Jeden dźwięk. Recenzja subiektywna „Głosów Marrakeszu” E. Canettiego

Elias_Canetti_2
Fot. Dutch National Archives, The Hague, Fotocollectie Algemeen Nederlands Persbureau (ANEFO)

Głosy Marrakeszu. Zapiski po podróży Eliasa Canettiego to zbiór opowiadań o ułamkach rzeczywistości obcego miasta.

Canetti pochodził z rodziny sefardyjskich żydów wypędzonych w XV wieku z Hiszpanii. Tułaczy los bardzo szybko stał się nie tylko rodzinnym i kulturowym dziedzictwem Canettiego, lecz także jego osobistym doświadczeniem. Urodził się w Bułgarii w 1905 roku. W ciągu zaledwie kilku pierwszych lat życia wielokrotnie zmieniał miejsce zamieszkania: od Manchesteru, przez Lozannę, Wiedeń, Zurych po Frankfurt. Przed wojną trafił znów do Wiednia, skąd po anschlussie Austrii wyjechał do Londynu.

Pisarz, poeta, dramaturg i tłumacz przyjechał do Marrakeszu w latach pięćdziesiątych. Wraz z ekipą filmową wybrał się tam prawdopodobnie na kilka tygodni. Głosy… ukazały się więc co najmniej kilka lat po wizycie w opisywanym mieście. Trudno szukać w nich reportażu czy relacji z wyprawy. Jak głosi podtytuł, są to raczej zapiski po (!) podróży, poddane próbie czasu wspomnienia i odczucia. Canetti podaje nam tylko to, co zostało w nim z tej wizyty. Nie wyjaśnia, czemu zdecydował się na Marrakesz, jaki film kręciła wspominana kilka razy ekipa i ile czasu dokładnie w mieście spędził. To tylko fakty, a one nie są istotne. Opowiadania nie straciły jednak przez to na szczegółowości i nie stały się wyłącznie eseistycznymi pamiątkami. Znaczące wydają się właśnie pojedyncze głosy, obrazy, smaki i zapachy uchwycone w opowiadaniach, których wiarygodność Roberto Calasso porównał do migawkowej fotografii.

Recenzenci niekiedy pozwalali sobie na stwierdzenie, że Canetti patrzy na Marrakesz oczami Europejczyka, europejskiego pisarza. Owszem, dostrzeżemy tu poczucie obcości czy zadziwienia. Zdaje mi się jednak, że to zły trop, bo ogranicza zaufanie, którym obdarzymy Canettiego. Jest on bowiem obdarzony – i nie boję się użyć tego sformułowania – wzrokiem widzącym. A to oznacza, że żadna kalka: ani Europejczyka, ani outsidera, ani tułacza nie wystarczy. Już jako dziecko Canetti czuł się obcy wszędzie, gdzie przyszło mu mieszkać. To najłatwiejsza droga do wyostrzenia zmysłów. Im mniej oczywiste, instynktowne są zachowania otoczenia, tym baczniej trzeba je obserwować. Gdy dodamy do tego doskonałe wyczucie artystyczne, zrozumiemy, na czym polega fenomen takiej narracji: Canetti potrafi spojrzeć na każdą scenę nieco z ukosa, by zobaczyć jej podszewkę. Chociaż brzmi to przesadnie patetycznie, patosu wcale nie oznacza. Wręcz przeciwnie: Głosy Marrakeszu każdego czytelnika uwiodą prostotą i – powiedzmy – mądrym realizmem.

Nowo poznany ubogi znajomy oprowadza go po mieście i proponuje, że pokaże mu Berrimę. Canetti sądzi, że chodzi o pałac sułtana. Okazuje się jednak, że zaszła pomyłka – La Berrima to nie tylko pałac. To również cała dzielnica wokół niego.

Byłem bardzo rad, że znowu będę mógł zobaczyć wnętrze jakiegoś domu, i cieszyłem się, że jest taki zwyczajny i niepozorny. Byłem zadowolony z zamiany; gdybym wcześniej zrozumiał Élie’ego, cieszyłbym się na ten dom bardziej niż na odwiedziny w pałacu sułtana[1].

I nie chodzi tylko o to, że Marrakesz jest biedny i uśmiecha się przymilnie do turystów bez pokazywania im spróchniałych zębów, a nasz przewodnik szuka prawdy. Canetti, że pociągnę tę metaforę, nie grzebie na siłę w zębach miasta. Jeśli je zauważy – opisze, ale stara się też zrozumieć ten nieco fałszywy, teatralny uśmiech.

Wystarczyło mi, że widziałem go raz. Tym zdaniem Canetti kończy rozdział poświęcony żydowskiej rodzinie Dahan. Mówi o ojcu, którego poznał w sklepie. Scena znów jak z prozy realistycznej: kupiecki świat, niemal namacalna fizyczność towaru, ascetyczny opis spotykanych ludzi. I zachwyt. W prawie każdym rozdziale scenę nagle przecina błysk słońca. Światło, czy raczej świetlistość, które odsłania wnętrze tych fotograficznych miniatur. Tym razem za tym światłem kryje się sprzedawca cukru, uczony, jak powie o nim przygłupi syn, prorok. Canetti widzi w nim dostojeństwo, mądrość wieków, irracjonalnie obdarza go szacunkiem i czcią. Czytelnikowi który opowiadania Canettiego czyta jak reportaż, umknie sedno tych scen. Zdaje się, że pisarzowi nie idzie o uchwycenie smaków i zapachów orientalnego miasta, ale o jego smak i zapach – jako esencje. Dlatego każde wydarzenie – na cmentarzu, w cuchnącym zaułku, za kratami – urasta do rangi objawienia.

Czy autor opowiada o prawdziwym Marrakeszu, tym biednym, pełnym żebraków, cierpienia i głodu? Pewnie tak, ale i to zbyt wąska formuła. François Bondy pisał:

Canetti krąży po arabskich i żydowskich dzielnicach miasta, oddycha jego osobliwymi zapachami, obserwuje targujących się sprzedawców na bazarach i sprzedawczynie pachnącego chleba, wsłuchuje się w slumsach w głosy niewidomych, żebrzących czy pozbawionych języka kalek, zdumiewa się na widok twarzy biednych Żydów w mellah, staje się świadkiem najbardziej intymnych sytuacji, spostrzega różnorodne złośliwości, nędzę i prostytucję, a tropi tę jedną tylko tęsknotę – za lepszym życiem[2].

Wydaje mi się, że szwajcarski pisarz uległ jednak pewnemu uproszczeniu. Owszem – turystyczne miasto ze wspaniałymi zabytkami odsłania przed autorem (niekiedy gnijące) wnętrzności, bo też tego Canetti zdaje się szukać. Tęsknota za lepszym życiem porusza go i w prostytutce z „Szecherezady”, i w synu handlarza cukru, i w przypadku wielu innych ubogich, skazanych na los pozbawiony uniesień i piękna. Ale chyba nie to uderza najsilniej.

Niewidzialnym Canetti opisuje człowieka, który – nakryty szmatami – od świtu do zmierzchu kucał na placu. Żebrak przez cały dzień wydawał z siebie tylko jeden dźwięk, przerywane jęki: a-a-a-a-a. Canetti nie potrafi zrozumieć jego zachowania i wie, że jego życie pozostanie dla niego tajemnicą. Chociaż nie umie wytłumaczyć sobie, czym jest jęk wydawany przez leżącego – jękiem bólu, modlitwą, czy błaganiem o jałmużnę – widzi w nim stężone pragnienia życia. Wie, że to jedyny wysiłek, jaki może uczynić ten człowiek, by zamanifestować swoje uczestnictwo we wszechświecie. Dlatego ten jeden dźwięk urasta do potężnego manifestu, bo potrafił przeżyć wszystkie inne. I nie tęsknota za lepszym życiem, ale heroiczne pragnienie życia w ogóle, podtrzymywania go wbrew wszystkiemu staje w centrum poszukiwań Canettiego.

Canetti umiejętnie rysuje sceny zupełnie zwyczajne, jednocześnie prawdziwie mitologiczne. Jeden z najbardziej niesamowitych obrazów przedstawia on w Żądzy osła. W nocy, na środku miejskiego placu stoi wycieńczony, stary osioł. Wydaje się zupełnie niezdolny do jakiegokolwiek wysiłku. Dokoła krąg ludzi przygląda się komicznej pantomimie odgrywanej przez właściciela zwierzęcia. Osioł gra rolę krnąbrnego, nie chce uczestniczyć w dialogu. Canetti powraca na to miejsce w dzień i ku swemu zdziwieniu widzi osła w tym samym miejscu.

Nie ruszył się z miejsca, ale nie było to już to samo zwierzę. Spomiędzy jego tylnych nóg, skośnie ku przodowi, sterczał teraz potworny członek. […] Nie wiem, co zobaczył, usłyszał, czy też wyczuł węchem. […] Ale to nędzne, stare, słabe stworzenie, ledwo stojące na nogach, które nadawało się tylko do komicznych dialogów, traktowane gorzej niż inne osły w Marrakeszu, ta istota, mniej niż nic, bez mięśni, bez siły i porządnej sierści, miała w sobie jeszcze tyle żądzy, że sam ten widok uwolnił mnie od wrażenia jego nędzy. Często o nim myślę. Powtarzam sobie, że tyle z niego jeszcze zostało, kiedy już niczego się po nim nie spodziewałem[3].

Nie wiem, czy Canetti naprawdę zobaczył rachitycznego osła we wzwodzie, ale bardzo chcę mu wierzyć. Z jednej strony to przecież to samo zwierzę, które już wcześniej wielokrotnie widział: dźwigające ciężary ponad własne siły, nędzne, wychudzone, pokazujące nędzę Marrakeszu. Z drugiej strony jest to starogrecki symbol nieokiełznanego pożądania, a więc i witalności. I dopiero w tym przeciwieństwie, które uosabia osioł, objawia się potęga życia nad wszelką wartość. Soczystość każdej ze stron najłatwiej dostrzec w przestrzeni nieuchwytnej granicy.

Opowiadacze i pisarze. To ciekawa opowieść, tutaj bowiem najpełniej Canetti odsłania siebie jako piszącego. Oto autor-outsider, uprzednio zdolny patrzeć na wszystko z boku (by nie powiedzieć, że z góry), pokazuje wnętrzności. Odsłania swoje marzenie o słowie mówionym, o jego sile. Wstydliwie zaświadcza o własnym tchórzostwie – chowaniu się za papier. Ma świadomość, że wybierając bezpieczny dystans od czytelników, odbiera sobie siłę wyrazu. Zazdrości i podziwia moc ulicznych opowiadaczy, którzy podejmują próbę ucieleśnienia słowa. Nie rozumie ich słów, ale dostrzega malowane nimi obrazy. Odczuwa emocje nakazujące mu przeżyć. Marzy o zrozumieniu, o uczestnictwie w języku, któremu ci opowiadacze odważyli się zaufać. Canetti w pozornie lekkiej formie odsłania kompleks pisarza śniącego o byciu wieszczem. Jego słabość tkwi właśnie w obawie przed odbiorcą, przed natychmiastową weryfikacją jego prawa do głosu.

Po odłożeniu książki przyszło mi na myśl jedno, nieco naiwne, pytanie. Dlaczego Głosy? W większości opowieści granicę w tle tworzy bariera językowa. Canetti nie rozumie słów wypowiadanych przez mieszkańców Marrakeszu. Wyraźnie odczuwa to podczas występu ulicznego opowiadacza, kiedy słucha czułych wyznań kobiety w oknie za kratą, kiedy próbuje niewerbalnie wyrazić swoje uwielbienie staremu kupcowi. Napisałam, że pytanie jest naiwne, bo właściwie fałszywe. To nie słowa są dla Canettiego centrum opowieści, ale właśnie głosy.

Nic nie rozumiałem, a mimo to pozostawałem w zasięgu słyszalności tych słów, zawsze jednakowo oczarowany, choć nie pojmowałem ich znaczenia.[…] Powietrze nad słuchaczami pełne było ruchu; ktoś, kto tak jak ja niewiele rozumiał, wyczuwał życie nad głowami ludzi[4].

To głos, który ma siłę kreowania obrazów. Tym samym głosem obdarzona jest szalona kobieta za kratą, ten sam głos wypowiada monotonne a-a-a-a-a, ten sam głos towarzyszy cierpieniu wielbłądów.

Canetti nie pozwala sobie na naiwny zachwyt egzotyką Marrakeszu. Widzi pulsującą pod kwefem subtelną namiętność, której trudno szukać w świecie zachodniej, tandetnej nagości. Tylko tutaj odsłonięta kobieca twarz może zachwycić tak mocno. Widzi wielbłądy torturowane w niezrozumiałych dla Europejczyka okolicznościach. Canetti, jak mi się zdaje, po prostu stara się widzieć. W jego wzroku nie ma oceny. Jest tylko próba zrozumienia i zachwyt – nad każdym upajającym spojrzeniem, twarzą, widokiem cegły zrujnowanego muru, tandetą cuchnących targów. Canetti flaneruje, by odkryć punkty natężenia światła, intensyfikacji życia.

            Agnieszka Milewska

[1]     Wszystkie cytaty utworu za wydaniem (dalej jako GM): Elias Canetti, Głosy Marrakeszu, Gdańsk 2013. Tu: s. 72.

[2]     Za recenzją Francois Bondy’ego zamieszczoną na tyle wspomnianego wyżej wydania.

[3]     GM, s.. 97.

[4]     GM, s. 83-84.

Zobacz także:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *