Od pierwszego roku studiów, średnio kilka razy w tygodniu słyszałam dwa zdania. Zdanie pierwsze brzmiało: „Tę pozycję znajdziecie państwo w Bibliotece Uniwersyteckiej”, drugie: „Proszę przeczytać fragment książki takiej i takiej, jest ona dostępna w Bibliotece Narodowej”. Muszę przyznać, że im dalej w las, a raczej – im dalej w studia, tym większa jest przewaga zdań drugich nad pierwszymi.
Zawsze bałam się dużych bibliotek. A jednocześnie je uwielbiałam. Sprawa jest prosta, książki. Jednak nigdy nie potrafiłam się pozbyć przyspieszonego bicia serca, kiedy musiałam wypożyczyć którąś z nich. Niemiłe panie bibliotekarki, nieskore do wyjaśnień i pomocy, i ja – dzieciątko wystraszone ogromem i majestatem wielkich regałów rozstawionych w niejasnym układzie. Jakaż to była trauma rejestrować się w tych czytelniach, wypisywać rewersy, patrzeć na znudzone twarze personelu i istnieć na paluszkach, żeby nie narazić się innym czytającym. Wizyta w bibliotece zawsze była stresem i zawsze z ulgą kierowałam się do drzwi wyjściowych.
Możecie się ze mnie śmiać – kiedy przekraczałam próg Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, trzęsły mi się kolana. Dostałam prawie palpitacji serca. A spostrzegłszy, że w którą stronę bym się nie obejrzała, tam są książki, doznałam chyba najgorszego uczucia w życiu – otóż chciałam je wszystkie mieć. Nieprzyjemna atmosfera panująca na miejscu sprawiała jednak, że bałam się ich nawet dotknąć. Nastrój panujący w BUW-ie, pierwszy rzut oka na pracujących tam ludzi – czułam, że za kilka minut zrobię coś głupiego i ktoś mnie za to ochrzani. Nie myliłam się. Chciałam wypożyczyć książkę z czerwoną naklejką na grzbiecie (internetowy kurs obsługi biblioteki był dla mnie czymś tak niepojętym, że nie skorzystałam). Pan z wypożyczalni spojrzał na mnie tak, że chciałam zapaść się pod ziemię. I minęły dwa lata, a ja nadal nie znoszę tam chodzić – zawsze, ale to zawsze się gubię. Biblioteka Uniwersytecka to nie jest miejsce dobre dla ludzi mających wiecznie głowę w chmurach. Tam można się boleśnie zderzyć z ziemią już na sam widok ochroniarzy.
Zagadnienie tak zwanego „prawniczego lansu” początkowo nie dało mi się przesadnie we znaki. Aż tu nagle przyszła sesja i uświadomiono mnie, że w BUW-ie się „bywa”, a zasada ta funkcjonuje najsilniej właśnie w trakcie sesji egzaminacyjnej. BUW to wtedy najmodniejszy bankiet, student – celebryta, a do Biblioteki przychodzi się po to, żeby wspólnie siedzieć na Facebooku. I… na podryw. Słowo daję, jedna z moich koleżanek poszła na nocny BUW-ing dlatego, że miała nadzieję kogoś poznać. BUW-ing w trakcie sesji to chyba coś w rodzaju clubbingu. Mniejsza z tym. Nie chcę tego oceniać, niech sobie ludzie robią co chcą. Ale kiedy w ubiegłym roku próbowałam w tej atmosferze pisać pracę roczną z romantyzmu, bardzo szybko zdałam sobie sprawę, że w BUW-ie nie da się myśleć o Słowackim. Ta nowoczesność, te wszystkie karty magnetyczne, laptopy zamiast szelestu kartek i lekka nuta snobizmu w powietrzu… Chce się wziąć te wszystkie książki pod pachę i wyjść. Ale większości z nich nie można wynieść, więc się zostaje. Zazwyczaj siadam po turecku pod regałem i staram się jak najszybciej przeczytać interesujące mnie pozycje. Jak nietrudno się domyślić, niewiele mi to daje. A na dodatek na takich jak ja podobno mówi się „BUW-owy cygan”. Wypożyczam co mogę. Uciekam.
Kilka miesięcy temu przez zupełny przypadek wplątałam się w projekt, który wpuścił mnie do BUW-u tylnymi drzwiami – LipDub University of Warsaw. W tym miejscu pozwolę sobie przemilczeć efekt naszej pracy jako organizatorów i sens przedsięwzięcia – dla mnie wielkim przeżyciem była pomoc przy organizacji klipu, samo jego kręcenie już trochę mniej. Cudowne było to, że 400 osób z różnych wydziałów Uniwersytetu miało przy tej okazji możliwość się poznać i świetnie bawić… w BUW-ie właśnie. Najściślejsza grupa organizatorów projektu została wpuszczona do BUW-u na noc. Nie zdradzę tu szczegółów, ale leżenie na hamaku o trzeciej w nocy w samym środku Biblioteki, jedzenie kanapki z serem i machanie gołymi stopami do rozbrzmiewającego na cały budynek Seana Paula to było naprawdę coś. Nawet nie próbuję tego porównywać do nocnego BUW-ingu – nas wtedy nie pilnował prawie nikt. Mogliśmy robić, co nam się podobało. Znało się więc ten budynek prawie na pamięć i czuło się coś w rodzaju przywiązania. Ale to był sentyment związany z ludźmi, nie z miejscem, i BUW już zawsze będzie mi się kojarzył ze studiowaniem, a nie ze studiami. Do dziś, kiedy tam przychodzę, rozglądam się między regałami z nadzieją, że spotkam którąś z roześmianych lipdubowych twarzy. A wypożyczanie książek niezmiennie kojarzy mi się z walką o przetrwanie. Zresztą, walką o przetrwanie można nazwać późniejsze pokonywanie schodów na Oboźnej…
Zdążyłam się odrobinę przyzwyczaić do Biblioteki UW, oswoić z nią i nawet kilkakrotnie z niej skorzystać, aż tu nagle niezmiernie się zdziwiłam – otóż w BUW-ie nie wszystko jest. A jeśli jest, to wypożyczone. I pewnego dnia zostałam po prostu zmuszona, żeby pojechać do Narodowej. Blady strach na mnie padł, odwlekałam tę chwilę jak się dało. Nie miałam wyjścia. Wysiadłam z metra. Pędząc na miejsce, zanurzona w dramatycznych wizjach rozkrzyczanych bibliotekarek, nie dostrzegałam uroku przemierzanej okolicy. Przerażenie narastało, bo wiedziałam, że trzeba pisać rewers i czekać, a potem nie można wypożyczać. Dramat. Bałam się wchodzić do środka. Są ochroniarze i patrzą, ale jakoś inaczej niż w BUW-ie. Nie uspokajało mnie to wcale i konsekwentnie umierałam ze strachu, bo wiedziałam, że muszę podejść do jakiejś pani i się zarejestrować. A ona na pewno będzie krzyczeć albo robić miny, bo wszyscy w bibliotekach krzyczą i robią miny. Przypomniało mi się, że kolega mówił mi, że Narodowa to świetne miejsce. Zrobiło mi się przykro, bo kolega jest pewnie odważny i nie boi się bibliotek po prostu, nie to co ja. Ale raz kozie śmierć, powiedziałam sobie, i poszłam do tej rejestracji. Pani w okienku była porażająco… miła. Najpierw cierpliwie mi tłumaczyła zasady funkcjonowania Biblioteki, a następnie bardzo spokojnie i z uśmiechem korygowała moje błędy, kiedy z tego wszystkiego źle wypełniam swój rewers. Uśmiechająca się pani w bibliotece – to zjawisko wzbudziło moje najgorsze podejrzenia. Z ciężkim sercem skierowałam się do czytelni. A w czytelni wszystko w porządku, bardzo uprzejmy i wszystko wyjaśniający pan, „Proszę usiąść i zaczekać”. Więc siedziałam i czekałam, wsłuchując się w ciszę i szelest kartek. W końcu dotarło do mnie, że to cisza i szelest kartek właśnie. BUW został w mojej świadomości kompletnie zdyskredytowany.
Po czterdziestu minutach (to nic nie szkodzi, wsłuchiwałam się w ciszę i szelest kartek; później nauczyłam się robić w tym czasie różnego rodzaju notatki – atmosfera w Narodowej jakoś sprzyja twórczemu myśleniu) dostałam swoją książkę i mogłam w spokoju z niej korzystać. Nie mogłam jej wynieść i nie stać mnie było na tak drogie ksero, ale miałam na miejscu święty spokój i atmosferę sprzyjającą nauce. Zagrożenie zetknięcia się z jakąkolwiek formą prawniczego lansu było nikłe, a więc mogłam z radością oddać się lekturze bez obawy o to, że moje polonistyczne uniesienia zostaną zamordowane perlistym śmiechem dziewczęcia rozmawiającego przez telefon przy regale czy nowym powiadomieniem facebookowym na ekranie laptopa chłopaka siedzącego obok mnie (jeśli mogę obstawiać: chłopak napisał w statusie „BUW-ing”, oczywiście bez łącznika, a ktoś ze znajomych odpisał mu właśnie: „ja też, idziemy na szluga?”).
Kompletnie zakochałam się w Narodowej siedząc na ławce przed Biblioteką, w okolicznościach dość nietypowych – otóż zdawałam tam swój egzamin. Była lekka mżawka, coś dziwnego wisiało w powietrzu, a ja byłam – szczerze mówiąc – średnio przygotowana. Atmosfera miejsca jakoś mnie jednak uspokajała. Umiałam na tej ławce zaimprowizować. Gdyby ktoś odpytywał mnie w BUW-ie, nie powiedziałabym nic. W Narodowej potrafiłam błądzić, szukać odpowiedzi i zadawać kolejne pytania, bawić się tematem rozmowy. Coraz silniej odczuwałam klimat naukowy tego miejsca, a ludzie migający mi przed oczami utwierdzali mnie w nim.
Wydaje mi się, że dziś już rozumiem, czym było to spowodowane. Zarówno postaci wchodzące do Narodowej, jak i opuszczające to miejsce, nie wspominając już nawet o tych przebywających w środku, wyróżnia na tle postaci krążących w okolicach jakiejkolwiek innej biblioteki (ale przede wszystkim BUW-u) jedna rzecz – zdecydowany wyraz twarzy. Oni wiedzą, po co tutaj przyszli. Mają konkretny, jasno sprecyzowany cel – jest nim lektura. A ja chyba nadal upatruję sensu istnienia bibliotek w umożliwianiu ludziom lektury tekstu i w tym celu korzystania z nich. Wyższość Biblioteki Narodowej nad Biblioteką Uniwersytetu Warszawskiego jest dla mnie sprawą niepodlegającą żadnej dyskusji.
I z tego powodu mam nadzieję w tym miejscu dyskusję otworzyć.
Magdalena Pawłowska