Site icon Niewinni Czarodzieje. Magazyn

Widma sierpniowe

Nie kocham Warszawy. Nie wiem nawet czy ją lubię. Wiem za to, że miasto stołeczne wiąże swoje ofiary jakby demonicznym przywiązaniem. Warszawa to bowiem miasto duchów. Czających się w bramach kamienic, wyzierających spod studzienek kanalizacyjnych. Nieraz słyszę jak ich głuchy jęk niesie się miękko w okolicy Przyczółka czerniakowskiego. Warszawskich upiorów nie słychać za dnia. Z pewnością jednak trwają między nami, o czym wie każdy kto późną nocą bądź wczesnym rankiem wybrał się w okolicę skrzyżowania ulic Długiej i Miodowej. To tam do dziś tkwi niepozorny żeliwny krążek, spod którego dochodzi niemal niezauważalny, miarowy szmer. To idą ci, którzy w kanałach warszawskich pozostali na zawsze.  

Myśl o nich dopada mnie niepostrzeżenie przed metrem Nowy Świat-Uniwersytet. Schodząc pod ziemię dostrzegam strzelistą bryłę Prudentialu, zniekształconą przez złożone w literę “M” szklane zadaszenie wejścia do metra. Przez głowę przenika pojedynczy kadr – wybuch pocisku moździerzowego, który wstrząsnął żelbetową konstrukcją pierwszego warszawskiego wysokościowca. Znowu wracam do powstania. Kadrów jest więcej: cokół pomnika Mikołaja Kopernika pod Pałacem Staszica, fasada Szkoły Podstawowej nr 41 na Powiślu, ogrodzenie kościoła pw. św. Barbary przy Emilii Plater. Wszędzie tam niezmiennie trwa sierpień. Unieśmiertelniony w śladach, wyżłobionych od kul karabinowych.  

Nie jest mi smutno. Po prostu myślę, zastanawiam się jak to było. O czym myśleli pozostawieni w kanałach, pogrzebani pod zawaloną kamienicą, skryci w piwnicach. Czy o czymkolwiek się wtedy myśli?  

Kolejny sierpień, mimo wakacji wracam na chwilę do Warszawy. Z Muranowa idę przez Marszałkowską do skrzyżowania z Alejami Jerozolimskimi. Na Placu Bankowym zarysowuje się, na razie swobodny, zarys kolumny pieszej idącej w tym samym co ja kierunku. Zwężenie Marszałkowskiej spowodowane bliskością zabudowań Pałacu Błękitnego przy Senatorskiej, ściska ze sobą strumień ludzi z polskimi flagami, opaskami, kotylionami, ale nie tylko tych – z każdym metrem dołączają kolejni, zdaje się, przypadkowi przechodnie. Ci którzy na co dzień składają się na bezbarwny warszawski tłum, dołączają do mnie – takiego samego przedstawiciela codziennego bezbarwnego tłumu. Jednak teraz jest inaczej, teraz jesteśmy powiązani wspólnym celem.  Polityk powiedziałby – ideą. Być może niektórzy tak, ale sądzę, że wielu z nas po prostu czuje, że trzeba tu dzisiaj przyjść. Ja natomiast coraz częściej spoglądam w górę i myślę, czy zdążymy przed deszczem, a pogoda w telefonie mówi jasno – o 17:00 burza z gwałtownymi opadami. Na razie jest jeszcze spokojnie, mijamy skrzyżowanie ze Świętokrzyską, a z niej kolejne setki łączą się z nami. Pewnie to samo dzieje się po drugiej stronie Marszałkowskiej, od Placu Zbawiciela i Konstytucji.   

Pod domami towarowymi Centrum naprędce ustawiane są stragany z flagami i przypinkami po 25 złotych za sztukę. Nie jest to jednak cena wykuta w kamieniu. W zależności od postawy klienta oraz jego prezencji, kwota może ewoluować zupełnie swobodnie. Wszystko zależy od tego, na ile zostanie wyceniona zasobność portfela zatrzymującego się przechodnia. Od turystów albo, co gorsza, obcokrajowców można zażądać ile dusza zapragnie. Jeżeli jednak ktoś zetknął się z bazarem w Damaszku, Jerozolimie albo Ankarze, ten wie, że stragany na całym świecie funkcjonują dokładnie tak samo, a pierwsza cena jest z góry nie do zaakceptowania. Tak więc i w Warszawie, po krótkiej wymianie zdań można odejść z białoczerwoną przypinką za 5 czy 7 złotych.  

Przeciskam się przez tłum szczelnie wypełniający okolice ronda Dmowskiego, chcę być jak najbliżej. Ciemnoszara chmura wisi już nad hotelem Polonia, a zerwany wiatr naciąga tysiące flag, powodując kłopoty w utrzymaniu ich jedną ręką. Została minuta. Z oddali słychać już pierwsze klaksony samochodowe, do których dołączają silniki motocykli i syreny radiowozów policyjnych. Setki telefonów wzbijają się do góry, gotowe uwiecznić to co zaraz nadejdzie, podczas gdy niektórzy przezornie rozkładają zawczasu parasole. Zaczyna się. Główna ręczna syrena na korbę rusza powoli, ciężko, z dużym oporem, ale z każdym obrotem nabiera głębi. W jednej chwili eksploduje kilkadziesiąt niewielkich tubek rozmieszczonych w różnych miejscach pośród zgromadzonego tłumu. Momentalnie powietrze czerwienieje, a wydobywający się wiązkami dym, jeszcze potęguje pierwsze wrażenie. Znajdujemy się w osobliwej szaroczerwonej chmurze, poprzecinanej wyciągniętymi rękami z telefonami i flagami. Dwie race wybuchają tuż przede mną, a silny podmuch od mostu Poniatowskiego rzuca mi w twarz wydobywający się z nich popiół i dym. Na kilka sekund przestaję cokolwiek widzieć, ale wciąż słyszę syrenę, jej przeciągły, matowy ryk wibruje mi w mózgu. Całe życie przestrzegano mnie przed patosem, mówiono jaki jest tani, niewyszukany. Mimo tego przez minutę podniosłość chwili jest przytłaczająca. Znika jednak równie nagle jak się pojawiła. Syrena milknie, a wraz z nią wszelkie pojazdy w okolicy. Podnoszę wciąż piekące od popiołu oczy, gdy z ciążącej nad nami szarości wyłania się powoli Novotel, Rotunda i Pałac Kultury. Ostatnie dopalające się race gasną w kontakcie z pierwszymi kroplami sierpniowego deszczu. Ruszam wzdłuż Alei Jerozolimskich, ale zanim wpadnę do pawilonu dworca Warszawa Śródmieście jestem już zupełnie przemoczony.  

O czym myślą ci którzy jeszcze żyją? Nie można przecież być bohaterem codziennie. Trzeba zrobić zakupy, wyprowadzić psa, wymienić zamki w drzwiach. Czy czekają na sierpień czy wolą być od niego jak najdalej? Jak się czuli w, dajmy na to, 1963 roku, czy wjeżdżając ósemką z Żelaznej w Aleje pamiętali o barykadzie z mebli, piachu i płyt chodnikowych? Czy patrzyli w górę na sczerniałe fasady kamienic, a może chowali wzrok w ziemię? Czy chodzą tam, gdzie dawno temu stał ich dom rodzinny, zbombardowany i wypalony miotaczami płomieni wczesną zimą 1944 roku? Nie wiem, ale nigdy ich o to nie zapytam. Tamten świat należy tylko do nich. 

Kilka tysięcy ludzi, którzy jeszcze przed chwilą wznosiło okrzyki o czci i chwale, teraz szuka skrawka zadaszonej przestrzeni. Wielu z nich stoi teraz razem ze mną, nasłuchując komunikatów o pociągach odjeżdżających w kierunku Zielonki i Pruszkowa. Gwałtowna letnia burza kładzie wciąż nieprzejednaną ścianę deszczu. Kilkadziesiąt osób znajduje schronienie w podcieniach Pałacu Kultury i Nauki, nazywanym niegdyś darem narodu radzieckiego dla Polaków. Przypominam sobie dwie piosenki Lao Che Zrzuty i Czerniaków. Myślę o wielkich nadziejach, które wiązano z pomocą aliantów w pierwszych dniach powstania i równie wielkim rozczarowaniu, gdy pomoc nie nadeszła. Nie przyszła od Churchilla i Roosevelta:  Słuchaj Londyn nam nie trzeba audycji / My żądamy amunicji amunicji! (Zrzuty), nie przyszła też od znienawidzonego Stalina: Chociaż lewi jesteście / Na prawym brzegu rzeki kucnęliście / Druzja / Skurwysyny, nie przyszliście (Czerniaków).  

Uwaga, wysiadanie na jezdnię słyszę wyskakując z dwudziestki szóstki i za chwilę jestem pod dzwonnicą kościoła św. Anny. Kilkadziesiąt metrów przede mną miedziana wstęga odsłoniętego muru średniowiecznego miasta. W linii muru niewielka, czarna plama – pomnik małego powstańca. Wyrzut sumienia w za dużym, zdobycznym hełmie. Uciekam wzrokiem od tego wizerunku, patrzę dalej na wyciągniętą w niebo szablę Jana Kilińskiego. W jednej osi z pomnikiem wzdłuża się też ulica Kilińskiego. Myślę o 13 sierpnia i huku, od którego zaczerwieniło się powietrze Podwala i Długiej. Poł tony trotylu unicestwiło trzy setki gapiów. Nie był to, jak później sądzono, „czołg-pułapka”, ale przejęty niemiecki pojazd do wysadzania barykad. Zbadany przez pirotechników z Wytwórni Granatów na Koziej 3, a następnie, wbrew rozkazom, uruchomiony przez inne zgrupowanie powstańców – masakra, która potem nastąpi, wyznaczy początek długiego cierpienia Starego Miasta.  

Bywają miesiące, kiedy ani razu nie wracam do powstania, staję się głuchy na zawodzenie warszawskich upiorów. Z czasem jednak zawsze mnie dopadają, otaczają ze wszystkich stron, wpełzają pod powieki i zatruwają nieświadome myśli. Wyciągają po mnie swoje skaleczone ramiona, nie wiem, czy proszą o pomoc czy oskarżają. Uciekam od nich nad wodę – granicę dwóch światów. Opuszczają mnie, gdy wkraczam na most Świętokrzyski, nie mogą iść dalej – są uwięzieni po lewej stronie.  

Z czego zrobieni byli ludzie, którzy przeżywszy piekło niemieckiej pacyfikacji Warszawy, potem wracali i na tej zgruzowanej pustyni wskrzeszali życie? Tam, gdzie jeszcze kilka miesięcy wcześniej palono stosy trupów wysokie na kilka metrów, oni zakładali prowizoryczne salony fryzjerskie. Podwórka ich kamienic, które niegdyś skupiały życie towarzyskie, chwilę później wypełniała setka krzyży, wbitych w niewielkie kopce. O czym śnili wówczas warszawiacy, czy po raz kolejny wracały do nich wypalone twarze mieszkańców Starówki, oczy kobiet i dziewczynek, masowo zgwałconych na Ochocie przez kryminalistów z RONA?1RONA – Rosyjska Wyzwoleńcza Armia Ludowa – rosyjskie oddziały kolaboracyjne, razem z dywizją Dirlewangera przeszły do historii jako najokrutniejsze jednostki niemieckie w II Wojnie Światowej, obie formacje odpowiadają za niewyobrażalne cierpienia dziesiątek tysięcy warszawiaków.  

Na murze otaczającym cmentarz powstańców warszawskich przy ulicy Wolskiej wymalowano 5 strof jednego z wierszy Jana Romockiego. Ostatnia brzmi: Uchroń od zła i nienawiści / Niechaj się odwet nasz nie ziści / Na przebaczenie im przeczyste / Wlej w nas moc, Chryste! Ilu z nich przebaczyło, ilu umarło z nienawiścią w duszy? Czy w ogóle można wybaczyć? Nie mam pojęcia. Stoję dłuższą chwilę przy tym widoku, patrzę, ale już nie widzę. Słyszę jedynie szum gałęzi i czuję pod sobą tony, dziesiątki ton prochów. Tych z Woli, Mokotowa, Czerniakowa, Starówki, Ochoty, Śródmieścia i Żoliborza. Czy oni czują też mnie?  

PKP Wola (Kasprzaka) – komunikat z tramwajowego głośnika wytrąca mnie z zamyślenia, wysiadam i idę na przesiadkę w 136, czas wracać do domu. Przez kilka tygodni nie wracam do powstania, mam za dużo na głowie. Gdyby jednak w jeden z tych dni, ktoś spojrzał mi przez ramię, mógłby dostrzec bezkształtne, powłóczyste cienie i wzrok bez oczu, i krzyk bez ust. 

 

Ilustracja: Agata Bajerowska

Exit mobile version