W wywiadzie dla pewnego pisma kobiecego Tom Hooper (reżyser Nędzników i koszącego Oscary przed dwoma laty Jak zostać królem) wyznaje, że czytając scenariusz, płakał. Ponoć na nowojorskiej premierze wzruszył się co drugi widz. Nawet dla aktorów kręcenie filmu okazało się przeżyciem traumatycznym – odnoszę wrażenie, że więcej niż o samej produkcji mówi się o niebywałym wysiłku Hugh Jackmana i poświęconych włosach Anne Hathaway. Przystępując do oglądania adaptacji Les Misérables, spodziewałam się więc filmu, na którym – chcąc nie chcąc – wszyscy płaczą. Może trochę kiczowatego, może nazbyt patetycznego przez tematykę i formułę muzyczną, ale jednak epickiego wyciskacza łez. Nic bardziej mylnego!

Ale zacznijmy od początku. Film Toma Hoopera to adaptacja musicalu Les Misérables Claude-Michela Schönberga, powstałego w oparciu o powieść Wiktora Hugo pod tym samym tytułem. W tym prostym stwierdzeniu zawiera się jednocześnie podstawowa słabość filmowych Nędzników. Mam wrażenie, że dla twórców obrazu pierwszorzędnym celem wcale nie było opowiedzenie historii, o nie! – chyba chodziło im o to, by jak najwierniej odwzorować musical. Dlatego aktorzy śpiewali na żywo, podczas kręcenia, częstokroć zasapani, spoceni, brodząc po kolana w ściekach. Stąd też chyba, nierzadko groteskowe, zbliżenia na ich twarze podczas ważniejszych arii – patrz, widzu, Anne Hathaway śpiewa naprawdę, tu możesz zobaczyć jej migdałki. Teatr udaje nawet scenografia i ilekroć czytam w recenzjach o „zapierających dech w piersiach panoramach” i „scenach pełnych rozmachu”, pukam się w czoło, bo dawno nie widziałam filmu, w którym dekoracje byłyby tak ostentacyjnie sztuczne, jak namalowane plansze.

Teatralność Nędzników ujawnia się także w scenach zbiorowych, w których każdy, najdrobniejszy nawet gest, zdaje się dopracowany do perfekcji. Rzecz jasna teatralne są niezliczone piosenki –monologi, podczas których w dramatycznych grymasach i wysokich dźwiękach bohaterowie werbalizują swe rozterki. Oglądając Nędzników czułam się trochę tak, jakbym trafiła do lynchowskiego teatru Silencio, jakby z każdą kolejną sceną twórcy puszczali do mnie oko – to tylko musical, to tylko fikcja, nic z tego, co widzisz, nie dzieje się naprawdę.

Oczywiście, można by powiedzieć, że to nietrafiony zarzut, bo czyż wszystkie ekranizacje musicali nie są w gruncie rzeczy ostentacyjnie teatralne? Jednak Nędzników w tym przypadku pogrąża tematyka. Inaczej się śpiewa i inaczej się ogląda historie o chicagowskich wesołych morderczyniach, inaczej – o głodzie, cierpieniu i rewolucji. Film Hoopera niby epatuje wizerunkami „dołów społecznych”, niby są krew, szramy, łachmany i skołtunione włosy, wszystko jednak jakieś takie ulizane, sztuczne, a to blokuje możliwość empatii. Trudno współczuć bohaterom, kiedy w ich historię nie da się uwierzyć.

Mam wrażenie, że adaptację Les Misérables uratowałaby większa dawka naturalizmu, tymczasem Hooper stawia na – naprzemiennie – patos i groteskę. Ta druga realizuje się przede wszystkim w scenach z małżeństwem Thénardierów, w których roli obsadzono (cóż za oryginalny wybór!) czołowych dziwaków Hollywoodu, czyli Sachę Barona Cohena i Helenę Bonham Carter. Sceny z ich udziałem wyglądają jak przeniesione żywcem ze Sweeney’ego Todda, tyle że są jeszcze mniej śmieszne i jeszcze bardziej obrzydliwe.

Jedynym jasnym punktem Nędzników wydaje mi się kreacja aktorska Hugh Jackmana, który naprawdę stanął na wysokości zadania (i udowodnił, że świetnie śpiewa!) – po cichu trzymałam za niego kciuki podczas wczorajszej oscarowej gali. Dobrze poradziła sobie także znana z brytyjskiego talent show I’d Do Anything Samantha Barks – jej Éponine jest chyba najsympatyczniejszą i jednocześnie najbardziej tragiczną postacią. Reszta obsady nie zachwyca: wyróżnienie Anne Hathaway Oscarem wydaje mi się nieco przesadzone (to chyba przez te włosy!), chociaż jej wykonanie I dreamed a dream faktycznie robi wrażenie. Nie można tego niestety powiedzieć o kreacji Russella Crowe’a, który w roli nemezis głównego bohatera wypada naprawdę słabiutko – widocznie nawet lekcje śpiewu, a w ramach przygotowań do roli kapitana Javerta uczęszczał na nie przez kilka lat, nie przyniosły wielkiego pożytku. Młodzi zakochani, czyli Cosette i Marius Pontmercy, grani przez Amandę Seyfried i Eddiego Redmayne’a, są doskonale bezpłciowi, przez co wątek miłosny staje się chyba najsłabszym punktem filmu.

Ostatecznie nie było więc rewolucji, wzruszenie zastąpiło znużenie, patos przesłonił dramatyzm. Tragedie życiowe bohaterów wydają się sztuczne jak majacząca w tle, malowana katedra Notre Dame, rewolucja wyjątkowo anemiczna. Szkoda zmarnowanego potencjału genialnej i świetnie skonstruowanej fabuły, szkoda epickiego rozmachu, który w adaptacji Hoopera gdzieś znika. Koniec końców Nędznicy okazali się wymęczoną, bezpłciową i przydługą laurką. Mimo najlepszych starań nie uroniłam ani jednej łezki.

Matylda Skubikowska

One Comment

  1. Teatr udaje nawet scenografia i ilekroć czytam w recenzjach o „zapierających dech w piersiach panoramach” i „scenach pełnych rozmachu”, pukam się w czoło, bo dawno nie widziałam filmu, w którym dekoracje byłyby tak ostentacyjnie sztuczne, jak namalowane plansze. –

    Od razu przyszła mi na myśl ostatnia ekranizacja „Anny Kareniny” – jeszcze bardziej teatralna i równie pretensjonalna. Teatralność w filmie to grząski grunt, choć niektóre jej elementy mogą być wspaniale wykorzystane.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *