Od pierwszego roku studiów, średnio kilka razy w tygodniu słyszałam dwa zdania. Zdanie pierwsze brzmiało: „Tę pozycję znajdziecie państwo w Bibliotece Uniwersyteckiej”, drugie: „Proszę przeczytać fragment książki takiej i takiej, jest ona dostępna w Bibliotece Narodowej”. Muszę przyznać, że im dalej w las, a raczej – im dalej w studia, tym większa jest przewaga zdań drugich nad pierwszymi.

Zawsze bałam się dużych bibliotek. A jednocześnie je uwielbiałam. Sprawa jest prosta, książki. Jednak nigdy nie potrafiłam się pozbyć przyspieszonego bicia serca, kiedy musiałam wypożyczyć którąś z nich. Niemiłe panie bibliotekarki, nieskore do wyjaśnień i pomocy, i ja – dzieciątko wystraszone ogromem i majestatem wielkich regałów rozstawionych w niejasnym układzie. Jakaż to była trauma rejestrować się w tych czytelniach, wypisywać rewersy, patrzeć na znudzone twarze personelu i istnieć na paluszkach, żeby nie narazić się innym czytającym. Wizyta w bibliotece zawsze była stresem i zawsze z ulgą kierowałam się do drzwi wyjściowych.

Możecie się ze mnie śmiać – kiedy przekraczałam próg Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, trzęsły mi się kolana. Dostałam prawie palpitacji serca. A spostrzegłszy, że w którą stronę bym się nie obejrzała, tam są książki, doznałam chyba najgorszego uczucia w życiu – otóż chciałam je wszystkie mieć. Nieprzyjemna atmosfera panująca na miejscu sprawiała jednak, że bałam się ich nawet dotknąć. Nastrój panujący w BUW-ie, pierwszy rzut oka na pracujących tam ludzi – czułam, że za kilka minut zrobię coś głupiego i ktoś mnie za to ochrzani. Nie myliłam się. Chciałam wypożyczyć książkę z czerwoną naklejką na grzbiecie (internetowy kurs obsługi biblioteki był dla mnie czymś tak niepojętym, że nie skorzystałam). Pan z wypożyczalni spojrzał na mnie tak, że chciałam zapaść się pod ziemię. I minęły dwa lata, a ja nadal nie znoszę tam chodzić – zawsze, ale to zawsze się gubię. Biblioteka Uniwersytecka to nie jest miejsce dobre dla ludzi mających wiecznie głowę w chmurach. Tam można się boleśnie zderzyć z ziemią już na sam widok ochroniarzy.

Zagadnienie tak zwanego „prawniczego lansu” początkowo nie dało mi się przesadnie we znaki. Aż tu nagle przyszła sesja i  uświadomiono mnie, że w BUW-ie się „bywa”, a zasada ta funkcjonuje najsilniej właśnie w trakcie sesji egzaminacyjnej. BUW to wtedy najmodniejszy bankiet, student – celebryta, a do Biblioteki przychodzi się po to, żeby wspólnie siedzieć na Facebooku. I… na podryw. Słowo daję, jedna z moich koleżanek poszła na nocny BUW-ing dlatego, że miała nadzieję kogoś poznać. BUW-ing w trakcie sesji to chyba coś w rodzaju clubbingu. Mniejsza z tym. Nie chcę tego oceniać, niech sobie ludzie robią co chcą. Ale kiedy w ubiegłym roku próbowałam w tej atmosferze pisać pracę roczną z romantyzmu, bardzo szybko zdałam sobie sprawę, że w BUW-ie nie da się myśleć o Słowackim. Ta nowoczesność, te wszystkie karty magnetyczne, laptopy zamiast szelestu kartek i lekka nuta snobizmu w powietrzu… Chce się wziąć te wszystkie książki pod pachę i wyjść. Ale większości z nich nie można wynieść, więc się zostaje. Zazwyczaj siadam po turecku pod regałem i staram się jak najszybciej przeczytać interesujące mnie pozycje. Jak nietrudno się domyślić, niewiele mi to daje. A na dodatek na takich jak ja podobno mówi się „BUW-owy cygan”. Wypożyczam co mogę. Uciekam.

Kilka miesięcy temu przez zupełny przypadek wplątałam się w projekt, który wpuścił mnie do BUW-u tylnymi drzwiami – LipDub University of Warsaw. W tym miejscu pozwolę sobie przemilczeć efekt naszej pracy jako organizatorów i sens przedsięwzięcia – dla mnie wielkim przeżyciem była pomoc przy organizacji klipu, samo jego kręcenie już trochę mniej. Cudowne było to, że 400 osób z różnych wydziałów Uniwersytetu miało przy tej okazji możliwość się poznać i świetnie bawić… w BUW-ie właśnie. Najściślejsza grupa organizatorów projektu została wpuszczona do BUW-u na noc. Nie zdradzę tu szczegółów, ale leżenie na hamaku o trzeciej w nocy w samym środku Biblioteki, jedzenie kanapki z serem i machanie gołymi stopami do rozbrzmiewającego na cały budynek Seana Paula to było naprawdę coś. Nawet nie próbuję tego porównywać do nocnego BUW-ingu – nas wtedy nie pilnował prawie nikt. Mogliśmy robić, co nam się podobało. Znało się więc ten budynek prawie na pamięć i czuło się coś w rodzaju przywiązania. Ale to był sentyment związany z ludźmi, nie z miejscem, i BUW już zawsze będzie mi się kojarzył ze studiowaniem, a nie ze studiami. Do dziś, kiedy tam przychodzę, rozglądam się między regałami z nadzieją, że spotkam którąś z roześmianych lipdubowych twarzy. A wypożyczanie książek niezmiennie kojarzy mi się z walką o przetrwanie. Zresztą, walką o przetrwanie można nazwać późniejsze pokonywanie schodów na Oboźnej…

Zdążyłam się odrobinę przyzwyczaić do Biblioteki UW, oswoić z nią i nawet kilkakrotnie z niej skorzystać, aż tu nagle niezmiernie się zdziwiłam – otóż w BUW-ie nie wszystko jest. A jeśli jest, to wypożyczone. I pewnego dnia zostałam po prostu zmuszona, żeby pojechać do Narodowej. Blady strach na mnie padł, odwlekałam tę chwilę jak się dało. Nie miałam wyjścia. Wysiadłam z metra. Pędząc na miejsce, zanurzona w dramatycznych wizjach rozkrzyczanych bibliotekarek, nie dostrzegałam uroku przemierzanej okolicy. Przerażenie narastało, bo wiedziałam, że trzeba pisać rewers i czekać, a potem nie można wypożyczać. Dramat. Bałam się wchodzić do środka. Są ochroniarze i patrzą, ale jakoś inaczej niż w BUW-ie. Nie uspokajało mnie to wcale i konsekwentnie umierałam ze strachu, bo wiedziałam, że muszę podejść do jakiejś pani i się zarejestrować. A ona na pewno będzie krzyczeć albo robić miny, bo wszyscy w bibliotekach krzyczą i robią miny. Przypomniało mi się, że kolega mówił mi, że Narodowa to świetne miejsce. Zrobiło mi się przykro, bo kolega jest pewnie odważny i nie boi się bibliotek po prostu, nie to co ja. Ale raz kozie śmierć, powiedziałam sobie, i poszłam do tej rejestracji. Pani w okienku była porażająco… miła. Najpierw cierpliwie mi tłumaczyła zasady funkcjonowania Biblioteki, a następnie bardzo spokojnie i z uśmiechem korygowała moje błędy, kiedy z tego wszystkiego źle wypełniam swój rewers. Uśmiechająca się pani w bibliotece – to zjawisko wzbudziło moje najgorsze podejrzenia. Z ciężkim sercem skierowałam się do czytelni. A w czytelni wszystko w porządku, bardzo uprzejmy i wszystko wyjaśniający pan, „Proszę usiąść i zaczekać”. Więc siedziałam i czekałam, wsłuchując się w ciszę i szelest kartek. W końcu dotarło do mnie, że to cisza i szelest kartek właśnie. BUW został w mojej świadomości kompletnie zdyskredytowany.

Po czterdziestu minutach (to nic nie szkodzi, wsłuchiwałam się w ciszę i szelest kartek; później nauczyłam się robić w tym czasie różnego rodzaju notatki – atmosfera w Narodowej jakoś sprzyja twórczemu myśleniu) dostałam swoją książkę i mogłam w spokoju z niej korzystać. Nie mogłam jej wynieść i nie stać mnie było na tak drogie ksero, ale miałam na miejscu święty spokój i atmosferę sprzyjającą nauce. Zagrożenie zetknięcia się z jakąkolwiek formą prawniczego lansu było nikłe, a więc mogłam z radością oddać się lekturze bez obawy o to, że moje polonistyczne uniesienia zostaną zamordowane perlistym śmiechem dziewczęcia rozmawiającego przez telefon przy regale czy nowym powiadomieniem facebookowym na ekranie laptopa chłopaka siedzącego obok mnie (jeśli mogę obstawiać: chłopak napisał w statusie „BUW-ing”, oczywiście bez łącznika, a ktoś ze znajomych odpisał mu właśnie: „ja też, idziemy na szluga?”).

Kompletnie zakochałam się w Narodowej siedząc na ławce przed Biblioteką, w okolicznościach dość nietypowych – otóż zdawałam tam swój egzamin. Była lekka mżawka, coś dziwnego wisiało w powietrzu, a ja byłam – szczerze mówiąc – średnio przygotowana. Atmosfera miejsca jakoś mnie jednak uspokajała. Umiałam na tej ławce zaimprowizować. Gdyby ktoś odpytywał mnie w BUW-ie, nie powiedziałabym nic. W Narodowej potrafiłam błądzić, szukać odpowiedzi i zadawać kolejne pytania, bawić się tematem rozmowy. Coraz silniej odczuwałam klimat naukowy tego miejsca, a ludzie migający mi przed oczami utwierdzali mnie w nim.

Wydaje mi się, że dziś już rozumiem, czym było to spowodowane. Zarówno postaci wchodzące do Narodowej, jak i opuszczające to miejsce, nie wspominając już nawet o tych przebywających w środku, wyróżnia na tle postaci krążących w okolicach jakiejkolwiek innej biblioteki (ale przede wszystkim BUW-u) jedna rzecz – zdecydowany wyraz twarzy. Oni wiedzą, po co tutaj przyszli. Mają konkretny, jasno sprecyzowany cel – jest nim lektura. A ja chyba nadal upatruję sensu istnienia bibliotek w umożliwianiu ludziom lektury tekstu i w tym celu korzystania z nich. Wyższość Biblioteki Narodowej nad Biblioteką Uniwersytetu Warszawskiego jest dla mnie sprawą niepodlegającą żadnej dyskusji.

I z tego powodu mam nadzieję w tym miejscu dyskusję otworzyć.

Magdalena Pawłowska

8 Comments

  1. Ech… Zasadniczo większość tego artykułu można by zatytułować po prostu „Przygody intelektualisty w prawdziwym życiu” , ale obraziłoby się wtedy niesłusznie całkiem sporą liczbę osób, a jako, że po przeczytaniu niektórych fragmentów „zrobiło mi się wszystko naraz”, tzn. nie wiem dokładnie jak , z kogo i czy autorka robi sobie jaja, tak więc spasuję. Whatever, jak mawiają trochę bardziej na zachodzie od nas.
    Ów prawniczy lans też mi się jakoś nie rzucił w oczy, ani w BUW – ie, ani podczas przebywania z moim współlokatorem, ani w stwierdzeniu faktu, że jedne z najsympatyczniejszych dziewczyn jakie poznałem na uniwersytecie, to też studentki prawa. Może by więc poszukać bardziej teoretycznych opracowań zagadnienia. A jakże, znalazłem. Tyle tylko, że autor odszukanego przeze mnie na jednym z portali tekstu postanowił się na studentów prawa werbalnie zwymiotować, mieszając przy tym styl neokominkizmu i najgorszych komentarzy onetowych, całość zakończył zaś dzielnym wezwaniem „do gazu.” (No cóż, może mniej subtelny od Hamsuna, ale uczy się chłopak dopiero…) Szwankuje mi więc chyba po prostu ostatnimi czasy detektor untermenschów. O wiele bardziej we znaki dali mi się niektórzy z polonistyki z ich nie tyle może „lansem” (przyznam się teraz bez bicia: słyszałem to słowo w kilkunastu różnych, nieraz sprzecznych ze sobą kontekstach i nie wiem już co ono właściwie znaczy), co przekonaniem o ich absolutnej wyjątkowości w związku z wybranym kierunkiem, z czego wynikają różne śmieszne rzeczy. Ale zaczyna mi już rosnąć kolejna dygresja, wobec czego ją także utnę.
    A która biblioteka mi pasuje? Zasadniczo każda, która daje czytelnikom możliwość swobodnego poruszania się między zbiorami. BUW w tej kategorii oznacza „więcej, lepiej, bliżej” (uniwersytetu oczywiście). Gdybym, powiedzmy, znał ten artykuł przed pierwszą wizytą w bibliotece, powiedziałbym sobie, żem człowiek praktyczny, plwać mi na jakieś urojone lub prawdziwe snobizmy i pójdę i tak. Niestety, tekstu tego nie znałem. Ileż mnie dramatyzmu przez to ominęło! Moje pierwsze spotkanie z ochroniarzami wyglądało mniej w ten sposób, że zorientowałem się, iż rzeczywiście miny u nich jakieś niewesołe, ja zaś nie mam ani maczugi, ani podręcznego miotacza płomieni, ani nawet kawałka solonego mięsa, żeby im go rzucić. Miałem za to działającą legitymację. Uff, udało się. Co prawda fakt, że chowali swoje rewolwery do kieszeni z jakimś takim wyrazem zawodu na twarzy, powinien mnie nieco zdeprymować , ale poszedłem przed siebie i tak. Bycie polonistą zobowiązuje, nie?
    W środku zaś nie było ani bunkrów, ani hamaków o trzeciej w nocy, ale i tak wyszło nieźle. Ech, jak wspominam przyśpieszony podrzut serca podczas przechodzenia przez most (cierpię na lęk gruntu), albo wewnętrzne „awwww” po odkryciu zakątku japońskiego, jak przypomnę sobie jak dobrze jest uwalić się sam na sam z Karlem Popperem na pomarańczowej kanapie, to tak, wtedy możesz do mnie nawet powiedzieć „cygan”. Nie obrażę się, naprawdę. Uśmiechnę się tylko i wyjaśnię, że Garou to ja przestałem słuchać w wieku gimnazjalnym.
    Nie ma czegoś w BUW – ie? Świetnie, można odświeżyć wspomnienia i skoczyć do Duracza na Bielanach. Albo jeszcze lepiej, na Czerniakowską, żeby wypożyczyć przy okazji jakiś film(tak, wiem, wprowadzam już tutaj herezję do elementu bibliofilstwa). Życie, tak zasadniczo, z gruntu jest nawet przyjemne i nawet, gdy pojawiają się w nim problemy, to wolę by zjawiały się z innego źródła niż moja imaginacja.
    A co z Narodową? Byłem raz sparty potrzebą przejrzenia pewnego periodyku, którego nigdzie indziej nie dostanę. Finał był zaś iście zaskakujący: również wszystko poszło dobrze. Nie byłem raz kolejny uprzedzony wobec obsługi, mam zresztą taką zasadę, że w sytuacjach oficjalnych staram się możliwie spokojnie i grzecznie wytłumaczyć o, co mi chodzi. Jeżeli ktoś w odpowiedzi zareaguje po bucowsku, to jest to zasadniczo jego problem, nie mój. Ale rzeczywiście rejestracja(w sobotę!) poszła dość szybko, ludzie w czytelni czasopism są dość mili, w czasie oczekiwania na realizację zamówienia mogłem spokojnie poczytać Rzeczpospolitą, zero uwag negatywnych. Tak więc w mojej klasyfikacji bibliotek daję na razie 1:1 z możliwością przyszłej dokładniejszej weryfikacji BN – u. A na dzień dzisiejszy…
    Próbuję teraz zwizualizować samego siebie w BUW – ie jak słyszę podczas intensywnej lektury dziewczęcy śmiech(nie wiem w jak bardzo podłym nastroju musiałbym być, żeby ten dźwięk mnie zdenerwował). Jak bym zareagował? Nijak pewnie. Ot, to świat raz kolejny mi przypomina, że istnieje w nim jeszcze jakieś inne życie poza drukowanym. Co czasem bywa, wbrew pozorom świadomością iście krzepiącą.

  2. Piotrze,
    Dziękuję za zabranie głosu w dyskusji. Teksty z cyklu „Warszawa Młodych” są z zasady subiektywne, a jako że widzę, że na każdy temat masz bardzo dużo do powiedzenia, zapraszam do udziału w projekcie. Jeśli w Twoim tekście nie będzie przesadnie dużo dygresji, złośliwości i mentorskiego tonu, z pewnością znajdzie się na stronie. Gdyby jednak napisanie czegoś niezawierającego tego rodzaju wycieczek pozostawało poza zasięgiem Twoich możliwości, zadowolę się komentarzami. Może nauczę się dzięki nim „prawdziwego życia”?
    Pozdrawiam,
    Magdalena Pawłowska

  3. Magdaleno,
    Warszawa jest miastem , w którym mieszkam z przerwami jakieś dwa i pół roku. Czy mam moralne prawo o nim pisać? Nawet jeżeli tak, to doszedłem do wniosku, że nijak nie sklecę tak spójnego i dobrego tekstu jak jego stali rezydenci. Najwyżej jakąś krótką notatkę dotyczącą konkretnego wycinku rzeczywistości, tak jak powyżej. Są jednak, widzisz, takie tematy, na które staram się nie wypowiadać, bo czuję, że brak mi kompetencji.
    Co do otwartości projektów, to pozwól, że zachowam w tej sprawie własne zdanie. Po zdjęciu mojego tekstu do „Niepokolenia” doszedłem do wniosku, iż sprawa wygląda nieco inaczej ( z odmiennym gustem redaktorskim mogę dyskutować , z cenzurą – nie). Zresztą skoro mam być trybunem ludowym , to już wolę pozostać bliżej czytelników, niż deklarować się obok peanów na cześć nazistowskich pisarzy, podsycania jakichś chorych antagonizmów między studentami czy tego typu rzeczy.
    Mentorski ton… No cóż, problem z niektórymi ludźmi polega na tym, że niby mówią po polsku, ale poszczególne słowa stosują w znaczeniach innych od ogólnie przyjętych. Odpisano mi, iż jednocześnie używam mentorskiego tonu i mój tekst jest za mało osobisty. Pierwszy argument oznacza, że instancja autorska jest za silna, drugi, że za słaba. Przypuśćmy, iż ten ton pojawił się rzeczywiście w tym komentarzu. Mentor musi przypisywać sobie doświadczenie i autorytet. Więc jak by wyglądała tutaj kreacja autorska? „Człowiek, który umie korzystać z BUW – u?” Trochę niezręcznie, jak widzisz. Ale to właśnie twój tekst wprowadza taki kontrast. Kto się z nim nie zgadza, wygląda trochę jak człowiek, który „popisuje się” umiejętnościami, które w gruncie rzeczy są banalne.
    Złośliwość. Dlaczego niby mam z niej rezygnować? Weź pod lupę swój własny artykuł. Nie dostrzegasz jej u siebie w żadnym miejscu? Odmawianie jednym praw, jakie przyznaje się innym to także niezbyt dobra zachęta do współpracy.
    Życia nikogo nie zamierzam uczyć, z tego powodu chociażby, że jest to rzecz tylko częściowo wyuczalna. Kreowanie jednak w tekście podmiotu, który rozbija sobie co i rusz nos o jakieś szklane ściany jest po prostu niezbyt dobrym wyjściem dla budowania dobrego wizerunku polonistyki. A przecież na tej ostatniej sprawie właśnie nam najbardziej zależy, czyż nie?
    Pozdrawiam również

  4. No popatrz :)
    Ja w BN byłem 2-3 razy, za każdym razem była brzydka, deszczowa pogoda, nie miałem przy sobie żadnych pieniędzy i musiałem czytać nieinteresujące mnie teksty średniowieczne. Zupełnie nic mnie tam nie trzymało.
    W BUW-ie jestem stałym bywalcem od od klasy maturalnej. Czuję się w nim jak w drugim domu.
    Ale szczerze mówiąc nie mam pojęcia, czy to wynika z odmiennych upodobań czy ze zwyczajnego przypadku.

  5. 1. Sz. P. Autorka: „Jeśli w Twoim tekście nie będzie PRZESADNIE dużo dygresji, złośliwości i mentorskiego tonu, z pewnością znajdzie się na stronie.”

    Sz. P. Komentator: „Złośliwość. Dlaczego niby mam z niej rezygnować? Weź pod lupę swój własny artykuł. Nie dostrzegasz jej u siebie w żadnym miejscu?”

    Wydaje mi się, że słowa „jeśli nie będzie przesadnie dużo (…) złośliwości” nie oznaczają, że złośliwość jest zabroniona. Zarzut o hipokryzję – nietrafiony, ale „cóż, problem z niektórymi ludźmi polega na tym, że niby mówią po polsku, ale poszczególne słowa stosują w znaczeniach innych od ogólnie przyjętych.”

    Złośliwość jest fajna!

    2. „(…) wolę pozostać bliżej czytelników, niż deklarować się obok peanów na cześć nazistowskich pisarzy”

    Określanie Hamsuna mianem „nazistowskiego pisarza” wydaje mi się grubym nadużyciem. To trochę tak, jakby Szymborską określić jako „stalinowską panegirystkę”. Piotrze, czytałeś „Głód”?

    3. „z odmiennym gustem redaktorskim mogę dyskutować , z cenzurą – nie”

    Nie rozumiem tego chwytu retorycznego. O cenzurze można by mówić, gdyby Twój tekst pojawił się na stronie pozmieniany bez Twojej wiedzy, ew. gdybyś usłyszał coś w stylu „zmień to i to, a puścimy”. Nic z tych rzeczy nie miało miejsca, a zarzucanie redakcji cenzurowania tylko dlatego, że jej członkowie nie zdecydowali się na publikację danego tekstu, jest strasznie słabe.

  6. Piotrze,
    Kolejny raz podkreślam, że – zgodnie z opisem projektu „Warszawa Młodych” – teksty o Warszawie mają być subiektywne z założenia i żaden z nich nie stanowi wyrazu jedynej słusznej prawdy głoszonej przez studentów Wydziału Polonistyki UW. W ogóle żadna z publikacji na tej stronie, poza działem „POLECAMY”, nie jest głosem całej redakcji czy studentów Wydziału. Jest głosem autora.
    Opisuję w tym tekście swoje przemyślenia, a następnie otwieram dyskusję, o czym świadczy ostatnie zdanie artykułu. Ja otwieram dyskusję, a Ty, z tego co pamiętam, zadawałeś w ostatnim zdaniu swojego tekstu pracę domową czytelnikom. Z wyżej wymienionego powodu zdanie: „A przecież na tej ostatniej sprawie właśnie nam najbardziej zależy, czyż nie?” nie ma sensu, ponieważ żadnych „nas” nie ma.
    Pozdrawiam,
    Magdalena Pawłowska

    PS. Mnie też cholernie ciekawi, czy czytałeś „Głód”.

  7. Witam ponownie,
    „Zarzut o hipokryzję – nietrafiony, ale „cóż, problem z niektórymi ludźmi polega na tym, że niby mówią po polsku, ale poszczególne słowa stosują w znaczeniach innych od ogólnie przyjętych.” ”
    Stary, musiałbyś mi najpierw udowodnić, że w moim komentarzu w ogóle pada słowo „hipokryzja” :) A gdzie przebiega granica między złośliwością przesadną a nieprzesadną? Cóż, różnica, jak to mówią, leży w oku obserwatora. Magdzie też się pewnie wydawało, że umieszczając ten fragment o „prawniczym lansie” uprawia wyważoną krytykę. Dostrzegasz pewien wzorzec?

    „Określanie Hamsuna mianem „nazistowskiego pisarza” wydaje mi się grubym nadużyciem. To trochę tak, jakby Szymborską określić jako „stalinowską panegirystkę”. Piotrze, czytałeś „Głód”? ”
    „Głód” i owszem czytałem , gwoli zaspokojenia swojej własnej cholernej ciekawości. Czytałem też posłowie Witolda Nawrockiego, w którym m.in. tenże wyjaśnia, dlaczego Hamsun był jednym z ulubionych pisarzy III Rzeszy. W ogóle śledzenie elementów protofaszystowskich w „Głodzie” jest sprawą fascynującą. Choćby w scenie, w której narrator określa christiańczyków jako „bydło”. Ktoś potem dodał dwa do dwóch i wyszło mi, że bydło najlepiej jest przewozić bydlęcymi wagonami…
    Porównanie z Szymborską jest nie do końca dobre. Stalinowską panegirystką była tymczasowo, żeby w ogóle móc drukować. Hamsun odwrotnie – ten był bucem z własnej inicjatywy i z biegiem czasu pogrążał się coraz bardziej.

    „Nie rozumiem tego chwytu retorycznego.”
    Nie rozumiesz, bo nie ma tu takowego. Tekst mój został odrzucony z powodów ideologicznych i dlatego właśnie użyłem tego sformułowania. Artur w mailu do mnie z 19 grudnia pisze: „teksty nadsyłane do projektów rządzą się innymi prawami, nie idą tylko niecenzuralne albo naprawdę beznadziejne.”
    Niecenzuralny(zakładam oczywiście, że chodzi o cenzurę dot. wulgaryzmów) nie był, beznadziejny też chyba nie, skoro dwie osoby były za jego publikacją. Ja zaś zostałem z tytułem trybuna. Fine by me.

    „Ja otwieram dyskusję, a Ty, z tego co pamiętam, zadawałeś w ostatnim zdaniu swojego tekstu pracę domową czytelnikom.”
    Tak, żeby sobie posłuchali „Motorcycle Emptiness” :) Przepraszam, postaram się już więcej nie żartować w Twoim towarzystwie.

    „Z wyżej wymienionego powodu zdanie: „A przecież na tej ostatniej sprawie właśnie nam najbardziej zależy, czyż nie?” nie ma sensu, ponieważ żadnych „nas” nie ma. ”
    Ojej, jakbym miał to zdanie interpretować dosłownie, to wynika z tego, ze tylko mnie zależy na dobrym wizerunku polonistyki. No bez przesady.

    Pozdrawiam

  8. „Ojej, jakbym miał to zdanie interpretować dosłownie, to wynika z tego, ze tylko mnie zależy na dobrym wizerunku polonistyki. No bez przesady.” właśnie. wszystko jest kwestią interpretacji. mnie prawdę mówiąc nie fascynuje interpretacja „głodu” na modłę hitlerowską, ale droga wolna, każdy ma swojego bzika. każdy ma też swoje poczucie humoru, jedni lepsze, drudzy gorsze, ale to przecież zależy od obserwatora.

    stosując twój sposób rozumowania: nie, nie dostrzegam wzorca, bo żadnego tam nie ma. co Ty na to?

    zresztą, nieważne. o czym my w ogóle rozmawiamy? chodźmy na miasto śledzić wątki profaszystowskie, może po drodze wpadnijmy do buw-u po książki jakichś cholernych buców, którzy nie odrzucą nas z powodów ideologicznych. ale nie, wszak nie ma żadnego „my”. shame, jak mówią trochę na zachód od nas

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *