznali ją żołnierze, wiara się skupiła
Wkoło mistrza; słuchają, wspominają sobie
Ów czas okropny, kiedy na Ojczyzny grobie
Zanucili tę piosnkę i poszli w kraj świata;
Przywodzą na myśl długie swej wędrówki lata,
Po lądach, morzach, piaskach gorących i mrozie,
Pośrodku obcych ludów, gdzie często w obozie
Cieszył ich i rozrzewniał ten śpiew narodowy.
Tak rozmyślając, smutnie pochylili głowy.
Występ Jankiela kończy „marsz triumfalny” – „Mazurek Dąbrowskiego”. Melodia mazurka i zamykającego utwór poloneza stanowią, wraz z „Polonezem Trzeciego Maja”, klamrę kompozycyjną koncertu. Żywe dźwięki na nowo rozbudzają nadzieje na upragnione wyzwolenie kraju.
Ale je wnet podnieśli, bo mistrz tony wznosi,
Natęża, takty zmienia, coś innego głosi,
I znowu spojrzał z góry, okiem struny zmierzył,
Złączył ręce, oburącz w dwa drążki uderzył:
Uderzenie tak sztuczne, tak było potężne,
Że struny zadzwoniły jak trąby mosiężne
I z trąb znana piosenka ku niebu wionęła,
Marsz tryumfalny: „Jeszcze Polska nie zginęła!…”
„Marsz Dąbrowski do Polski!” – I wszyscy klasnęli,
I wszyscy: „Marsz Dąbrowski” chórem okrzyknęli!
Muzyk, jakby sam swojej dziwił się piosence,
Upuścił drążki z palców, podniósł w górę ręce,
Czapka lisia spadła mu z głowy na ramiona,
Powiewała poważnie broda podniesiona,
Na jagodach miał kręgi dziwnego rumieńca,
We wzroku, ducha pełnym, błyszczał żar młodzieńca,
Aż gdy na Dąbrowskiego starzec oczy zwrócił,
Zakrył rękami, spod rąk łez potok się rzucił:
„Jenerale, rzekł, Ciebie długo Litwa nasza
Czekała – długo, jak my Żydzi Mesyjasza,
Ciebie prorokowali dawno między ludem
Śpiewaki, Ciebie niebo obwieściło cudem,
Żyj i wojuj, o, Ty nasz!…” Mówiąc, ciągle szlochał,
Żyd poczciwy Ojczyznę jako Polak kochał!
Dąbrowski mu podawał rękę i dziękował,
On, czapkę zdjąwszy, wodza rękę ucałował.
Poloneza czas zacząć. – Podkomorzy rusza
I z lekka zarzuciwszy wyloty kontusza,
I wąsa pokręcając, podał rękę Zosi
I skłoniwszy się grzecznie, w pierwszą parę prosi.
Za Podkomorzym szereg w pary się gromadzi,
Dano hasło, zaczęto taniec – on prowadzi.
Nad murawą czerwone połyskają buty,
Bije blask z karabeli, świeci się pas suty,
A on stąpa powoli, niby od niechcenia;
Ale z każdego kroku, z każdego ruszenia
Można tancerza czucia i myśli wyczytać: –
Oto stanął, jak gdyby chciał swą damę pytać,
Pochyla ku niej głowę, chce szepnąć do ucha;
Dama głowę odwraca, wstydzi się, nie słucha,
On zdjął konfederatkę, kłania się pokornie,
Dama raczyła spojrzeć, lecz milczy upornie;
On krok zwalnia, oczyma jej spojrzenia śledzi
I zaśmiał się na koniec – rad z jej odpowiedzi
Stąpa prędzej, pogląda na rywalów z góry
I swą konfederatkę z czaplinymi pióry
To na czole zawiesza, to nad czołem wstrząsa,
Aż włożył ją na bakier i pokręcił wąsa.
Idzie; wszyscy zazdroszczą, biegą w jego ślady,
On by rad ze swą damą wymknąć się z gromady;
Czasem staje na miejscu, rękę grzecznie wznosi
I żeby mimo przeszli, pokornie ich prosi;
Czasem zamyśla zręcznie na bok się uchylić,
Odmienia drogę, rad by towarzyszów zmylić,
Lecz go szybkimi kroki ścigają natręty
I zewsząd obwijają tanecznymi skręty;
Więc gniewa się, prawicę na rękojeść składa,
Jakby rzekł: „Nie dbam o was, zazdrośnikom biada!”
Zwraca się z dumą w czole i z wyzwaniem w oku
Prosto w tłum; tłum tancerzy nie śmie dostać w kroku,
Ustępują mu z drogi – i zmieniwszy szyki,
Puszczają się znów za nim. –
Brzmią zewsząd okrzyki:
„Ach, to może ostatni! patrzcie, patrzcie, młodzi,
Może ostatni, co tak poloneza wodzi!” –
I szły pary po parach hucznie i wesoło,
Rozkręcało się, znowu skręcało się koło,
Jak wąż olbrzymi, w tysiąc łamiący się zwojów;
Mieni się cętkowata, różna barwa strojów
Damskich, pańskich, żołnierskich, jak łuska błyszcząca,
Wyzłocona promieńmi zachodniego słońca
I odbita o ciemne murawy węzgłowia.
Wre taniec, brzmi muzyka, oklaski i zdrowia!
Tylko kapral Dobrzyński Sak ani kapeli
Nie słucha, ani tańczy, ani się weseli,
Ręce w tył założywszy stoi zły, ponury,
Wspomina swe dawniejsze do Zosi konkury:
Jak lubił dla niej nosić kwiaty, pleść koszyczki,
Wybierać gniazda ptasie, robić zauszniczki.
Niewdzięczna! chociaż tyle pięknych darów
strwonił,
Choć przed nim uciekała, choć mu ojciec bronił!
On jeszcze! ile razy na parkanie siadał,
By ją dojrzeć przez okna; w konopie się wkradał,
Żeby patrzeć, jak ona pleła swe ogródki,
Rwała ogórki albo karmiła kogutki.
Niewdzięczna! Spuścił głowę i na koniec świsnął
Mazurka; potem kaszkiet na uszy nacisnął
I szedł w obóz, gdzie stała przy armatach warta;
Tam dla rozerwania się zaczął grać w drużbarta
Z wiarusami, kielichem osładzając żałość.
Taka była dla Zosi Dobrzyńskiego stałość.
Na finał „Koncertu nad koncertami” Kapela Brodów przygotowała balladę, której korzeni należy szukać w sąsiednich krajach słowiańskich. Nie ma pewności co do miejsca jej pochodzenia, jednak wszystko wskazuje na tereny Litwy. Treść owej ballady wiąże się z pieśnią o Donnie Lombardzie, która otruła męża, aby związać się z kochankiem. Historia utworu opiera się na faktach – morderstwie Rozamunda w 573 r. w Rawennie.
***
Słońce już gasło, wieczór był ciepły i cichy,
Okrąg niebios gdzieniegdzie chmurkami zasłany,
U góry błękitnawy, na zachód różany;
Chmurki wróżą pogodę, lekkie i świecące,
Tam jako trzody owiec na murawie śpiące,
Ówdzie nieco drobniejsze, jak stada cyranek.
Na zachód obłok na kształt rąbkowych firanek,
Przejrzysty, sfałdowany, po wierzchu perłowy,
Po brzegach pozłacany, w głębi purpurowy,
Jeszcze blaskiem zachodu tlił się i rozżarzał,
Aż powoli pożółkniał, zbladnął i poszarzał:
Słońce spuściło głowę, obłok zasunęło
I raz ciepłym powiewem westchnąwszy – usnęło.
A szlachta ciągle pije i wiwaty wznosi:
Napoleona, Wodzów, Tadeusza, Zosi,
Wreszcie z kolei wszystkich trzech par zaręczonych,
Wszystkich gości obecnych, wszystkich zaproszonych,
Wszystkich przyjaciół, których kto żywych spamięta,
I których zmarłych pamięć pozostała święta!
I ja tam z gośćmi byłem, miód i wino piłem,
A com widział i słyszał, w księgi umieściłem.
Patrycja Rogacz
Kapela Brodów – od lewej: Iwona Sojka, Witold Broda, Anna Broda
Andrzej Seweryn czyta fragment XII księgi „Pana Tadeusza”
(zdjęcia pochodzą ze strony Teatru Polskiego )