„Niestety życiopisarze mniemali zazwyczaj, że są historykami. Tym sposobem pozbawili nas mnóstwa najcudowniejszych portretów” – pisze Marcel Schwob w Sztuce życiopisarskiej, wstępie do zbioru opowiadań Żywoty urojone. Tomik zawierający ten zbiór i trzy inne – Krucjatę dziecięcą, Księgę Minelli i Mimy – wydał w grudniu Państwowy Instytut Wydawniczy z inspiracji Jana Gondowicza.
Zdaniem Schwoba, literatura powinna poświęcać tyle samo uwagi bohaterom i geniuszom, ile osobom nieznanym. Pisarz rozwija teorię:
W surowych zbiorach dokumentów dziejowych mało znajdziemy rysów osobliwszych lub cech oryginalnych. (…) Śmiało przypuścić można, iż gdyby płaski nos Sokrata nie był posłużył do porównań literackich i gdyby nałóg chodzenia boso nie stanowił części jego systemu filozoficznego, głoszącego wzgardę ciała – nie mielibyśmy po nim żadnych pamiątek, krom gawęd o moralności.
Jeśli wierzyć Gondowiczowi, francuski modernista wywarł największy wpływ na Borgesa. Wstęp u Schwoba rzeczywiście jest jak u Argentyńczyka, ale nieco słabszy; gdzieś w myślach harcują skojarzenia związane z tą teorią życiopisarską, ale nie całkiem chce się je tropić, bo nie ma tu właściwie wybitności. Struny sztuki drgają, ale oczekiwanie pozostaje dalekie od spełnienia. Ten prototyp Fikcji przypomina skarb, który znajduje w swoim polu prosty chłop; mnie w dłoniach czapkę, niezdecydowany, zdumiony, zawstydzony. Skarb trafi do muzeum; chociaż czujemy, że szkło wystawy nie służy dziełom starych mistrzów, zgadzamy się, że trzeba ocalić dziedzictwo dla przyszłych pokoleń.
Schwob zbierał i rozwijał w wyobraźni pomysły niepierwszorzędne, anegdoty nie całkiem ciekawe, nieporywające – jeśli porównywać je z dziełami najlepszych – bez dreszczu wzdłuż kręgosłupa albo, jeśli kto woli, oryginalności oderwanego od ciała intelektu (choć tej oryginalności dzieła Schwoba są najbliższe). Pisarza, który zmarł przedwcześnie w 1905 r., interesowało zaplecze wszelkich opowieści: to dlatego zmyślił życiorysy Herostratesa, Empedoklesa, Kasi koronczarki, która została ulicznicą, a także wojaków, piratów i paru osobliwych pisarzy – słowem, tych, których notka z tyłu okładki nazywa „szaleńcami, pożądliwcami, nieudacznikami, pechowcami”. W pozostałych zbiorkach nie zabrakło tajemniczych dziewczynek, dzieci idących w XIII w. na krucjatę do Jerozolimy, mieszkańców starożytnej Grecji przedstawionych w gatunku nieużywanym od antyku – mimach. Schwob był jak Borges pisarzem-archiwistą, ukrywał się tak umiejętnie, że historie literatury poświęcają mu jedynie wzmianki. Przeczytałem gdzieś o jego „oryginalnym i dyskretnym talencie”, przeczytałem też (u Thibaudeta, piękne nazwisko) o tym, że Schwoba „bajki wygasły”. Ale czy kiedykolwiek naprawdę płonęły?
Taka jest literatura – nie zawsze świeci; to nieraz po prostu sekwencja przeciętnych złudzeń; to nowy garnitur dla myśli, ale nie coś, co można pokazać laikom, szturchnąwszy ich w bok, aby się zaśmiali lub zastanowili; to teorie o przyprószonych skroniach, techniki abstrakcji, suweniry stoickie. Edmond de Goncourt zanotował o Schwobie, że „nadzwyczajna jest jego uniwersalna wiedza, która obejmuje tak samo Tacyta jak Whitmana, autorów najdawniejszych i najbardziej nowoczesnych, egzotycznych. I ten erudyta zajmuje się nie tylko książkami; jest ciekaw życia, tego, co w nim niezwykłe, tajemnicze, zbrodnicze”. Ciekawy życia? Pierwszy raz zakochał się Schwob w młodej prostytutce, chorej na gruźlicę, ale mógł tylko towarzyszyć jej umieraniu, z miłości opowiadał swojej dziewczynie bajki. Podobnie było z drugim romansem: małżeństwo z aktorką Marguerite Moreno, które już niemal wpędziło Schwoba do grobu, nie pozostawiło wyraźnego piętna na jego twórczości, nie pokryło jego literatury nalotem tragizmu. Większość bodźców pochłonęło ciało, dusza; fikcja pozostała czysta, chłodna, nie skaziły jej proste emocje. Po historii z ulicznicą Schwob napisał Księgę Minelli; Fleur Jaeggy twierdzi, że wtedy dopiero zafascynowali go ludzie z nizin społecznych – ale który erudyta nie pisze o rzezimieszkach? Dziwne, sprzeczne samo ze sobą, było życie archiwisty, amatora literackiej machinerii, studenta Ferdinanda de Saussure’a, skrupulatnego pielęgniarza, profesora od marginesów istnienia, jednego z tych pisarzy, których sekretnym celem była troska, choć nie można tego udowodnić, bo narzędziem wyrazu był (jak mówi tył okładki) najcieńszy pędzelek, delikatne pisanie.
Z życia pisarza powinno pozostać tylko jego zdjęcie. Niech milczy jego własny nieudany żywot, nękany chorobami; przyszpila mnie spojrzenie Schwoba spod zbyt wyraźnych łuków brwi, maska jego twarzy jak gdyby ma pęknąć, zostało mu niewiele czasu. Archiwista, który był ekspertem od awanturnika – Françoisa Villona, miał literackie powodzenie za życia, po śmierci został zapomniany, pomimo dedykacji w utworach Jarry’ego, Wilde’a, Valéry’ego, licznych pochlebnych uwag i wspomnień, tajnego wpływu na Borgesa. Tu znów życie obróciło się w nieprzewidywalny sposób; podróżnik po bezdrożach tła sam stał się tłem, paradoksalnie został zapomniany jeden z tych tak niedzisiejszych autorów, o których należałoby pamiętać, bez których nie napisalibyśmy dzisiaj ani litery. Artystyczny postulat szukania indywidualności, wyobrażania jej i uwieczniania, przypomina idee wybitniejszych dwudziestowiecznych prozaików. Wybór pisania krótkich utworów być może nie pozwolił Schwobowi zanurzyć się naprawdę głęboko w problemy indywidualności i relacji, pragnienia drugiego człowieka i szkody zranień.
Rozdwojony język
Schwob jest jednym z duchów stojących na skrzyżowaniu najciekawszych problemów; problemów w najlepszym znaczeniu – chodzi o to, co tworzy literaturę, co zasiewa w niej rozkosz i niepokój. Gdybyśmy zastanawiali się, za Gombrowiczem, co to znaczy, że „nie wolno się zniżać! Do góry, do góry leź, bez wytchnienia, nie oglądając się za siebie, choćbyś kark miał skręcić, choćby tam, na szczycie, nie było nic oprócz kamieni” i zarazem szukalibyśmy języka literatury, który nie jest nadęty, wtórny ani usztuczniony, Schwob byłby zagadką nie do pominięcia. Czy rzeczywiście jest tak, że pisarzowi oczytanemu, literaturze o literaturze, niedostępna jest popularność lub choćby szersza poczytność? Dlaczego „przeciętni” czytelnicy, „zwykli ludzie”, przechodnie, reagują niepewnością, ale i ciekawością, na kogoś, kto „zna księgi”? Chciałbym wiedzieć, jaką odpowiedź dałby na to pytanie Schwob, chciałbym znać tajne ścieżki jego zapomnienia, poniewierkę w bibliotekach, to śmieszne trwanie w druku i jednocześnie śmierć w druku, ten tragikomiczny splot.
Gombrowicz wydrwiwał Borgesa, Borges nie szanował Gombrowicza; „on jest osadzony w literaturze, a ja w życiu, jestem właściwie antyliteracki” – mówił Gombrowicz. Wszyscy wiemy, co ich różniło, potrafilibyśmy to opisać. A jednak oba sposoby pisania tak samo przynależą do literatury, ich autorzy mogliby się porozumieć. Czytanie jest jedną praktyką – praktyką bierności – dotyczy wszystkich możliwych form literackich tak samo. Literatura jest językiem odnoszącym się do doświadczeń, jest sposobem zapisu doświadczania, w którym literackość łączy się z zewnętrznym impulsem rzeczywistości. Materią tego języka są szczegóły, mówi on zawsze o indywidualności. W tym sensie pisanie Schwoba powinno się znajdować w centrum uwagi badacza, powinno pociągać czytelnika, a jednak uległo zapomnieniu – nie chciał Schwob takiego odbioru? Był świadomy, że jego pisanie nie chwyta się łatwo teraźniejszości i nie zostanie zapamiętane? Na co liczył?
Mam poczucie, że nie mogę wnikać w istotę konfliktu między Borgesem a Gombrowiczem – konfliktu właściwie korespondencyjnego, odbywającego się w umyśle czytelnika – ponieważ tę istotę rozpoznać jest zbyt łatwo. Gdy w Testamencie Gombrowicz wycofuje się z otwartej krytyki Borgesa, gdy przyznaje, że ślepota Argentyńczyka i wynikający z niej, wyrzucony poza normalność sposób życia, jest godny szacunku, mówi coś, z czym nie można się spierać, ale zarazem jest już poza literaturą – w innym jednak sensie, niż kiedy jest „poza literaturą” jako pisarz. Fikcja tymczasem jest choćby i konfliktem, choćby i drażniącą etykietką, ale nadal pozostaje fikcją; mam nadzieję, że apetyt na nią nigdy nie zgaśnie.
Literatura, czyli „dalej”
Żywoty urojone i inne prozy są książką, jaka dziś nie mogłaby powstać. Ze względu na swój wiek, książka ta ma w sobie coś nauki, z nauczki, pokazuje idealny standard pisania, pokazuje, jak powinno się pisać. Nie powinniśmy się zatrzymywać długo nad tą prawdą. Jak bywa z utworami modernistów, Żywoty urojone dają czytelnikowi do myślenia i zarazem zatrzymują się przed właściwym pisaniem niemożliwym. Ale następcy modernizmu nie podjęli wyzwania, pogrążając się w nudnie możliwej literaturze.
Frapujące szczegóły, jak by napisał Borges, obecne w tej prozie – ale nie zbyt gęsto rozmieszczone – mylą ścieżki i pozostawiają ciągły niedosyt. Schwob uroił żywot Herostratesa, który zniszczył cud świata, świątynię Artemidy w Efezie; w centrum przybytku znajdował się posążek bogini, mający postać stożka z piersiami; narrator pisze, że stożek ten był „potworny”; co osobliwe, w mieście szerzył się głównie rozpustny kult Afrodyty. Takie szczegóły są zarazem indywidualne i powtarzalne; człowiek bez właściwości Roberta Musila nazywa swoją kochankę Bonadeą, „czyli dobrą boginią, ponieważ w takiej właśnie roli wkroczyła w jego życie, oraz według imienia pewnej bogini dziewiczej czystości, której świątynia w starożytnym Rzymie stała się przez jakąś dziwną perwersję ośrodkiem wszelkiej rozpusty”. Chciałbym jakoś ten erudycyjny paradoks skomentować, powtórzyć ironiczny gest pisarza (jak przyjemnie jest naśladować ironię!), zasugerować, że równie bałwochwalczy może być realistyczny wizerunek jak i stożkowaty kamień, czarny meteoryt, bowiem Schwob pożyczył ten przedmiot prawdopodobnie z syryjskiej świątyni Baala, bożka, dla którego Izraelici odwrócili się od Jahwe. Ale wyczuwam, że nie chodzi ani o mój komentarz, ani o tropienie intertekstualnych powiązań. Gdybym miał być wierny literze dzieła Schwoba, musiałbym notować strony, na których nie dzieje się nic godnego uwagi. W pożarze wznieconym przez żądnego sławy szewca ginie manuskrypt Heraklita, który pozwala „zrozumieć wszystko” (przynajmniej o ogniu), rozumienie tej prozy jest chyba również umieszczone we wszystkim, a nieobecne w pojedynczości, chociaż to indywidualność jest jej głównym tematem.
Zatrzymać się nad jednym szczegółem, to zignorować bogactwo stylu Schwoba, stylu, którego wszechstronność potrzebowała jedynie znaleźć dla siebie ograniczenie w krótkim opowiadaniu. Czytanie nie ogranicza się do żadnego pojedynczego słowa – jest sposobem, nieustannie kształtuje się w czasie; to dlatego jest wspaniałe. Postępuję w ślad za pisarzem, który niczym Bóg pochyla się nad drobnostkami nigdy nie widzianych żywotów. Dostrzegam wtedy rozległe komnaty wyobraźni, krótki dystans między niewielkim a wielkim, wielość możliwości i jakieś Jedno, które umożliwia możliwości; a jednocześnie ciągle wątpię w sens, jak wtedy, kiedy powoli zapadam w sen i jeszcze raz za razem wraca mi świadomość. Schwob, zapomniany modernista – „symbolista”, jak uparcie twierdzą niektóre źródła – podaje narzędzia, które mają mi posłużyć do dyskutowania z dziełami przeszłości. Podobnie jak Borges, Schwob nie posiada indywidualności wielkiego pisarza, nie potrafi zdecydować się na jeden wątek w swojej twórczości, ignorując, jeśli nie tłamsząc, wszystkie inne wątki. Dominujący wątek u wielkiego artysty nie może być diagnozą różnorodności istnienia; w tym sensie Borges i Schwob są naśladowcami i prekursorami pisarzy.
Schwob jest również nauczycielem techniki literackiej, kimś wycofanym, podstarzałym akrobatą, ślepym wojownikiem, przynależy do przeszłości, zapomnieć o nim można z łatwością. Goncourt pisał o „ciekawości życia, tego, co w nim niezwykłe, tajemnicze, zbrodnicze” – ale cóż ten i jakikolwiek inny erudyta wiedział o zbrodniach, o tajemnicach, które wykorzystane w fikcji bledną, ale pozostawione poza fikcją wzniecają w niej niezaspokojone pożądanie prawdy życia?
Marcel Schwob, Żywoty urojone i inne prozy, tłum. Wincenty Korab-Brzozowski i in., posłowie Jan Gondowicz, Warszawa 2016, ss. 316.
Przemysław Batorski
Zobacz także: