Biorąc do ręki nową książkę (pisząc „powieść”, mam poczucie niewybaczalnego i niewytłumaczalnego faux pas) Sławomira Shutego, pomyślałam: jeśli w środku czekają mnie absurd i chaos porównywalne do tych atakujących czytelnika z okładki, może być ciekawie. Prawie się nie pomyliłam. Prawie, bo Jaszczur to nie po stokroć, ale po dwieścietrzydziestoośmiokroć: absurd, chaos, gra, miszmasz, irytujący momentami krzyk frustrata, spowiedź pisarza wieku przekrętu, wreszcie – prowokacja przedstawiciela pokolenia „wszystko po cztery złote”. Cytując Shutego: „co za siurpryza”. Szkoda tylko, że ciekawie tak do końca nie było.
Shuty od lat ma misję. Trzeba przyznać, że dość trudną i nieco bezsensowną, ale jednak misję – rozliczenia się z kapitalistycznym światem. Wiele wskazuje na to, że autor Jaszczura wyciągnął już z kapelusza wszystkie króliki. A kiedy kończą się króliki, czas robić błazna z siebie – pisarza „świadomego” groteskowego świata, w jakim przyszło mu żyć. Shuty zdaje się głosić: wegetujemy w kraju przypominającym sklepik z szyldem „wszystko po cztery złote” – tłoczno, pstrokato, tanio, tandetnie, absurdalnie i ramię w ramię z oszustwem. Złe są pociągi, widok z okna, kobiety, mężczyźni, dzieci, „dupy i podbijacze”, spotkania autorskie, na których uczniowie pobliskiego ogólniaka kombinują, jak wyjść i się „naEBać”. Złe jest wszystko.
Zgodnie z zapowiedziami, książka powinna być „radykalną relacją ze świata wydawniczych korporacji, kupujących bezkompromisowo promujących autorów”, a sam autor miał się przyznać do literackiego przekrętu. W moim odczuciu przyznał się jednak do kilku innych rzeczy: braku szacunku do siebie, czytelników i systemu, który pozwolił mu pojawić się na rynku. Nowa proza autora Zwału to – jak sam pisze – liberatura: połączenie literatury, performance’u i absurdalnej szopki. Autor ośmiesza nie tylko sam proces pisania, porównując powstające dzieło do ciąży i dokładnie przedstawiając niełatwe „narodziny” tekstu, ale i (przez sam sposób pisania) język: chaotyczny, nafaszerowany wątpliwej klasy neologizmami i pełen kolokwializmów. Zamysł ciekawy, wykonanie nieudolne. Książka w konsekwencji przypomina zlepek nieprzemyślanych słów, idiotyczny strumień świadomości (a może raczej nieświadomości, bo bohater-twórca jest albo pod wpływem narkotyków, albo w stanie upojenia alkoholowego, ewentualnie na kacu…), irytujący, przeładowany agresją krzyk. Shuty z pewnością chciał sprowokować językiem i treścią. Szkoda tylko, że bardziej szokująca częściej okazuje się wyszukana ironia i pozbawiona wściekłości cięta riposta niż ponad dwieście stron kąsających bezmyślnie słów. I do końca nie wiadomo, komu wykrzykiwane słowa mają dokuczyć, bo bohater przecież nienawidzi i obraża zbiorowo – przede wszystkim czytelników.
Sam korporacyjny świat wydawnictw, nudne targi książki, wieczory autorskie, podczas których autor pierwszej „narodowej [sic! – P.R.] powieści hipertekstualnej” wciska swoim fanom pseudointeligencki bełkot i bez ogródek myśli o nich: kompletni idioci. Zarówno oni, jak i znienawidzeni koledzy po piórze, podkradający pomysły na poczytną powieść, to jedynie tło książki. Wszystko wskazuje na to, że bohater (świadomie lub nie) próbuje ściągnąć na dno siebie. Jakakolwiek próba opisania złości, niesprawiedliwości i poczucia obojętności kończy się fiaskiem. Tak oto (bohater) wielki performer, artysta multimedialny, nowoczesny pisarz o jakże zwiększonej wrażliwości nie umie doprowadzić niczego do końca – ani napisać sensownej powieści, ani sklecić krótkiej recenzji. Każda przelana „na papier” myśl staje się lingwistycznym bełkotem, niespójną relacją leżącego na kozetce frustrata. A czytelnik? Czytelnik może liczyć na niewyszukaną treść, wątpliwej klasy prowokację, kiepski język, mało zabawne hejterstwo i – co ważne – dowiedzieć się, że jest bezmózgim kretynem. Jeśli już autor postanowił obrazić odbiorcę, wypada, żeby zrobił to ze smakiem. Shuty – bo jakkolwiek należy oddzielać pisarza od samego bohatera, w tym wypadku, co oczywiste, nie należy tego robić – okazuje się i tu rozczarowujący i trywialny. Ciąży mu nie tyle zakłamany świat, ile własna „zwyczajność”, z którą nie umie się pogodzić. Irytuje go nie tylko to, że jest traktowany przez wydawców jako wytwórca produktu, ale przede wszystkim to, że nikt nie obchodzi się z nim, jak przystało obchodzić się z „artystą”.
Szkoda więc obrażanych czytelników, ale po stokroć bardziej szkoda Sławomira Shutego – bohatera i Sławomira Shutego – autora Jaszczura. Obydwaj rozczarowali. Najbardziej chyba rozczarowali jednak siebie. Chociaż jest mimo wszystko słowo-wytłumaczenie, które pozwoli pozostać im przy życiu – prowokacja.
Patrycja Rogacz
Sławomir Shuty, Jaszczur, wyd. ha!art.
One Comment