Rozsypany świat, bohaterowie naznaczeni traumą, kaleki język. Świat, który buduje Agnieszka Kłos, jest naznaczony cierpieniem i poczuciem obowiązku wobec historii. Jak bowiem inaczej opowiedzieć Auschwitz?
I
Pod koniec lat 50. rozpisano konkurs na pomnik upamiętniający ofiary nazizmu w Oświęcimiu-Brzezince. Wśród setek nadesłanych projektów znalazł się jeden szczególnie kontrowersyjny: pomnik-Droga autorstwa Oskara Hansena, Jerzego Jarnuszkiewicza, Juliana Pałki i Edmunda Kupieckiego. Pomysł, który zaproponowali architekci, był prosty, lecz właśnie w tej prostocie tkwił problem. Wedle planu teren całego obozu miała po przekątnej przecinać szeroka na niemalże kilometr asfaltowa droga – jedyna trasa zwiedzania. Wszystko, co znajdowało się poza nią, nie mogło zostać poddane konserwacji ani ochronie. Więzienne baraki miały ulegać stopniowej, naturalnej destrukcji. Budki strażnicze miały rozpadać się na oczach tysięcy turystów zjeżdżających z całego świata do tego paradoksalnego muzeum narodowego. Trupiarnie miał czekać nieuchronny rozkład. Ostatecznym przypieczętowaniem miało być zamknięcie na stałe głównej bramy, aby nikt już nie powtarzał drogi więźniów. Pomnik-Droga był pomyślany jako swoiste nie-miejsce zagłady, po którym nie powinien był pozostać kamień na kamieniu.
Projekt został odrzucony. Byli więźniowie Oświęcimia nie mogli znieść widoku obozu zarastającego chwastami, a młodsze pokolenia – ryzyka utraty pamięci. Obawa przed powtórnym przeżyciem historii z powodu zapomnienia była zbyt silna, by pozbawić ludzkość koronnego dowodu własnego upadku. Dalszą część historii już znamy: pozostawienie największego cmentarzyska na świecie w obecnym kształcie, zachowanie pierwotnego układu budynków dla potomnych, kultywowanie pamięci poprzez zakonserwowane relikty absolutnego centrum ostatecznego rozwiązania. Żadne z tych działań nie powstrzymało procesu znacznie subtelniejszego – wycierania się pamięci i nieuchronnego odchodzenia historii wraz z ostatnim pokoleniem Ocalonych. Obecnie możemy zatem mówić jedynie o próbach jej rekonstrukcji, również na polu literatury.
II
Gry w Birkenau Agnieszki Kłos to zbiór specyficznych opowiadań, których główną bohaterką jest akademicka badaczka Holokaustu. Specyficznych, bo od pierwszych stron lektury zostaje przed nami postawione zadanie mozolnego rozszyfrowywania enigmatycznego tekstu, w którym rzeczywistość miesza się z imaginacją, a fakty z onirycznymi wizjami. Bohaterka, a także bez wątpienia porte-parole samej autorki, snuje opowieść o swym życiu, lecz nie zachowuje przy tym ani linearnego porządku, ani jakichkolwiek zasad mimetyzmu. Retrospekcje z dzieciństwa przeplatają się ze wspomnieniami z konferencji naukowych, a podróże do Nowego Jorku czy Tel-Avivu z marzeniami sennymi. Uzależnieni od pracy jej pamięci, skojarzeń i fantazji, możemy nagle znaleźć się w jej rodzinnym Rawiczu sprzed dekad, Lwowie sprzed kilku lat czy współczesnym Wrocławiu. W jednym momencie obserwujemy wraz z nią hałaśliwe kobiety w Lipsku, a za chwilę konfrontujemy się z intymnymi wyznaniami na temat jej homoseksualizmu. Lądujemy zatem w samym epicentrum kalejdoskopu wydarzeń, relacji i obrazów, zmieniających się gwałtownie i niespodziewanie, jak za kolejnym potrząśnięciem lunety. Na tym etapie jedno jest pewne – Agnieszka Kłos nic sobie nie robi z czytelniczych przyzwyczajeń.
Trudności jednak się mnożą. Historia życia głównej bohaterki zostaje spleciona z historią pisaną przez duże „h”, z dziejowością jako taką. Ten ambitny projekt wychodzenia od jednostkowej perspektywy i otwierania jej na uniwersalia wymaga zatem niekonwencjonalnej narracji, a od czytelnika wyczulenia na niuanse. Powstaje więc autobiografia zaszyfrowana, którą Hanna Gosk definiowała jako układaną w sposób nieuporządkowany i fragmentaryczny. Fabuła rozwija się tak jak narzucają to rozbłyski pamięci, które przywodzą na myśl jakiś szczególnie wyrazisty fragment przeszłości, istotny w wewnętrznym porządku przeżyć „ja” mówiącego[1].
III
Walter Benjamin napisał swego czasu: „Kto usiłuje zbliżyć się do własnej zagrzebanej przeszłości, musi postępować jak człowiek na wykopaliskach. Przede wszystkim nie powinien unikać nieustannych powrotów do tego samego stanu rzeczy – roztrząsania go tak, jak roztrząsa się ziemię, rozgrzebywania tak, jak rozgrzebuje się glebę”[2]. Ta swoista anamneza, opisana przez niemieckiego filozofa, to nie tylko wędrówka w głąb tego, co minione, lecz także próba zrozumienia teraźniejszości, której nie sposób budować bez punktu odniesienia w przeszłości. Co jednak, gdy ta ostatnia okazuje się na tyle traumatyczna, że nie daje się ani zrozumieć, ani przetworzyć? Co się dzieje, gdy jej rozgrzebanie skutkuje wywołaniem starych demonów? Należy rozgrzebywać dalej – mogłaby powiedzieć Kłos.
Tak też robi. Z uporem i konsekwencją odnajduje ślady przeszłości w tym, co obecne; tropi miejsca i wydarzenia, w których historia zatacza koło lub o sobie przypomina. Z jednej strony silnie umiejscawia fabułę w teraźniejszości, nawiązując do sytuacji politycznej Polski, kryzysu w Grecji czy rządów Angeli Merkel, lecz z drugiej – na każdym kroku wtłacza w nią dawne potworności obozowe, budzi martwe wspomnienia wojenne i traumy, których paradoksalnie ani ona, ani żaden z czytelników młodszych pokoleń nie doświadczył. Post-pamięciowy ładunek Gier w Birkenau sprawia, że współczesność jawi się jako powidok niechlubnej przeszłości.
W efekcie otrzymujemy więc narrację, w której czas miesza się z przestrzenią, a ich jedynym wspólnym mianownikiem jest odziedziczona pamięć. Bohaterka co rusz wypada z tego dziwacznego układu współrzędnych, porusza się po nim niepewnie i po omacku. Stojąc jedną nogą w przeszłości, a drugą w teraźniejszości, jest zawieszona pomiędzy dwoma światami, co rusz zazębiającymi się i wykluczającymi. Porządek świata przedstawionego i fabuły jednocześnie jest chwiejny i niestabilny, ponieważ fundamentem, na jakim się opiera, jest zaledwie nikły szkielet cudzych wspomnień.
W obliczu takiej historii niemożliwe staje się zbudowanie jakiejkolwiek spoistej tożsamości bohaterki. Jawi się ona jako rozproszona i niepełna, bo dotarcie do przeszłości odbywa się w sposób skrajnie zapośredniczony – poprzez relacje osób z poprzedniego pokolenia, muzealne relikty czy własne spekulacje. Nie czuje się zatem w pełni kobietą, lecz jednostką zastraszoną, skrajnie ograniczoną i zdominowaną przez polską kato-narodową obyczajowość; jej nieheteronormatywna orientacja stanowi raczej powód do wstydu niż element jej osobowości; nie przynależy donikąd, nigdzie nie ma swojego miejsca, nie ma do kogo wracać. Dzięki opowieści próbuje scalić swoją podmiotowość, lecz na nic zdają się uporczywe próby. „Ten [głos – przyp. O.F.] przypominał głos człowieka uwięzionego w kartonie. Coś tam w środku chrobotało, raz po męsku, raz kobieco, ale nie składało się na żaden wyraz. Po prostu cicha modulacja pozbawiona słów”[3] – napisze w pewnym momencie. Nie zabiera więc głosu, nie ocenia, nie wydaje sądów – jest bowiem samym patrzeniem.
Post-pamięciowa, nabyta trauma ujawnia się w jeszcze jednym aspekcie. Język Agnieszki Kłos to bez wątpienia język pełen rozmachu – plastyczny, piękny i niecodzienny, łączący potoczność z poezją, zachwycający kunsztem, zmysłowością i obrazowością. To jednak tylko jedna jego strona – w istocie jest także językiem błądzącym, próbującym nieumiejętnie wyrazić to, co niewyrażalne. Piękna proza poetycka jest zatem prozą niereferencyjną, zwracającą uwagę jedynie na samą siebie. Język ślizga się w niej po powierzchni słów, krąży, nie docierając jednak nigdy do sedna. Gubi się w meandrach swoich znaczeń i zawsze jest go za dużo lub za mało, ale nigdy dostatecznie tyle, aby wyrazić coś w pełni. Dlatego narrator w pewnych momentach milknie, zmienia temat lub pogrąża się w chaotycznym bezładzie opisów; dlatego też zamierają bez słowa jej bohaterowie, którzy nie potrafią wyrazić swojego cierpienia i utraty (Ocalony) bądź po prostu rozmawiać z innymi (Węgierka).
Niczym freudowska osobowość neurotyczna rządzona przymusem powtarzania narrator na rozmaite sposoby próbuje opisać traumę jeszcze raz, tylko w inny sposób. Nieporadnie i nieustannie podejmuje próby nazwania tego, co wymyka się językowi, aby wreszcie zapanować nad nim, a więc także nad samym sobą. W sytuacjach niedostatków języka pojawia się więc śmiech, lecz i on jest złudny – bliżej mu do gorzkiego śmiechu Moliera niż zwykłej, spontanicznej radości. Bohaterowie książki śmieją się, bo już nic więcej nie da się powiedzieć. W efekcie nic się zatem nie zmienia, a żadna recepta na skuteczne wyrażenie traumy nie zostaje podana. Niewiele bowiem można powiedzieć o porządku umierania, gdy się go nie doświadczyło.
IV
Didi-Huberman w Korze odnotowuje pewien interesujący fakt. Pisze on bowiem, że konserwatorzy muzeum w Oświęcimiu
napotkali na nieoczekiwany i trudny do przezwyciężenia kłopot: w strefie otaczającej krematoria IV i V ziemia sama nieustannie ujawniała ślady masowych rzezi. W wyniku podmywania przez deszcz wypływały na powierzchnię niezliczone odłamki i fragmenty kości, wobec czego zarząd obiektu uznał za konieczne nawieźć ziemi w celu zasypania powierzchni, która odzywa się jeszcze tym, co w sobie chowa, która żyje wciąż nieprzerwaną pracą śmierci[4].
Można powiedzieć zatem jedno – współczesna pamięć o Zagładzie rządzi się prawem zapominania, przypominania i nieustannej selekcji; chowania w głąb, wydobywania na wierzch i ponownego ukrywania. Wiąże się z wysiłkiem archeologa, który z odłamków i fragmentarycznych pozostałości, posiłkując się wiedzą i domysłami, skleja hybrydyczny, lecz jedyny możliwy obraz tego, co minione. Bez wątpienia tę mozolną pracę wykonuje też Agnieszka Kłos. Należy ją uznać za słuszną, ważną i – co najważniejsze – bardzo dobrze wykonaną.
Oliwia Fryc
[1]H. Gosk, A gdy to wszystko zapomnę, Izabelin 1995, s. 56.
[2]G. Didi-Huberman, Kora, Gdańsk 2013, s. 83.
[3]A. Kłos, Gry w Birkenau, Wrocław 2015, s. 54.
[4]G. Didi-Huberman, op. cit., s. 78.
Zobacz także: